Jak działa armia trolli z rosyjskiej fabryki

Internet miał być narzędziem sprzyjającym poszerzeniu debaty. Okazało się jednak, że równie skutecznie można wykorzystywać go do osłabiania demokracji i manipulowania wyborami.

Aktualizacja: 11.03.2018 03:50 Publikacja: 08.03.2018 09:20

Jak działa armia trolli z rosyjskiej fabryki

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

W teorii dostęp do otwartego forum publicznej debaty, którą można prowadzić na skalę globalną, miał stać się katalizatorem zmian w państwach cierpiących na niedostatek demokracji. I przez jakiś czas mogło się wydawać, że tak właśnie jest – o protestach w Iranie po wyborach prezydenckich w 2009 roku świat usłyszał dzięki Twitterowi. Również rewolucja w Egipcie z 2011 roku była szeroko relacjonowana w mediach społecznościowych. Minęły jednak lata – i ani Iran, ani Egipt nie stały się bardziej demokratyczne. Jednocześnie pojawił się zupełnie nowy problem: ten sam internet i media społecznościowe, które miały doprowadzić do ostatecznego spełnienia się snu Francisa Fukuyamy o wszechogarniającej świat liberalnej demokracji, zostały wykorzystane do tego, by siać ferment na Zachodzie i umacniając podziały, doprowadzać do kryzysu debaty.

– Internet, który początkowo był jednym z niewielu prawdziwie globalnych i prawdziwie wolnych narzędzi, okazał się szkodliwy dla demokracji – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" Mikko Hyppönen, ekspert ds. cyberbezpieczeństwa. – Choć jest największą innowacją daną naszemu pokoleniu, to nie okazał się być tym, czym spodziewaliśmy się, że będzie – dodaje

Pionierem w wykorzystywaniu internetu przeciwko demokracji okazała się być Rosja, która wydaje się nie mieć konkurencji w skutecznym kierowaniu internetowej broni w stronę Zachodu.

Wybory sterowane przez hakera?

Kiedy myślimy o cyberzagrożeniach dla demokracji, często przychodzi nam do głowy scenariusz, w którym hakerzy włamują się do wyborczego systemu informatycznego i – w myśl zasady nie jest ważne jak kto głosuje, ważne jest kto liczy głosy – zmieniają wynik głosowania na korzystny dla swojego mocodawcy.

O tym, że nie jest to zagrożenie czysto teoretyczne, świadczy opisany niedawno przez amerykańskie media raport służb specjalnych USA. Wynika z niego, że w czasie wyborów prezydenckich z 2016 roku hakerzy – działający z inspiracji Moskwy – włamali się na strony internetowe i uzyskali dostęp do baz danych władz (w tym rejestrów wyborców) w siedmiu z czternastu skontrolowanych stanów – na Alasce, w Arizonie, w Kalifornii, na Florydzie, w Illinois, w Teksasie i w Wisconsin. Z tego samego raportu wynika jednak, że działania te nie przełożyły się na wyniki w tych stanach lub na zawartość rejestru wyborców (wykreślenie wyborcy z rejestru przez hakera oznaczałoby, że nie mógłby on głosować). We wrześniu Departament Bezpieczeństwa Krajowego USA poinformował, że łącznie w okresie wyborczym na celowniku hakerów znalazły się systemy informatyczne 21 stanów. Stan Illinois sam wykrył włamanie do swojego systemu i poinformował o tym władze federalne.

Z obawy przed skutkami działań hakerów Holandia, przed wyborami parlamentarnymi w marcu 2017 roku, postanowiła liczyć głosy ręcznie. Ani jednak w USA, ani w żadnym z innych krajów, w których w latach 2016–2017 odbyły się wybory, nie wykryto próby ingerowania hakerów w ich wyniki.

Nie oznacza to jednak, że takie zagrożenie jest teoretyczne. Przed wyborami prezydenckimi na Ukrainie w 2014 roku doszło fali cyberataków członków prorosyjskiej grupy hakerów CyberBerkut na ukraiński system wyborczy. Początkowo hakerzy ogłosili, że udało im się go całkowicie sparaliżować, usuwając kluczowe dane. Stronie ukraińskiej udało się jednak – z wykorzystaniem kopii zapasowych – przywrócić jego sprawność. Nie to było jednak najgorsze – dopiero na 40 minut przed ogłoszeniem wyników wyborów Ukraińcom udało się usunąć wirusa z komputerów Centralnej Komisji Wyborczej. Złośliwy kod miał opublikować na stronie komisji wyborczej sfałszowane wyniki wyborów, zgodnie z którymi zwycięzcą miał okazać się radykał, lider Prawego Sektora Dmitrij Jarosz – z wynikiem 37 proc. głosów (w rzeczywistości uzyskał ok. 0,9 proc.). Prawdziwy zwycięzca, Petro Poroszenko, miał otrzymać zaledwie 29 proc. głosów, choć w rzeczywistości głosowało na niego 54,7 proc. uczestników wyborów.

