9 sierpnia mijają dwa lata od wyborów prezydenckich na Białorusi. Wielotysięczne protesty, które obserwował wówczas cały świat, nie skończyły się upadkiem trwającej od ponad ćwierć wieku dyktatury. Co wtedy poszło nie tak?
Nie doceniliśmy reżimu, że jest gotów do represji na tak szeroką skalę. Nie przewidzieliśmy takiej brutalnej odpowiedzi. Wówczas panowała euforia, jakby urosły nam skrzydła, patrząc na kilkusettysięczny tłum ludzi, na protesty w wielu białoruskich miastach. Wydawało się, że zwycięstwo jest blisko. Nie oszacowaliśmy jednak tego kolosalnego wsparcia, którego udzieliła wówczas reżimowi Rosja. A podobno już wtedy miała plany wykorzystania terytorium Białorusi w wojnie przeciwko Ukrainie. Wiosną tego roku wyszła na jaw informacja, że rosyjska armia była gotowa do wkroczenia na Białoruś jeszcze w sierpniu 2020 roku, by bronić Łukaszenki. Powstanie Białorusinów nie było w żaden sposób zaplanowane, serce ludziom podpowiedziało, że mają wtedy wyjść na ulice. To wszystko było spontaniczne. Niektórzy zarzucają nam, że wówczas nie docisnęliśmy reżimu, nie stawiliśmy siłowego oporu. Ale trzeba rozumieć, że Białorusini nie byli gotowi do starcia siłowego, protesty były pokojowe i zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Ludzie, którzy wyszli na ulice swoich miast, nie byli rewolucjonistami ani działaczami jakichś organizacji. Nie braliśmy nawet pod uwagę scenariusza, który zakładałby siłowe obalenie dyktatury. Nie było chętnych, którzy chcieliby to zorganizować.
Czytaj więcej
- Polacy są gotowi odciąć część Ukrainy, są gotowi połknąć całą Białoruś - mówił białoruski przywódca, Aleksandr Łukaszenko, cytowany przez agencję BiełTA.
Czy Łukaszenko siłą stłumił białoruskie marzenie o wolności?
Można tak powiedzieć. Siłą, brutalnością i gwałtem. Przecież nikt nie mógł pomyśleć, że w pierwsze trzy dni po wyborach dojdzie do masowych tortur za murami aresztów. Prawdopodobnie reżim postanowił wówczas pokazać swoją całą moc i uderzyć z pełną siłą, by stłumić w ludziach chęć przemian.