W teorii dostęp do otwartego forum publicznej debaty, którą można prowadzić na skalę globalną, miał stać się katalizatorem zmian w państwach cierpiących na niedostatek demokracji. I przez jakiś czas mogło się wydawać, że tak właśnie jest – o protestach w Iranie po wyborach prezydenckich w 2009 roku świat usłyszał dzięki Twitterowi. Również rewolucja w Egipcie z 2011 roku była szeroko relacjonowana w mediach społecznościowych. Minęły jednak lata – i ani Iran, ani Egipt nie stały się bardziej demokratyczne. Jednocześnie pojawił się zupełnie nowy problem: ten sam internet i media społecznościowe, które miały doprowadzić do ostatecznego spełnienia się snu Francisa Fukuyamy o wszechogarniającej świat liberalnej demokracji, zostały wykorzystane do tego, by siać ferment na Zachodzie i umacniając podziały, doprowadzać do kryzysu debaty.
– Internet, który początkowo był jednym z niewielu prawdziwie globalnych i prawdziwie wolnych narzędzi, okazał się szkodliwy dla demokracji – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" Mikko Hyppönen, ekspert ds. cyberbezpieczeństwa. – Choć jest największą innowacją daną naszemu pokoleniu, to nie okazał się być tym, czym spodziewaliśmy się, że będzie – dodaje
Pionierem w wykorzystywaniu internetu przeciwko demokracji okazała się być Rosja, która wydaje się nie mieć konkurencji w skutecznym kierowaniu internetowej broni w stronę Zachodu.
Wybory sterowane przez hakera?
Kiedy myślimy o cyberzagrożeniach dla demokracji, często przychodzi nam do głowy scenariusz, w którym hakerzy włamują się do wyborczego systemu informatycznego i – w myśl zasady nie jest ważne jak kto głosuje, ważne jest kto liczy głosy – zmieniają wynik głosowania na korzystny dla swojego mocodawcy.
O tym, że nie jest to zagrożenie czysto teoretyczne, świadczy opisany niedawno przez amerykańskie media raport służb specjalnych USA. Wynika z niego, że w czasie wyborów prezydenckich z 2016 roku hakerzy – działający z inspiracji Moskwy – włamali się na strony internetowe i uzyskali dostęp do baz danych władz (w tym rejestrów wyborców) w siedmiu z czternastu skontrolowanych stanów – na Alasce, w Arizonie, w Kalifornii, na Florydzie, w Illinois, w Teksasie i w Wisconsin. Z tego samego raportu wynika jednak, że działania te nie przełożyły się na wyniki w tych stanach lub na zawartość rejestru wyborców (wykreślenie wyborcy z rejestru przez hakera oznaczałoby, że nie mógłby on głosować). We wrześniu Departament Bezpieczeństwa Krajowego USA poinformował, że łącznie w okresie wyborczym na celowniku hakerów znalazły się systemy informatyczne 21 stanów. Stan Illinois sam wykrył włamanie do swojego systemu i poinformował o tym władze federalne.