Maciej Zięba OP: Wojny religijne nie mają zwycięzców

Krucjata kulturowa, przeistaczając się w wojnę religijną, uruchamia logikę podziałów, które kopią przepaści podejrzliwości i pogardy, a poranienia oraz rachunki krzywd przekazują z pokolenia na pokolenie.

Publikacja: 28.09.2018 18:00

Maciej Zięba OP: Wojny religijne nie mają zwycięzców

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Autor zawsze jest zadowolony, gdy jego tekst znajduje szerszy oddźwięk. A tak właśnie się stało z tekstem zatytułowanym „Duch pyszny poprzedza upadek", opublikowanym w magazynie „Plus Minus" z 24 sierpnia 2018, o którym dyskutowano w prasie, radio i mediach społecznościowych. Mimo tego, że redakcja nieco wyostrzyła jego wymowę, autorzy polemik Witold Gadomski i Aleksander Hall trafnie odczytali myśl przewodnią i włączyli się do debaty, więc chciałbym się odnieść do ich argumentów i doprecyzować niektóre swoje myśli.

Tekst napisałem, będąc człowiekiem programowo bezpartyjnym. Jako ksiądz starannie tego pilnuję i nigdy publicznie nie poparłem żadnej partii. W wielu też różnych środowiskach, od lewa do prawa, mam znajomych i przyjaciół. A w rozlicznych szkołach oraz na kursach dla młodych ludzi, które prowadzę od blisko 30 lat, gdzie spotykają się zarówno przedstawiciele lewicy, jak i prawicy, przede wszystkim uczę ich rozmawiania ze sobą. Nie jest więc moim celem wspieranie ani partii rządzącej, ani opozycji.

Nie jestem też symetrystą, tylko zwykłym egzemplarzem homo sapiens. Dlatego jeżeli widzę dobre lub złe działanie w sferze publicznej po stronie opozycji lub partii rządzącej, to staram się je ocenić jako dobre albo jako złe oraz podać racjonalne uzasadnienie swojego poglądu.

Po napisaniu tekstu do „Plusa Minusa" dostałem wiele sygnałów, iż moja krytyka opozycji przygotowuje dla niej strategię zwycięstwa i że w ten sposób opowiedziałem się po stronie „platformersów". Więcej jednak było zarzutów, że sprzedałem się nowej władzy, bo pochwaliłem parę jej posunięć, i w ten sposób stałem się „pisiorem". Potwierdza to, niestety, tezę o ideologicznej polaryzacji naszej sceny politycznej dzielącej świat na „swoich" i „wrogów", gdzie „tertium non datur". Tymczasem moje motto niezmiennie brzmi: mieć prawe serce po lewej stronie.

***

Czuję się polskim patriotą oraz człowiekiem, który stara się żyć Ewangelią w ramach wielkiej wspólnoty, która dzięki sukcesji apostolskiej sięga czasów Jezusa Chrystusa.

Dlatego boleję nad wojną polsko-polską, bo jest ona i niechrześcijańska, i bardzo szkodliwa dla kraju. Nie chodzi tylko o szkodliwość na szczeblu państwa, gdy – w czasach niełatwych – nie sprzyja to budowaniu bezpieczeństwa Polski, czy współpracy międzynarodowej, ale też o ogromne „straty na dole". Setki tysięcy małych konfliktów spowodowanych przez wzajemną agresję sumuje się w gigantyczną stratę dla naszego kraju. Kapitał społeczny, najważniejsze bogactwo każdego społeczeństwa, oznacza otwartość na kreatywną współpracę, wzajemną asekurację, innowacyjność na wszystkich szczeblach i jej oddolne wdrażanie, a także poczucie bezpieczeństwa. Wszystko to zależy przede wszystkim od wzajemnego zaufania. Jeśli to zaufanie jest rozbite przez konflikt, to na podstawowym międzyludzkim poziomie codziennie nie dochodzi do milionów małych porozumień i mikrotransakcji, nie wprowadza się szeregu drobnych, lecz ważnych innowacji i usprawnień. Tych strat spowodowanych zaniechaniem nie da się konkretnie obliczyć, ale w ich wyniku Polska każdego dnia jest i biedniejsza, i gorsza.

Mirosław Owczarek

***

Nie wierzę, że jakakolwiek partia rozwiąże wszelkie polskie problemy. I bezustannie powtarzam wszystkim zwaśnionym ludziom po obu stronach, by nie wierzyli, że partia, której ufają, wybawi nas i finalnie rozwiąże polskie dylematy. Jedynym bowiem Wybawicielem jest Jezus. Partie natomiast mają mozolnie budować dobro wspólne, pamiętając o zasadach solidarności i pomocniczości.