Co ciekawe, Radio Wolna Europa podało, że tego samego dnia kanał pierwszy rosyjskiej telewizji poinformował o owych „poprawionych" przez hakerów wynikach wyborów – podając, że są to wstępne rezultaty. Informacje te zilustrowano zdjęciem strony ukraińskiej Centralnej Komisji Wyborczej ze sfałszowanymi wynikami, choć takie wyniki nigdy się na tej stronie nie ukazały. Zwycięstwo Jarosza byłoby dla Rosji korzystne – triumf ultranacjonalisty byłby argumentem za przyjściem z „bratnią pomocą" rosyjskojęzycznym mieszkańcom Ukrainy.

Podgrzewanie emocji

O ile operacje hakerów bywają stosunkowo łatwe do wykrycia, o tyle znacznie większe zagrożenie stanowią trolle. Ich działanie jest bowiem dużo bardziej subtelne. W odróżnieniu od przestępczych działań hakerów często balansują na granicy legalności i nielegalności, a co najważniejsze bywają skuteczni.

Troll to w nomenklaturze internetowej osoba, która zachowuje się w internecie aspołecznie, celowo poruszając kontrowersyjny temat, aby wywołać kłótnię wśród internautów. Określenie nie nawiązuje do szkaradnych stworów z mitologii nordyckiej, lecz pochodzi od określenia „trolling for fish", czyli po prostu łowienia ryb na przynętę. Troll stawia kontrowersyjną tezę, często sprzeczną z poglądami użytkowników danego forum dyskusyjnego – a następnie czerpie radość z obserwacji, jak kolejne osoby dają się złapać na haczyk i angażują się w zainicjowaną w ten sposób dyskusję.

Rosjanie postanowili to zjawisko zinstytucjonalizować, tworząc tzw. fabrykę trolli, czyli Agencję Badania Internetu (Internet Research Agency – IRA), której pomysłodawcą miał być Jewgienij Prigożyn nazywany „kucharzem Putina". Rosyjski oligarcha, właściciel sieci restauracji i jeden z zaufanych ludzi prezydenta Rosji, stał się głównym architektem działań trolli pracujących na rzecz Moskwy.

Świat usłyszał o agencji w 2013 roku, a w 2014 roku zaczęły pojawiać się informacje o efektach pracy fabryki. Przy okazji aneksji Krymu i wybuchu konfliktu na Ukrainie trolle zaczęły zasypywać zachodnie fora dyskusyjne prorosyjskimi komentarzami. Tego rodzaju propaganda była jednak dość toporna – i stosunkowo łatwa do wykrycia. Dlatego przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych agencja z Olgino, przedmieść Petersburga, postanowiła zmienić sposób działania.

Z aktu oskarżenia przygotowanego przeciwko 13 obywatelom Rosji związanych z fabryką trolli przez amerykańskiego specprokuratora Roberta Muellera, badającego tzw. Russiagate – czyli sprawę ingerowania Rosjan w przebieg wyborów prezydenckich w USA – wynika, że Rosjanie do trollowania za oceanem przygotowali się bardzo dobrze.

Na dwa lata przed wyborami – w 2014 roku – powiązane z „fabryką trolli" Aleksandra Jurjewna Kryłowa i Anna Władisławowa Bogaczewa pod fałszywymi pretekstami udały się do USA, gdzie zbierały informacje na temat zasad rządzących amerykańską polityką i reguł prowadzenia kampanii wyborczej. Do pozyskiwania takich informacji wykorzystywały skradzione w USA tożsamości, a przy ponadnarodowych kontaktach drogą elektroniczną korzystano z tzw. VPN, wirtualnych sieci prywatnych, maskujących fakt, że do korespondencji używane są komputery znajdujące się w Rosji.

Kryłowa i Bogaczewa dowiedziały się m.in. że chcąc działać efektywnie w kampanii wyborczej, muszą koncentrować się na tzw. różowych stanach (czyli tych, w których ani demokraci, ani republikanie nie mają wyraźnej większości) ze szczególnym uwzględnieniem Florydy. Wiedzę tę wkrótce Rosjanie wykorzystali w praktyce.

