W ubiegłym tygodniu na łamach „Rzeczpospolitej" redaktor Wojciech Tumidalski zaapelował o dekryminalizację zniesławienia, a więc – innymi słowy – o rezygnację z uznawania zniesławienia za czyn zabroniony sankcjonowany karnie. W swoim wywodzie stwierdził, że nadszedł już najwyższy czas, by procesy o zniesławienie rozstrzygane były wyłącznie przez sądy cywilne. Za taką zmianą przemawiać mają, zdaniem red. Tumidalskiego, dwa argumenty. Po pierwsze, zniesławienie w kodeksie karnym jest reliktem przeszłości, a jako taki powinno zostać niezwłocznie wykreślone. Po drugie, sama możliwość oskarżenia kogoś o zniesławienie może skutkować tzw. efektem mrożącym. Efekt ów przejawia się obawą przed zabraniem głosu w przestrzeni publicznej, ze względu właśnie na grożącą sankcję karną. Wiąże się z tym przekonanie, że ochrona wolności słowa powinna zyskać pierwszeństwo względem ochrony innych dóbr, m.in. dobrego imienia. Przywołane argumenty mnie nie przekonują, dlatego za zasadne uznałem podjęcie z nimi polemiki. Najpierw chciałbym jednak uczynić jedno zastrzeżenie. Poniższa polemika, w odróżnieniu od tekstu red. Tumidalskiego, nie jest pisana w kontekście konkretnego wyroku sądowego.
Szczególnie doniosły wydaje się argument dotyczący wolności słowa i efektu mrożącego. Zanim jednak o tym, warto zmierzyć się z zarzutem opisującym art. 212 k.k. jako relikt przeszłości. Wydaje się, że jest to sformułowanie o silnym oddziaływaniu publicystycznym, niepoparte jednak żadnymi dowodami. Niewątpliwie rozwiązanie przyjęte w art. 212 k.k. pochodzi z przeszłości, nie obowiązuje od dzisiaj. Taka zresztą jest natura kultury, a przez to także prawa, że jest produktem pewnego długotrwałego procesu, na który składają się zarówno zmiany ewolucyjne, jak i nagłe, czasem nawet rewolucyjne. Koniec końców jest to jednak pewien proces. Nie o wszystkich rozwiązaniach z przeszłości powiemy jednak, że są reliktami. Na takie miano zasługują tylko takie rozwiązania, które być może sprawdzały się w przeszłości, ale nie mają już uzasadnienia w teraźniejszości. Tego w swoim tekście red. Wojciech Tumidalski nie wykazał. Co takiego się wydarzyło, że dobre imię drugiego człowieka, określane w kodeksie karnym jako jego cześć, nie zasługuje już na ochronę karnoprawną? Czy naprawdę możemy uznać, że zdezaktualizowała się potrzeba ochrony tego dobra w taki sposób?
Każdemu rozstrzygnięciu ustawodawcy o wprowadzeniu do kodeksu karnego jakiegoś typu czynu zabronionego, a więc uznaniu jakiegoś zachowania za karnie zabronione, towarzyszyć powinno przekonanie o kolidujących ze sobą dobrach. Zazwyczaj chcąc chronić jakieś dobro bardziej, inne zaczynamy chroni mniej. Widać to doskonale właśnie na przykładzie art. 212 k.k., a więc zniesławienia. Z tym przepisem wiąże się kolizja pomiędzy wolnością słowa z jednej strony a ochroną czci z drugiej. Do tego dochodzi jeszcze kategoria prawdy, która powinna być tutaj rozpatrywana jako dobro samo w sobie. Wybór któregoś z tych dóbr przez ustawodawcę nie powinien być rozumiany jako odrzucenie pozostałych. Decyduje on tylko, któremu z nich nadaje pierwszeństwo, nie pozbawiając jednocześnie ochrony także innych pozostających w kolizji, przy czym jest to ochrona naturalnie słabsza. Przyznanie pierwszeństwa zasadzie ochrony czci nie oznacza, że wolność słowa przestaje być chroniona. Znaczy to natomiast tyle, że swoje wypowiedzi należy formułować w taki sposób, aby nie zniesławić drugiego człowieka.
Skutki pomówienia
Łatwo napisać red. Tumidalskiemu, że: „Dziennikarz, jeśli popełni błąd lub nawet pomówi kogoś powodowany złą wolą – nie zasługuje na miano przestępcy. Utrzymywanie sankcji karnej także składa się na »efekt mrożący« wolność słowa". Znacznie trudniej znaleźć byłoby się na miejscu osoby, którą dziennikarz lub ktokolwiek inny pomówił, zwłaszcza jeżeli był powodowany złą wolą. Konsekwencje takiego pomówienia mogą być bardzo poważne. W dobie mediów elektronicznych takie pomówienie może rozejść się bardzo szybko, w sposób niemożliwy do skontrolowania i powstrzymania. Człowiek zniesławiony może stracić dobre imię, pracę czy przeżyć liczne trudności w życiu osobistym. Nie ma natomiast żadnej gwarancji, że podobnie skutecznie dotrze do odbiorców ewentualne późniejsze sprostowanie.
Trudno jest zgodzić się z uznaniem art. 212 k.k. za relikt przeszłości właśnie dlatego, że ten przepis wydaje się dzisiaj jeszcze bardziej potrzebny niż kiedyś. Współcześnie każdy ma dostęp do masowego odbiorcy. Wystarczy włączyć komputer, zalogować się w portalu społecznościowym i pisać to, na co ma się ochotę. Nie trzeba już wcale być wysoko wykwalifikowanym dziennikarzem, specjalizującym się w weryfikowaniu i przetwarzaniu informacji. Tajemnicą poliszynela jest zresztą to, że sytuacja na rynku mediów powoduje, że nawet zawodowi dziennikarze nierzadko nie mają czasu, a może także dostatecznej motywacji i determinacji, żeby w sposób rzetelny weryfikować publikowane informacje. To, co w przeszłości wymagało kilku tygodni rzetelnego dziennikarskiego śledztwa, współcześnie bywa publikowane po kilku godzinach. Czy do takiego stanu rzeczy przykładać ma się także państwo, rezygnując z troski o rzetelność i dobre imię poprzez dekryminalizację zniesławienia?