Problem w tym, że po grzechu pierworodnym natura ludzka jest „corruptibilis" i dlatego w pełni podzielam przekonanie Johna Emericha Edwarda Dalberga barona Acton, który w 1887 r. pisał do biskupa Creightona, że „każda władza ma skłonność do korupcji, a władza absolutna korumpuje absolutnie". Stąd tak ważny jest trójpodział władz (naruszany obecnie w Polsce) oraz konkurencja między partiami. Jako młody człowiek widziałem rządy komunistycznej monopartii i dlatego z obawą obserwowałem, jak od 2002 roku duża dominacja ówczesnego zwycięzcy wyborów SLD sprzyja systematycznemu osłabianiu państwa polskiego (afera Rywina, afera starachowicka etc.). Potem rządy PO, która uważała, że nie ma z kim przegrać, kontynuowały ten proces, a teraz nie ma z kim przegrać PiS i dopisuje kolejny rozdział w upartyjnianiu naszego państwa.

Wierzę, że w polityce – podobnie jak w gospodarce rynkowej, gdzie konkurencja wyzwala potencjał producentów i działa na korzyść konsumenta – rywalizacja między partiami jest korzystna dla obywateli. Oczywistą oczywistością jest też, że w demokracji, aby wygrać wybory, trzeba pozyskać sporą część centrowego elektoratu.

***

Mają rację moi polemiści, podkreślając zbliżenie PiS i Kościoła (widoczne zwłaszcza w 2015 r.), co było naiwną, nieroztropną reakcją na wyraźne przesunięcie się PO pod koniec kadencji w stronę liberalnej lewicy. Także subwencje dla Radia Maryja, pierścień od abp. Leszka Sławoja Głódzia dla prezesa TVP Jacka Kurskiego, kilka politycznych wypowiedzi paru biskupów i wielu księży oraz wspieranie religijnych uroczystości przez państwowe firmy i regularne uczestniczenie polityków PiS w obchodach religijnych mogą sprzyjać takiemu wrażeniu. Sprzyja mu też fakt, że najlepiej słychać głosy niewyważone, zwłaszcza zacietrzewione. I takie opinie słychać też czasem, niestety, w Kościele. Są to poglądy upolitycznione, angażujące się w spór stricte polityczny, najczęściej popierające partię rządzącą (ale czasem także jej adwersarzy!). Ponieważ jest to postępowanie wbrew fundamentalnym zasadom wyrażonym w Katechizmie Kościoła Katolickiego i uchwałach synodu, w Polsce zdecydowana większość biskupów i księży unika takiego zaangażowania, co – nolens volens – sprzyja wrażeniu jednostronnego zaangażowania Kościoła, a nawet sojuszu Kościoła w Polsce z PiS.

Co więcej, taki pogląd kolportują obie strony polskiego sporu, bo jest on im wygodny ze względów propagandowych – korzystny i dla doraźnych interesów politycznych, i dla ideologicznych konfrontacji. Jest to jednak po prostu nieprawda.

Po pierwsze, trzeba wtedy zignorować wiele głosów krytyki rządzących wygłaszanych przez najważniejszych przedstawicieli Episkopatu, a także nierzadkie głosy księży oraz świeckich katolików krytyczne wobec wielu posunięć władzy. Trzeba też rozumieć, że ponieważ racje w przestrzeni społecznej bywają złożone, a ludzie Kościoła nie chcą się wdawać w bieżącą walkę polityczną, ich głos zazwyczaj jest utrzymany w tonacji spokojnej oraz wyważonej, podczas gdy uczestnicy owej walki, media i politycy, oczekiwaliby jednoznacznego poparcia dla swoich racji oraz potępienia adwersarzy.

Po drugie, zapomina się wtedy, że w Polsce mamy 154 biskupów i 33 tys. księży, a wiernych wyraźnie związanych z Kościołem katolickim ok. 20 mln (więcej, niż pokazuje jednorazowy pomiar frekwencji). Do Kościoła należą więc przedstawiciele różnych opcji politycznych, temperamentów, generacji, mieszkańcy wsi i metropolii, introwertycy i ekstrawertycy, ludzie miernie wykształceni i wyrafinowani intelektualiści.