Jak wynika ze spowiedzi „Maksyma" na antenie niezależnej rosyjskiej telewizji Dożdż, jednego z pracowników anglojęzycznej sekcji IRA, trolle szykujące się do ofensywy w USA oglądały serial „House of Cards", by – na przykładzie działań Franka Underwooda – poznać meandry amerykańskiej polityki. Ponadto pracownicy sekcji „Maksyma" mieli za zadanie zapoznawać się z tysiącami komentarzy zamieszczanymi w sieci pod artykułami „New York Timesa" czy „Washington Post", aby wychwycić te tematy, które budziły największe emocje. – Problemy podatkowe, kwestie mniejszości seksualnych, powszechny dostęp do broni – wyliczał były troll.

Ze wspomnień „Maksyma" wynika, że Rosjanie zrozumieli, jaki błąd popełnili w przypadku Ukrainy, budując ostentacyjny, prorosyjski przekaz. Pracownikom jego sekcji zakazano umieszczania we wpisach jakichkolwiek odniesień do Rosji czy prezydenta Władimira Putina. Dlaczego? – Bo prawdziwi Amerykanie o tym nie rozmawiają – tłumaczył.

Rosjanie wyrabiali sobie też sieć kontaktów w USA, które potem miały być przydatne, np. do organizowania – zza biurka w Sankt Petersburgu – wieców politycznych w Stanach Zjednoczonych. I byli w tym bezczelnie skuteczni – 29 maja 2016 roku, jak czytamy w akcie oskarżenia przygotowanym przez Muellera, trollom z Rosji udało się nakłonić obywatela USA, by stanął przed Białym Domem z tabliczką „Wszystkiego najlepszego z okazji 55. urodzin, szefie". Ów obywatel USA nie wiedział, że składa życzenia „kucharzowi Putina" – Prigożyn urodził się 1 czerwca 1961 roku. Jak we wspomnianym na wstępie dowcipie – okazało się, że w samym sercu USA można powiedzieć wszystko, co się chce.

Wykreować chaos

Donald Trump, odpierając zarzuty dotyczące korzystania z pomocy Rosjan, powtarza jak mantrę „no collusion" („nie było zmowy"). Sęk w tym, że z aktu oskarżenia przygotowanego przez Muellera, a także ze wspomnień „Maksyma" wynika, iż to nie wygrana Trumpa była celem Rosjan, a przynajmniej nie była ich głównym celem. Chcieli oni przede wszystkim zakłócić publiczną debatę poprzez radykalizację nastrojów i polaryzację społeczeństwa, tak, aby wybory nie były demokratycznym sporem, lecz emocjonalnym konfliktem. – Mieliśmy nastawiać Amerykanów przeciwko ich administracji – tłumaczył „Maksym". – Chodziło o wywoływanie niepokojów i niezadowolenia.

Hillary Clinton została więc wzięta na celownik nie tylko ze względu na niechęć Putina do Baracka Obamy i demokratów, ale dlatego, że reprezentowała establishment. W tym kontekście wygrana Trumpa mogła być tylko efektem ubocznym działań, których celem było osłabienie demokracji – a przez to osłabienie pozycji przyszłego prezydenta USA, bez względu na to, kto by nim był. Drogą do tego było skłócenie Amerykanów i podważenie ich zaufania do amerykańskiego systemu politycznego.

Na to, że Rosjanie zajmowali się głównie dolewaniem oliwy do ognia, wskazują konkretne działania podejmowane przez nich w internecie. Wymienione są one zresztą w dokumentach prokuratora Roberta Muellera. Choć w trakcie kampanii wyborczej większość sterowanych przez Rosjan działań była wymierzona w Clinton, to nawet wtedy Rosjanie za pomocą fałszywych profili na Facebooku wspierali wiece poparcia dla kandydatki demokratów, w tym np. demonstrację „Wesprzyj Hillary. Uratuj amerykańskich muzułmanów" w czerwcu 2016 roku. Już po wyborze Trumpa, 12 listopada 2016 roku, rosyjskie trolle miały – z pomocą Facebooka – zorganizować dwie demonstracje: jedną wyrażającą poparcie dla Trumpa – pod hasłem „Pokażmy poparcie dla prezydenta Trumpa" i drugą – anty-Trumpową, pod hasłem „Trump nie jest moim prezydentem".

