Zatem to, co miało być lekarstwem, teraz nam może zaszkodzić?
Tak, bo słuchaliśmy Brukseli wtedy, kiedy było nam wygodnie. Zlekceważono też narastający od lat 90. problem postępującej niewydolności sądownictwa i związane z tym przejawy autokompromitacji środowiska sędziowskiego. Uznano, że skoro jesteśmy w systemie unijnym, to z sądami nic nie trzeba robić. A nawet gdy coś próbował zrobić Jarosław Gowin, jako minister w rządzie Donalda Tuska, to gdy tylko odszedł z PO, natychmiast jego słuszna reforma została cofnięta. To jest dowód, jaką skamieliną jest nasze sądownictwo.
Chce pan powiedzieć, że sędziowie „zasłużyli" na reformy PiS?
Blokowali wszelkie zmiany, najwyraźniej wierząc, że można w nieskończoność chować niską efektywność i nieetyczne zachowania za fasadą niezawisłości. I w końcu doczekali się rządów PiS, które z wdziękiem słonia w składzie porcelany wpycha sądownictwo z deszczu pod rynnę. Unia ułatwia wiele rzeczy, ale żadnych fundamentalnych problemów za nas nie rozwiąże, bo nie taka jest jej rola. Najlepszym przykładem jest demografia. Już w latach 90. pisałem, że brak polityki prorodzinnej oznacza potężne problemy w przyszłości. I oto je mamy. Nasza gospodarka potrzebuje coraz więcej młodych, zdrowych rąk do pracy, a jeżeli mamy się dalej rozwijać, to będzie ich potrzebowała coraz więcej. Tymczasem etnicznych Polaków spełniających te warunki ubywa, a nie przybywa. Konieczne stanie się coraz większe zasilanie naszego rynku pracy przez przybyszów zza granicy. Pytanie brzmi, czy będziemy to robić w sposób przemyślany, czy też po cichu i chaotycznie. Na razie ta druga strategia zwycięża, co w przyszłości będzie skutkowało rozmaitymi problemami.
Jakimi?
Jeżeli szef Związku Ukraińców w Polsce Piotr Tyma postanowi zbudować własną reprezentację parlamentarną i nakłoni Ukraińców z polskim obywatelstwem, by zarejestrowali się w wybranych okręgach jako wyborcy, to może bez problemu wprowadzić nawet pięciu posłów do polskiego parlamentu. Gdyby zrobił to już w tym roku, to staliby się oni języczkiem u wagi. To od nich zależałoby, czy w Polsce rządziłby dzisiaj Mateusz Morawiecki czy ktoś inny. Moim zdaniem wywołałoby to gigantyczny kryzys polityczny. Na szczęście jak dotąd tego uniknęliśmy, ale nie jest powiedziane, że będzie nam się to udawało w nieskończoność. A wszystko to jest pokłosiem braku polityki demograficznej. Jedyne, co zrobiono w tej sprawie przez 30 lat, to 500+. A po drodze mieliśmy likwidację żłobków, niedofinansowanie przedszkoli, skracanie urlopów macierzyńskich itd.
A czy te zjawiska, a których pan mówi, nie wiązały się z innym mitem lat 90. – że żłobki i przedszkola to wymysł komunizmu, zatem należy je likwidować?
Niestety, tak. Nie wiem tylko, czy to był mit czy zwykła głupota, bo przedszkoli i żłobków nie wymyślił realny socjalizm. Te instytucje zrodziły się wraz z rozwojem gospodarki rynkowej i uzawodowieniem kobiet. Ale ponieważ w latach 90. cięto koszty społeczne, to żłobki i przedszkola poszły na pierwszy ogień. Jednak od 1993 roku, kiedy gospodarka zaczęła się rozkręcać, należało ponownie zainwestować w te instytucje. W tym względzie największe pretensje mam do SLD, bo dwukrotnie rządził Polską i nie prowadził żadnej socjaldemokratycznej polityki społecznej, tylko liberalną. Demografowie twierdzą, że po roku 2030 z mapy Polski będzie co roku znikało miasto wielkości Kielc. To będzie klęska, której współwinny jest SLD. Ten obóz ma też na sumieniu brak ustawy reprywatyzacyjnej, kolejnego wielkiego zaniechania naszych elit. Prezydent Kwaśniewski zawetował jedyną ustawę reprywatyzacyjną, jaką uchwalił Sejm, oczywiście za rządu Jerzego Buzka. Nie byłoby dzisiaj afer reprywatyzacyjnych, gdyby nie niechęć polityków do reprywatyzacji.
A czy jedną z manipulacji III RP nie było namawianie młodzieży, żeby szła na studia? A potem się okazało, że dla absolwentów nie ma pracy i kończyli na zmywaku w Londynie.
Rzeczywiście pokutował taki pogląd, sam go podzielałem, że tzw. odsetek skolaryzacji, czyli słuchaczy studiów wyższych w kolejnych pokoleniach, jest w Polsce za mały. Gdy w pewnym momencie przekroczył on 50 proc., naiwnie uważałem, że to jest nasz wielki sukces.
Teraz pan zmienił zdanie?
Tak. W szczytowym momencie mieliśmy prawie 2 mln studentów i to było dużo za dużo. Zwiększyliśmy bowiem liczbę studentów ponadpięciokrotnie, zaś liczba kadry nawet się nie podwoiła. To musiało się odbić na jakości studiów. Sprzedawaliśmy młodym ludziom dyplomy drugiej, a nawet trzeciej świeżości. Towarzyszyły temu fałszywe obietnice, że po studiach obejmą kierownicze stanowiska w aparacie państwowym, w biznesie itd. Dopiero gdy dyplomy zweryfikował boleśnie rynek pracy, boom na studia się skończył, bo ludzie zrozumieli, że dyplom niekoniecznie jest przepustką do kariery.
Na koniec chciałam spytać o aferę taśmową. Niektórzy twierdzą, że to była manipulacja PiS, żeby obalić rząd PO.
Nie wierzę w to. Gdyby biznesmen Marek Falenta, który zamówił nagrywanie gości restauracji Sowa & Przyjaciele miał zleceniodawców politycznych, to już by to ujawnił, żeby nie trafić do więzienia. Im dłużej zajmuję się historią, tam bardziej jestem zwolennikiem najprostszych wyjaśnień, a w tej sprawie najprostsze brzmi tak: chciwy biznesmen wpadł na pomysł, że będzie zarabiał na giełdzie dzięki poufnym informacjom z kręgów rządowych. Namówił dwóch kelnerów do nagrywania biesiadujących za publiczne pieniądze polityków, po czym szybko się zorientował, że trafił na żyłę złota. Przypuszczalnie dopiero od pewnego momentu, gdy wiedza o „złocie" się rozeszła, Falenta zaczął być prowadzony przez służby, a dokładniej przez pewnych ich funkcjonariuszy, którzy chcieli mieć prezent dla nowej władzy. I mieli.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Antoni Dudek Politolog i historyk, profesor zwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, były przewodniczący Rady IPN. Autor kilkunastu książek poświęconych historii najnowszej