Tymczasem – potwierdzają to wszelkie badania – w tzw. twardym elektoracie PiS jest niecałe 3 mln zaangażowanych katolików (w ostatnich wyborach liczba ta wzrosła do 4 mln). Należą do nich m.in. słuchacze Radia Maryja, których zarówno ludzie władzy, jak i opozycji lubią utożsamiać z Kościołem w Polsce. Tyle że słuchalność tego radia – mimo znacznych subwencji, a także wielkiej promocji w mediach publicznych i przez polityków – od lat oscyluje pomiędzy 1,8–2,2 proc., co daje liczbę ok. 1 mln osób (z których ok. 70 proc. głosuje na PiS). Absolutna większość katolików natomiast, którzy – co pokazuje wiele badań – wykazują aktywną postawę obywatelską, sytuuje się w centrum. Jak to ujął prof. Marek Ziółkowski w studium o przemianach społeczeństwa polskiego: „religijne przekonania i zachowania polskiego społeczeństwa na poziomie masowym są znacznie spokojniejsze, pozbawione ostentacji i przesady niż poglądy niektórych elit politycznych czy medialnych, które częściej zajmują i propagują stanowiska krańcowe".

***

"Zjednoczonej opozycji" postawiłem, i podtrzymuję, trzy zarzuty:

Po pierwsze, że mimo upływu trzech lat nie przedstawiła żadnej konkretnej alternatywy wobec najbardziej podstawowych polskich wyzwań: jak należy zadbać o polską obronność, co należy poprawić w służbie zdrowia, co w edukacji ani też jak reperować system emerytalny, jak powinna wyglądać reforma sądów, jak widzi rolę Kościoła w demokratycznym państwie prawa, czy chce coś zmienić w podatkach albo jak widzi Polskę w Europie wielu prędkości i w jaki sposób chce rozwiązywać problem imigrantów itp.

Po drugie, że przestała się interesować problemami, które są ważne dla zdecydowanej większości Polaków, a nawet więcej, że często pogardza januszami, mocherami, ciemnogrodem, zacofanymi Polakami. I podaję szereg przykładów uznanych działaczy dzisiejszej opozycji, często z tytułami profesorskimi, którzy używają języka pogardy. Owszem, są to tylko przykłady, ale mógłbym podać ich znacznie więcej, a – co gorsza – nigdy nie słyszałem, by jakiś polityk zdecydowanie się od nich odciął. To, że czasami pojawi się pojedynczy głos, odkrywający, że w tych „miastkach" żyją nie tylko oszołomy przekupione przez PiS, ale też inni, zwykli ludzie, byłoby tylko zabawne, gdyby nie wyjaśnienie, że to tacy „zwykli ludzie", którzy mają autorytarne skłonności, co oznacza tę samą pogardę, acz trochę delikatniej wyrażoną.

Natomiast argument, że przeciwnicy również używają języka pogardy, jest argumentem typu „a oni też kradną", czyli nie jest żadnym argumentem.

Po trzecie, problemy „zwykłych" ludzi nie interesują ludzi lewicy. Syntezą owej gnuśności „zjednoczonej opozycji" oraz lekceważenia i pogardy jest jej agenda spraw podstawowych. Jak pisałem w „Plusie Minusie": wyprawka szkolna, wakacje dla dzieci, w miarę tanie mieszkania, uczciwe sądownictwo, dostęp do służby zdrowia, głodowe emerytury to dla polskiej lewicy marginalia. „Płeć kulturowa" czy też adopcja dla związków jednopłciowych to są znacznie poważniejsze problemy. Nie jest to bowiem mająca wspaniałe tradycje lewica „socjalna", tylko lewica „liberalna", głosząca ideologię wyzwolenia z „tradycyjnej moralności" (tzn. moralności), „tradycyjnej rodziny" (tzn. rodziny), Kościoła i narodu, a także męskości i kobiecości. I jest to lewica kawiorowa (to nieco złośliwe określenie oznacza wielkomiejską „upper middle class", dobrze wykształconą i sytuowaną).

Dlatego – jak sądzę – wolno dzisiaj nazwać całą zjednoczoną opozycję „liberalną lewicą", bo także największą partię opozycyjną, która parokrotnie przycinała prawe skrzydło, aż je całkowicie wycięła, poszerzając zarazem swą lewą stronę, można do niej zaliczyć.