Rosjanie, za pomocą tworzonych przez siebie grup w mediach społecznościowych, rzekomo założonych przez przedstawicieli amerykańskich mniejszości, zachęcali też do bojkotu wyborczego. W październiku 2016 roku kontrolowane przez Rosjan konto „Woke blacks" (Obudźmy czarnoskórych) na Instagramie zachęcało, by nie wybierać nikogo z dwojga złych kandydatów i w dniu wyborów pozostać w domu. Z kolei w listopadzie, korzystając z profilu „United Muslims of America" (Zjednoczeni Muzułmanie Ameryki), na którym wcześniej popierano Clinton, Rosjanie wystosowali apel o to, by wyborcy muzułmańscy zbojkotowali wybory, bo „Hillary chce kontynuować wojnę z muzułmanami na Bliskim Wschodzie i popierała inwazję na Irak".

Co do zasady Rosjanie wspierali kandydatów antyestablishmentowych. W lutym 2016 roku między pracownikami IRA krążył okólnik, który nakazywał wykorzystywać wszelkie możliwości, by „krytykować Hillary i innych kandydatów" z wyjątkiem Trumpa i demokratycznego rywala Clinton lewicowego Berniego Sandersa („popieramy go" – miał głosić okólnik). Tuż przed wyborami, z jednego z kontrolowanych przez siebie kont na Instagramie, Rosjanie mieli rozpowszechniać apel do Afroamerykanów, by „wybrali pokój i głosowali na Jill Stein" (kandydatka Zielonych).

W tym samym czasie Maksym i jego koledzy podnosili temperaturę dyskusji pod artykułami w internetowych serwisach największych amerykańskich gazet, poruszając najbardziej kontrowersyjne tematy społeczne – w tym kwestie związane z dostępem do broni w USA i małżeństwami homoseksualnymi. Wiedzieli jak rozgrzewać debatę. – Kiedy rzecz dotyczyła gejów, trzeba było poruszyć kwestie religijne. Amerykanie są bardzo religijni, szczególnie ci, którzy umieszczają wpisy na stronach informacyjnych i piszą komentarze w sieci. Trzeba było pisać, że sodomia jest grzechem – wspominał „Maksym".

Omamieni dolarami

Wszystkie te działania mogły być skuteczne, bo Rosjanie zadbali o szczegóły, podszywając się pod Amerykanów. Przy umieszczaniu wpisów brali pod uwagę strefę czasową, w której znajdują się ich rozmówcy i nie inicjowali gorącej dyskusji np. o czwartej nad ranem czasu lokalnego. Uwzględniali również kalendarz amerykańskich świąt i dostosowywali do nich swoje wpisy i ich częstotliwość.

Organizowane przez Rosjan w USA wiece uwiarygadniały z kolei lokalne organizacje polityczne, obsadzone w roli „pożytecznych idiotów". Ich działacze byli np. przekonani, że rozmawiają z przedstawicielami innej organizacji politycznej z USA, a tymczasem byli to rosyjscy agenci. Stworzenie takiego wrażenia możliwe było dzięki tożsamościom skradzionym obywatelom Stanów Zjednoczonych. Wystarczyło udawać, że rozmówcy z jakiejś przyczyny nie mogą pojawić się na zainicjowanym przez siebie wiecu na Florydzie lub w innym stanie, ale za to chętnie dostarczą pieniądze na sfinansowanie plakatów, transparentów lub opłacenie mężczyzny, który przebrany za Hillary Clinton usiądzie w klatce w więziennym drelichu. Ukryci za zasłoną internetu Rosjanie mogli poczynać sobie w USA dość swobodnie.

I kto wie, czy nie działają tak do dziś. Po strzelaninie w liceum w Parkland na Florydzie sieć 600 monitorowanych przez think tank German Marshall Fund rosyjskich kont na Twitterze zaczęło rozpowszechniać wpisy zawierające zarówno hashtag #gunreformnow – używany przez zwolenników ograniczenia dostępu do broni, jak i te opatrzone hashtagiem #2adefenders – czyli wpisy zwolenników powszechnego prawa do broni. Wcześniej te same konta rozpowszechniały wpisy z hashtagiem #falseflag sugerujące, że strzelanina na Florydzie była mistyfikacją. Cel? Taki sam, jak w wyborach prezydenckich: pogłębiać podziały i zastępować demokratyczną debatę emocjami.

