Ale później współpracował pan z byłym prezesem TVP Wiesławem Walendziakiem, który w rządzie Jerzego Buzka został szefem Kancelarii Premiera.
Współpraca to za duże słowo. Może kilka spotkań. Nie należałem do tego kręgu współpracowników, określanych mianem pampersów, którzy z mediów przeszli do polityki. Źle znosiłem wyższość, z jaką prawica kulturowa traktowała wówczas tę polityczną, partyjną. Oni się uważali za dużo fajniejszych prawicowców niż politycy, bo nie ubrudzili sobie rąk w pierwszej połowie lat 90. To było nie fair. Uważałem, że jeżeli chce się uczestniczyć w polityce, to trzeba działać w partiach, a nie dyskontować swoje pozycje w mediach. Sam miałem taki pomysł, żeby zostać wiceministrem w KPRM, który napisze raport o stanie państwa i odejdzie. To się nie udało. Ktoś potem zadzwonił i powiedział, że skoro tamto nie wyszło, to może chciałbym zostać wiceministrem zdrowia albo pójść do innego resortu. Wybuchnąłem śmiechem i nie miałem już więcej takich propozycji. Jeszcze tylko uczestniczyłem w posiedzeniach komisji sejmowej pracującej nad nową ordynacją. Jeden z posłów AWS rugał mnie i Tomka Żukowskiego, że siejemy czarnowidztwo, bo jemu Krzysztof Janik z SLD mówił, że AWS zdobędzie 20 proc. głosów w wyborach 2001 roku.
A wy sądziliście, że niekoniecznie?
W 2000 sądziliśmy, że ten wynik może być na poziomie 10 proc. Że trzeba być realistą i kombinować, co zrobić, żeby spaść na cztery łapy. Jak grochem o ścianę. A potem okazało się, że w 2001 roku obie partie rządzące, czyli AWS i UW, nie weszły do Sejmu. Szkoda było tego środowiska, ale już po dwóch latach reform byłem bardzo sceptyczny co do dalszych losów AWS. Poruszył mnie fakt, że Rokita został odsunięty od wszystkich ważnych spraw. Również Michał Kulesza po przygotowaniu ustaw samorządowych został szybko odsunięty. Wdrażanie reformy powierzono komuś innemu.
Dlaczego tak się stało?
Bo AWS-owcy nie mieli do niego zaufania. Na dodatek samorządy nie dostały pieniędzy na realizację zadań, ze względu na antysamorządową postawę Ministerstwa Finansów. Minister finansów tradycyjnie uważał, że samorządowcy to ludzie nieodpowiedzialni, którzy roztrwonią powierzone im fundusze i zepsują co się da. Po tej wolcie miałem poczucie, że to będzie administrowanie, a nie rządzenie, a wszystko skończy się kataklizmem wyborczym, czyli 10–12-procentowym poparciem dla AWS w następnych wyborach.
To dwukrotnie przeszacował pan wynik, bo AWS zdobyła ok. 5,6 proc. głosów.
To było w latach 1999 i 2000. Nie przewidziałem powstania PO i PiS.
A skąd się wzięła idea IV RP, czyli sanacji życia publicznego.
Mój projekt był troszkę skromniejszy niż jakaś wielka sanacja. Przed wyborami 1997 roku pisałem, że idąca po władzę AWS powinna mieć wizję całościowej państwowej reformy. Było to świeżo po uchwaleniu konstytucji, która niosła ze sobą takie kłopoty jak np. napięcia między prezydentem a premierem.
Nie podobała się panu nowa konstytucja, bo była napisana przez postkomunistów?
Nie o to chodziło. Ta konstytucja miała poważne dysfunkcje. Prezydent nie miał możliwości pozytywnego działania. Nawet w przypadku tej samej opcji politycznej dochodziło do konfliktów z premierem. Ale mój największy zarzut polegał na tym, że ta konstytucja nie buduje nowego ładu, tylko koryguje to, co było złe w tzw. małej konstytucji. Dlatego uważałem, że pakiet reform, które będzie realizowała AWS, powinien być podporządkowany pewnej wizji, którą nazwałem IV RP. Że będziemy budowali nowe, lepsze państwo, a nie robili reformy od Sasa do Lasa. Dzisiaj bym powiedział, że popełniłem grzech maksymalizmu.
Chciał pan za dużo?
Okazało się, że tak. Próbowałem powiedzieć, że ważne jest generalne wzmocnienie centrum władzy wykonawczej, żeby ona była sprawcza. Żeby premier był w stanie narzucić swoją wolę ministrowi finansów, a nie na odwrót. Żeby ograniczać pozycję branż, resortów, grup interesów. Miałem już dostatecznie duże obycia, aby wiedzieć, że maksymalną stawką jest wzmocnienie państwa, nadanie jego polityce przemyślanego kierunku. Ale przede wszystkim przełamanie bezsilności w sprawach takich jak walka z mafią czy sądowe rozliczanie przestępstw z okresu PRL, jak w przypadku ślimaczącego się wtedy procesu w sprawie Grudnia '70. Uważałem, że taka bezsilność jest upokarzająca dla państwa. To była ta emocja, która mi towarzyszyła.
To musiał się pan mocno zdziwić, gdy idea IV RP w 2005 roku, mocno już zmieniona i właśnie sugerująca moralną odnowę, stała się sztandarową ideą PO–PiS.
To prawda. Ale ja już wtedy mieszkałem w Nowym Sączu i miałem inną perspektywę. Patrzyłem na to, co się działo, dosyć życzliwie, ale uważałem, że tej siły co AWS to już w PO–PiS nie będzie.
Musiał się pan jednak z tym identyfikować, skoro w 2005 roku wszedł pan do honorowego komitetu poparcia Lecha Kaczyńskiego.
Żeby zostać członkiem honorowego komitetu, wystarczyło pozytywnie odpowiedzieć na jeden telefon.
Jednak jest to publiczne opowiedzenie się za konkretną kandydaturą. Za Donaldem Tuskiem pan się nie opowiedział.
Bo nikt od niego do mnie nie zadzwonił (śmiech). Ale i tak bym się nie zdecydował, bo bliższa mi była postawa propaństwowa prezentowana przez Ludwika Dorna czy Michała Ujazdowskiego, a to był wówczas PiS. Zresztą PO i PiS szykowały się do koalicji. Pamiętam rozmowy z Jadwigą Staniszkis, która uważała za optymalne rozwiązanie układ: prezydent Lech Kaczyński i Jan Rokita jako premier. To było przekonujące.
Wierzył pan w powstanie PO–PiS?
Kibicowałem PO–PiS. Miałem poczucie, że obie te formacje się nie znoszą, ale sądziłem, że mimo to zaczną wspólnie działać i coś zrobią, nim się wszystko rozpadnie. Z rządu Suchockiej, ale też Buzka, miałem takie doświadczenia, że dojście do władzy zwiększa poczucie odpowiedzialności. Przykładowo Marian Krzaklewski, lider AWS, miał masę podpowiadaczy, którzy mówili – z każdym możemy rządzić, tylko nie z Unią Wolności. A on, szef związku zawodowego, który nienawidził Leszka Balcerowicza, zawarł porozumienie z Balcerowiczem, który nie znosił związkowców. Uważałem, że PO i PiS było do siebie bliżej niż Krzaklewskiemu i Balcerowiczowi. Zresztą gdyby PO wygrała jedne wybory, byłoby im łatwiej się porozumieć. Dwie porażki uniemożliwiły negocjacje. Gwoździem do trumny było sformułowanie podziału na Polskę liberalną i solidarną.
Uważał pan ten podział za nieprawdziwy?
Oczywiście. PiS po prostu sprytnie wykorzystało wiedzę, którą obie partie miały od 2002 roku, kiedy po raz pierwszy postanowiły zawiązać koalicję PO–PiS w wyborach samorządowych. Wtedy okazało się, że wszędzie tam, gdzie te partie poszły razem do wyborów, zdobyły w sumie mniej głosów niż tam, gdzie poszły osobno. Już wtedy można było sądzić, że na zwarciu obie partie mogą tylko wygrać. Moim zdaniem ktoś w sztabie PiS wyciągnął z tego wnioski i nazwał ten konflikt. Nieprawdziwie i złośliwie, ale skutecznie. Wątek dyskontowania niechęci do liberałów pojawiał się już wcześniej w przypadku SLD i Samoobrony. PiS po to sięgnęło w 2005 roku, żeby zgarnąć wszystkich, którzy byli niechętni PO.
Nie uważał pan, że problemy socjalne mogą wyznaczyć nową linię podziału na scenie politycznej?
Wtedy – nie. Zresztą nawet w PiS tak pewnie nie uważano, skoro fotel ministra finansów powierzono Zycie Gilowskiej. Zmiana – we wszystkich partiach, także w rządzącej PO – przyszła gdzieś w trakcie poprzedniej kadencji Sejmu. Tyle tylko, że PiS dobrze ją nazwało i dokonało spektakularnego gestu w postaci programu 500+. Sprawiło tym kłopot nie tylko liberałom, ale także prawicy, no i po raz drugi po 2005 roku skutecznie zdefiniowało oś, w jakiej postrzegany jest jego konflikt z Platformą. ©?
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95