Do tych trzech zarzutów dodałbym czwarty – brak chęci umiejętności rozmowy ze zwykłymi ludźmi, co dostrzegam na rodzimym Dolnym Śląsku. Jeżeli bowiem „lewica kawiorowa" zdecyduje się ruszyć w lud, to czyni to tak niezręcznie jak Partia Razem, na której rozplakatowane i reklamowane w mediach zebranie w Oleśnicy (40 tys. mieszkańców) nie przyszedł nikt oprócz paru dziennikarzy, albo poucza lud Dolnego Śląska, że zapewni mu bogatą ofertę kulturalną. Na co „lud", pokazując bogactwo imprez i festiwali, odpowiada, że problemem są płace, edukacja i komunikacja.

Swoistym rekordem jest „bitwa o most", którą opozycja wydała rządowemu pomysłowi, by połączyć miejscowości na dwóch brzegach Odry. Ponieważ był to pomysł PiS, więc „zjednoczona opozycja" rozpoczęła batalię pod hasłem, że pomysł jest absurdalny, most jest nikomu niepotrzebny i żaden obywatel go nie chce. Nie znam się zbytnio na mostach i może faktycznie można by dla owego mostu znaleźć lepszą lokalizację, ale wcale się nie dziwię, że opozycji nie udało się przekonać mieszkańców miejscowości po obu stronach Odry, którzy aby się spotkać, muszą jechać ponad 20-kilometrowym objazdem.

***

Dlatego apeluję do opozycji: primo, myślcie głównie o tym, jak rozwiązywać realne problemy realnych ludzi żyjących w III RP w 2018 r. Secundo, rozmawiajcie z ludźmi i ich przekonujcie do swoich racji. To jest bardziej skuteczne niż narzucanie wizji „nowego człowieka" albo działanie przez prowokację, która ma odsłonić „prawdziwe oblicze" Polaków – ksenofobów, mizoginów i nacjonalistów. Tertio – odwołam się do waszego interesu – bez spełnienia tych podstawowych warunków nigdy nie wygracie wyborów.

Tyle tylko, że aby rozproszyć lęki przed uchodźcami trzeba, po pierwsze, sporo się napracować, pokazując ich tragedię, by wzbudzić powszechne współczucie. To czynił Kościół w Polsce bez żadnego wsparcia opozycji. Po drugie – przygotować rozsądny plan integracji przybyszów ze społeczeństwem (zobaczcie, co dziś się dzieje w Niemczech, Austrii czy Szwecji). Natomiast żeby leczyć ludzi z „patriarchatu", trzeba wzmacniać dobrą, partnerską rodzinę, a nie traktować ją jako strukturę opresywną, deprecjonującą kobiety i dlatego konsekwentnie ją osłabiać (dzieci wychowane w stabilnej, kochającej się rodzinie, to najlepsza inwestycja dla państwa). Z kolei aby nie wpychać ludzi, zwłaszcza młodych, w nacjonalizm, aż po upiorne faszystowskie skrajności, nie należy dekonstruować patriotyzmu, uczyć kosmopolityzmu, internacjonalizmu czy „patriotyzmu europejskiego", tylko ukazywać mądrą miłość do własnej ojczyzny, uczyć otwartego patriotyzmu będącego szkołą solidarności, bezinteresowności i budowania wspólnego dobra.

Jeśli tego nie zrozumiecie, to prawie na pewno nie wygracie wyborów. A gdybyście je jednak wygrali, to bez zrozumienia tego, co napisałem powyżej, na pewno wzmocnicie w społeczeństwie postawy skrajne, ideologiczne i agresywne. A to jest niebezpieczne dla demokracji, a dla Rzeczypospolitej – zwłaszcza dziś – groźne.

***

Czy opozycja ma walczyć z Kościołem?" – pytał Witold Gadomski na łamach Wyborcza.pl. „Konflikt ideologiczny jest na rękę lewicy, która walkę z PiS próbuje wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów, mianowicie dokonania rewolucji kulturowej (...) Jeżeli jednak opozycja zamieni walkę o przywrócenie praworządności w Polsce w walkę z Kościołem, jeżeli na swe sztandary wpisze rewolucję kulturową, jej szanse na sukces zdecydowanie spadną. Wybory wygra ten, kto przyciągnie więcej ludzi środka – żyjących na prowincji umiarkowanych konserwatystów, niepasjonujących się na co dzień polityką, przeciwnych wszelkim skrajnościom, nie zawsze przestrzegających prawa, ale przeciwnych łamaniu go przez rządzących".

Alternatywą jest wojna. Jestem jej głęboko przeciwny i jako Polak, i jako katolik. Jako katolik, bo Kościół winien być środowiskiem niosącym pokój i pojednanie. Winien tworzyć – używając frazy Jan Pawła II – „kulturę przebaczania". Owszem, niekiedy powinien być „znakiem sprzeciwu", ale ten sprzeciw zawsze winien być wolny od tonu agresji i od pogardy. Ojczyzna winna być pluralistyczną wspólnotą, w której jest miejsce na spory i konflikty, nawet poważne, ale toczone w ramach wspólnego „my". Natomiast wojna domowa, sprowokowana przez krucjatę kulturową, przeistacza się w wojnę religijną. W sposób nieuchronny uruchamia to logikę wrogości i podziałów, które w wyniku eskalacji kopią pomiędzy stronami głębokie przepaści wzajemnej podejrzliwości i pogardy, a poranienia i rachunki krzywd przekazują z pokolenia na pokolenie. Wojny religijne nigdy nie mają zwycięzców.

***

Przedsmak takiej konfrontacji objawił mi tekst „Skromny ksiądz (to o mnie – M.Z.) pokornego Kościoła" autorstwa – jak sam o sobie pisze – „pastora liberalnego socjalnie i zdeklarowanego geja" Kazimierza Bema („Rzeczpospolita" z 11 września 2018 r.).

Wolność słowa w wolnym kraju dopuszcza publikowanie nie tylko tekstów tendencyjnych i agresywnych, ale nawet ziejących jadem. Także na temat Kościoła katolickiego. Jeśli takie teksty pisze „liberalny, socjalnie zdeklarowany gej" nic mi do tego. Każdy ma prawo do swoich poglądów. Co najwyżej – jeśli jest otwarty na dialog – umówiłbym się z nim na rozmowę. Ale jeżeli tego rodzaju paszkwile publikuje duchowny Kościoła chrześcijańskiego, to naprawdę jestem zagubiony. Takie teksty powstawały masowo wśród protestantów, katolików i prawosławnych w XVII, XVIII czy XIX wieku, ale w XXI stuleciu? Liberalny pastor z bardzo liberalnego United Church of Christ założonego w 1957 r.? Tak jawnie okazywana odraza i wzgarda wobec innego wyznania?

Być może autor będzie się bronił, że mówi tylko o nadużyciach, o złu dostrzeżonym w Kościele katolickim. Ale po pierwsze, wszyscy antysemici twierdzą, że mówią tylko o „złych Żydach", a „dobrych" ich krytyka nie dotyczy, a wszyscy rasiści utrzymują, że mają odrazę do „złych czarnych", natomiast „dobrych Murzynów" szanują. Po drugie, autor w swoim tekście bezustannie używa formy „wy" – wy w Kościele katolickim. Bez żadnego dystyngowania. Po trzecie, agresja wobec członków jednej z chrześcijańskich wspólnot, będąc aktywnym członkiem innej wspólnoty, jest antyekumeniczna i dwuznaczna moralnie.

***

Oczywiście, jest w artykule pastora Bema przytoczonych parę faktów prawdziwych, acz podanych jednostronnie, tonem pełnym agresji i zajadłości. Ogólnie jednak tekst pełen jest przekręceń, pomówień i insynuacji podawanych w formie: „wy nie macie żadnych skrupułów", „wy bez mrugnięcia okiem sprzedajecie się z miłości do władzy i pieniądza", „wy pomożecie im wyprowadzić Polskę z Unii".

Skomentuję tylko jeden fragment: „konkordat i konstytucja z 1997 dały Kościołowi ogromne i niespotykane w dzisiejszych czasach, poza Iranem czy Arabią Saudyjską, przywileje finansowe i prawne".

Pastor z Massachusetts zapewne nigdy nie był w Iranie czy Arabii Saudyjskiej. Ja też nie byłem, ale wiem, że to nie stan faktyczny, lecz wyłącznie chęć „dowalenia Kościołowi" mogła podyktować tak absurdalne i agresywne porównanie.

Konstytucja nie dała Kościołowi żadnych przywilejów. Jest w niej jednoznacznie określona równość wszystkich obywateli wierzących i niewierzących oraz równouprawnienie wszelkich legalnych Kościołów i związków wyznaniowych bez względu na ich liczebność i charakter.

Stolica Apostolska podpisała konkordaty z ponad 50 państwami, tam gdzie są duże wspólnoty katolików, w tym z 15 członkami Unii Europejskiej (m.in. z Niemcami, Francją czy Hiszpanią).

Łączna suma dopłat państwowych na pensje (katecheci, kapelani), subwencje dla uczelni katolickich i z funduszu kościelnego nie przekracza 2 mld zł. Jest to mniej niż 0,1 proc. polskiego PKB, a w budżecie państwa jest to suma porównywalna z wypłatami zasiłku pogrzebowego.

Budzący wiele emocji fundusz kościelny (głównie ubezpieczenia sióstr klauzurowych oraz renowacja zabytków) jest funduszem utworzonym w PRL nie będący rekomensatą za skonfiskowane dobra Kościoła (w III RP zwrócono jedynie część z nich), ale za dobra skonfiskowane z pogwałceniem nawet komunistycznego prawa o konfiskacie. I nie jest prawdą, że został on spłacony w okresie PRL. Do 1989 większość wydatków tego funduszu szła na propagandę antykościelną, a także na wypłaty dla TW donoszących na księży.

Dotacje państwa w znacznej mierze wspierają ochronę zabytków (które są dobrem narodowym odwiedzanym przez polskich i zagranicznych turystów), uczelnie (które kształcą nie tylko teologów, ale również chemików, fizyków, matematyków, informatyków, biologów czy filologów) oraz 5500 ośrodków pomocy społecznej prowadzonych przez Kościół.

***

Podobnie agresywnych pomówień, a także przekłamań, jest w tekście pastora Bema bez liku. Po osobie niżej podpisanego pastor jeździ w całym artykule jak po łysej kobyle, a najgorszy zarzut, jaki mi stawia: pycha i całkowity brak klasy, opiera na zarzucie, że „zestawiłem prawa osób transseksualnych z prawami szympansów". Tyle tylko, że jedyną wzmiankę o szympansach umieściłem w kontekście stwierdzenia, iż lewica w Polsce, ongiś pomagając biednym i wykluczonym, zamieniła się dziś w lewicę kawiorową, konkludując: „To ogólna choroba dzisiejszej lewicy na Zachodzie. Dziesiątki lat życia wśród elity zamieniły walkę o poprawę losu biednych i uciskanych w dążenie do poprawiania swojego komfortu – oderwały ją od życia zwykłych ludzi. Wspomnę choćby Hiszpanię, gdzie socjalistyczny rząd w czasie kryzysu gospodarczego, w momencie masowych manifestacji przeciw podwyżkom cen benzyny przyznawał szympansom prawa człowieka (dodajmy, że w Hiszpanii nigdy nie było dziko żyjących szympansów)". Z podobnym poziomem uczciwości intelektualnej mamy do czynienia w całym tekście „Skromny ksiądz pokornego Kościoła".

Owszem, zabolał mnie agresywny „ekumenizm" pastora Bema, ale jeszcze bardziej się obawiam, że gdyby tego typu postawy zostały włączone w toczoną na szerszą skalę walkę polityczną, po stronie katolickiej znaleźliby się polemiści odpowiadający adwersarzom na takim samym poziomie. To bolałoby mnie znacznie bardziej. I oznaczałoby uruchomienie logiki wojny religijnej. Dlatego raz jeszcze przestrzegam. Wojny religijne nigdy nie mają zwycięzców.

Maciej Zięba OP

Cenię „Rzeczpospolitą" i „Plus Minus", ale niepotrzebnie podostrzyła formę tego i tak mocnego tekstu. Począwszy od tytułu „Duch pyszny poprzedza upadek" (a wersji internetowej „Pycha, pogarda i gnuśność liberalnej lewicy"), który u mnie brzmiał „Z kim mają rozmawiać biskupi?", aż po końcowe akapity, gdzie zgubienie cudzysłowu przypisało mi zdanie „winne są liberalne elity, które odrzuciły język moralnych wartości", podczas gdy takie oskarżenie sformułował prof. Sandel z Harvardu.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95

Autor zawsze jest zadowolony, gdy jego tekst znajduje szerszy oddźwięk. A tak właśnie się stało z tekstem zatytułowanym „Duch pyszny poprzedza upadek", opublikowanym w magazynie „Plus Minus" z 24 sierpnia 2018, o którym dyskutowano w prasie, radio i mediach społecznościowych. Mimo tego, że redakcja nieco wyostrzyła jego wymowę, autorzy polemik Witold Gadomski i Aleksander Hall trafnie odczytali myśl przewodnią i włączyli się do debaty, więc chciałbym się odnieść do ich argumentów i doprecyzować niektóre swoje myśli.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi