Joe Biden nie zmienił zdania: nadal uważa, że budowa Nord Stream 2 jest złym pomysłem. A jednak nie potrafił jej powstrzymać. Niemcy stały się tak potężne, że Ameryka nie jest już w stanie wpłynąć na ich stanowisko nawet w kluczowych sprawach?
Joe Biden, wówczas jako wiceprezydent, sprzeciwiał się budowie Nord Stream 2, od kiedy po raz pierwszy pojawił się taki pomysł dziewięć lat temu. To była stała polityka administracji Baracka Obamy. Budowa zaczęła się dopiero we wrześniu 2018 r. Do stycznia 2021 r. posuwała się bardzo sprawnie. Do tego momentu Ameryka wprowadziła tylko dwie restrykcje. 19 stycznia 2021 r., ostatniego dnia funkcjonowania administracji Donalda Trumpa, zostały one nałożone na rosyjskie statki kładące gazociąg. Gdy więc Joe Biden objął stanowisko prezydenta, projekt był w 90 proc. gotowy. Mimo to, począwszy od stycznia 2021 r., Stany podjęły szereg kroków, aby go zatrzymać. Za kadencji Joe Bidena nałożono 19 sankcji na konsorcjum budujące Nord Stream 2. Niestety to nie wystarczyło, aby powstrzymać budowę, która dziś jest zakończona mniej więcej w 99 proc. Uznaliśmy więc, że po prostu nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać. Oczywiście, mogliśmy nakładać jeszcze dalej idące restrykcje na Niemcy, ale nawet to nie zablokowałoby Nord Stream 2. Podcięłoby za to relacje transatlantyckie. To byłby prezent dla Władimira Putina. On przecież niczego bardziej nie pragnie niż osłabienia czy wręcz zniszczenia tych relacji, otwartego konfliktu między sojusznikami z NATO. Nasza siła opiera się zaś na jedności. Doszliśmy więc do wniosku, że skoro gazociąg i tak będzie funkcjonował, to przynajmniej spróbujmy ograniczyć niektóre z wynikających z tego zagrożeń. Chcieliśmy wprowadzić rozwiązania wzmacniające bezpieczeństwo energetyczne, w szczególności dla Ukrainy, ale też dla Polski, choć jej sytuacja pod tym względem jest znacząco lepsza. Podjęliśmy więc twarde negocjacje z Niemcami, w znacznym stopniu wychodząc od oczekiwań, jakie usłyszeliśmy od naszych ukraińskich i polskich partnerów.
Minister Rau ujawnił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" 11 czerwca, że o wycofaniu się Joe Bidena z sankcji na Nord Stream 2 dowiedział się z mediów. To się więc zmieniło?
Tak, prowadziliśmy od tego czasu intensywne konsultacje. 11 razy rozmawiałem przez telefon z wiceszefem MSZ Ukrainy. Nieco mniej z moim odpowiednikiem w polskim MSZ, ale też wiele razy. Powiedzieliśmy bardzo jasno Niemcom, że restrykcje, które zostały zniesione, mogą zostać przywrócone, o ile nie dojdzie do realnego postępu w sprawie ograniczenia zagrożeń, jakich się obawiamy z powodu Nord Stream 2. Sądzę, że wiele tu osiągnęliśmy. Po pierwsze, jasną, wspólną amerykańsko-niemiecką deklarację, że Rosja nie może użyć dostaw energii jako broni, a jeśli to zrobi, poniesie konsekwencje. Mogą to być sankcje, ograniczenie przepływu gazu. Jest tu szereg możliwości. Ważna jest jasna zapowiedź naszych intencji. Po wtóre zobowiązanie Niemiec, wsparte przez USA, zaangażowania się w przedłużenia o kolejne dziesięć lat umów tranzytu rosyjskiego gazu przez Ukrainę, które wygasają w 2024 r. To jest rzecz fundamentalna dla bezpieczeństwa energetycznego Ukrainy. I po trzecie pakiet działań wspierających rozwój energetyki Ukrainy, w szczególności transformacji ekologicznej. W to wpisuje się większe zaangażowanie w projekt Trójmorza, którego Polska była inicjatorem. Wszystko to oczywiście nie uśmierza całości zagrożeń związanych z Nord Stream 2, wiele tu też obietnic. Ale teraz trzeba je spełnić! W Kijowie i Warszawie mówiłem jasno, że musimy rygorystycznie wprowadzić je w życie.
Prezydent Trump tłumaczył, że gdy gazociąg będzie już funkcjonować, dostarczy Moskwie poważnych funduszy, które pozwolą jej dalej się zbroić. To zmusza z kolei Polskę do kupowania broni, głównie amerykańskiej. Jakaś tam korzyść z Nord Stream 2 dla Ameryki jednak istnieje...