Trudno zmierzyć, na ile skuteczne były działania Rosjan w USA. Z wyliczeń Facebooka wynika jednak, że treści stworzone przez konta powiązane z rosyjskimi trollami mogły dotrzeć w ciągu dwóch lat do 126 milionów Amerykanów (to ponad połowa wyborców w USA). A Ameryka – w zgodnej opinii ekspertów – wyszła z wyborów podzielona jak nigdy. Biorąc pod uwagę efekty, przeznaczony na działania trolli w USA budżet szacowany mniej więcej na milion dolarów miesięcznie, nie wydaje się zbyt wygórowany.

Ben Nimmo zajmujący się problematyką cyberzagrożeń w think tanku Atlantic Council zwraca przy tym uwagę, że taktyka Rosjan sprawdza się w pogłębianiu już istniejących podziałów społecznych, a nie w kreowaniu nowych. Oznacza to, że bardziej podatne na rosyjską wojnę informacyjną są kraje, w których doszło już do pewnej polaryzacji i zaognienia sporów. Warto o tym pamiętać w kontekście Polski.

Podaj dalej

Działalność rosyjskich trolli nie ogranicza się do USA. Różnią się jedynie przyjmowane przez internetową armię strategie. W przypadku referendum w Katalonii Rosjanie skoncentrowali zasoby nie na kreowaniu przekazu, lecz na rozpowszechnianiu treści sprzyjających dążącym do uzyskania niepodległości Katalończykom. Tak było np. z wpisami na Twitterze założyciela WikiLeaks Juliana Assange'a, który wieszczył, że „1 października narodzi się w Europie nowy 7,5-milionowy naród – lub wybuchnie wojna domowa". Tweety Assange'a z tego okresu dotyczące Katalonii były masowo udostępniane przez zastępy fikcyjnych, kontrolowanych prawdopodobnie przez Rosjan kont. Hiszpański „El Pais" oburzał się, że „legion botów zmienia kłamstwa w trendy".

Z kolei przed wyborami we Włoszech aktywnie w podgrzewanie atmosfery w Italii włączyły się kontrolowane przez Rosję media – „Russia Today" i „Sputnik". Ich przekaz niósł się szeroko dzięki internetowi – z analizy przeprowadzonej przez „El Pais" wynika, że Sputnik Italia (włoska odnoga rosyjskiej agencji) był dla środowisk antyimigranckich we Włoszech drugim najbardziej wpływowym zagranicznym źródłem informacji w przedwyborczej debacie.

Ingerowania w swój proces wyborczy obawiali się Niemcy – ale, jak zauważył cytowany przez „New York Timesa" dr Sandro Gaycken, dyrektor Digital Society Institute w Berlinie, w Niemczech tak dużo mówiono o cyberzagrożeniach z Rosji, że przeprowadzenie takich działań na szerszą skalę mijało się z celem, gdyż wszyscy byli na nie zbyt wyczuleni. Nie oznacza to jednak, że Rosjanie byli zupełnie bierni – tuż przed wyborami kontrolowane przez Rosjan konta na Twitterze zaczęły masowo podawać informacje korzystne dla antyimigracyjnej Alternatywy dla Niemiec. AfD ostatecznie uzyskało w wyborach trzeci wynik, wprowadzając do Bundestagu niemal 100 posłów.

Nieco wcześniej, w 2016 roku, Niemcy padły ofiarą fake newsa, którego rozpowszechnianiem zajęły się ochoczo rosyjskie media – zarówno „Russia Today", jak i kanały rosyjskiej telewizji publicznej. Chodziło o historię 13-letniej Lisy, dziewczynki z rosyjskimi korzeniami, która miała zostać uprowadzona i zgwałcona zbiorowo przez uchodźców. Niemieccy śledczy szybko ustalili, że w rzeczywistości dziewczynka spędziła noc u przyjaciela, ale sprawa długo jeszcze „żyła" w internecie, pobudzając Niemców do gorącej debaty na temat tego, czy otworzenie granic przed imigrantami przez Angelę Merkel nie było błędem.

Czy jesteśmy bezbronni?

Jesteśmy podatni na ataki z anonimowych źródeł w internecie. To nowe zjawisko i rzeczywiście oddziałuje ono na opinię publiczną – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" Edward Lucas, brytyjski dziennikarz, ekspert w dziedzinie polityki bezpieczeństwa. Lucas zwraca jednocześnie uwagę, by na zagrożenie patrzeć całościowo. Działania wywierające wpływ na opinię publiczną i kreujące podziały w społeczeństwie są elementem kompleksowych strategii, na które składają są też różnego rodzaju cyberataki, wykradanie danych etc. – Te działania są ze sobą połączone – mówi.

Warto zwrócić uwagę, że w tej internetowej rozgrywce przeciwnik wykorzystuje przeciwko państwom demokratycznym jedną z fundamentalnych dla nich wartości – wolność słowa. Jak zauważył ostatnio dyrektor generalny Twittera Jack Dorsey, serwis ten stał się platformą do siania dezinformacji i wdzięcznym polem do działania dla trolli, ale – jak dodał – wszelkie próby wprowadzenia jakiejś formy kontroli sprowadzają na administrację Twittera oskarżenia o stosowanie cenzury lub kierowanie się własnymi przekonaniami politycznymi. Kiedy ktoś poza światem wirtualnym nadużywa wolności słowa, można pociągnąć go do odpowiedzialności cywilnej lub karnej. W świecie internetowych awatarów bez twarzy, nazwiska i adresu jest to jednak trudne do zrealizowania.

Ograniczenie wolności działania w internecie jest jednak kontrowersyjnym rozwiązaniem – i zdaniem Lucasa – nie byłoby wskazane. Publicysta zwraca uwagę, że globalna sieć mimo wszystko poszerza przestrzeń wolności w krajach niedemokratycznych – jak np. w Chinach, które wprawdzie starają się cenzurować sieć, ale z umiarkowanym skutkiem. Poza tym, jak zauważa Lucas, internet to stosunkowo młode medium i dopiero się go uczymy.

Na ten sam fakt zwraca uwagę Ben Nimmo. – Za każdym razem, gdy pojawia się nowy sposób komunikacji, są podmioty, które wykorzystują go do propagandy. – Tak było z prasą drukowaną, tak było z radiem, filmem, telewizją. Istotne jest, by stworzyć zasady, które pozwolą zachować uczciwość w używaniu tych narzędzi, a jednocześnie nie ograniczą debaty publicznej. W przypadku internetu wciąż szukamy takiego rozwiązania, ale nie po raz pierwszy społeczeństwa borykają się z takim problemem – mówi. Nimmo zwraca też uwagę, że na akcję Rosji jest już reakcja – jest nią właśnie nagłaśnianie działań rosyjskich trolli oraz powstawanie serwisów, które demaskują kłamstwa rozpowszechnione przez Rosjan i wskazują obsługiwane przez rosyjskie trolle konta na Facebooku czy Twitterze.

Zdaniem Lucasa czas skończyć z anonimowością w sieci i rozszerzyć metody identyfikacji drugiej osoby, co mogłoby wytrącić broń z ręki przynajmniej części z trolli (tych, którzy nie dysponują wykradzionymi tożsamościami). Należałoby też nauczyć się ufać jedynie sprawdzonym, wiarygodnym źródłom – co do których wiemy, że są tym, za kogo się podają i skąd piszą.

– Internet nie będzie wolny od manipulacji, ale wyzwaniem jest nauczenie ludzi, jak je zauważyć. Potrzebujemy edukacji internetowej: musimy się nauczyć, jak zidentyfikować fałszywe profile i konta, jak oceniać wiarygodność uzyskiwanych informacji, jak rozpoznawać trolle i dezinformację – mówi. – Takimi umiejętnościami powinien dziś dysponować każdy i praktycznie każdego da się tego nauczyć. Wyzwaniem jest przekonanie ludzi, że muszą to umieć – mówi.

Baruch Spinoza mówił, że wolność polega na tym, że człowiek zna swoje pragnienia, nie zna natomiast przyczyn, które je wywołują. Dziś musimy zadbać o to, by przyczyną owych pragnień nie byli Władimir Putin i Jewgienij Prigożyn.  

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W teorii dostęp do otwartego forum publicznej debaty, którą można prowadzić na skalę globalną, miał stać się katalizatorem zmian w państwach cierpiących na niedostatek demokracji. I przez jakiś czas mogło się wydawać, że tak właśnie jest – o protestach w Iranie po wyborach prezydenckich w 2009 roku świat usłyszał dzięki Twitterowi. Również rewolucja w Egipcie z 2011 roku była szeroko relacjonowana w mediach społecznościowych. Minęły jednak lata – i ani Iran, ani Egipt nie stały się bardziej demokratyczne. Jednocześnie pojawił się zupełnie nowy problem: ten sam internet i media społecznościowe, które miały doprowadzić do ostatecznego spełnienia się snu Francisa Fukuyamy o wszechogarniającej świat liberalnej demokracji, zostały wykorzystane do tego, by siać ferment na Zachodzie i umacniając podziały, doprowadzać do kryzysu debaty.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi