Pamiętam, że chyba w lutym 2010 roku spytałam go, co z Katyniem, a on odpowiedział, że nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie do tej wizyty. Że Rosjanie wymyślają dziesiątki powodów, żeby nie wpuścić polskiej delegacji i rzucają kłody pod nogi. Nagle w marcu wszystko się zmieniło. Tomek powiedział, że już nic nie rozumie z rosyjskiej polityki, bo Rosjanie nagle wycofali się ze wszystkich zastrzeżeń, niczego się nie czepiali i czekali na obchody z otwartymi ramionami.
Pewnie później myślała sobie pani, że gdyby Rosjanie postawili weto, to pani mąż by żył?
Zadawałam sobie to pytanie dziesiątki razy. Wie pani, ja mam zwyczaj robienia tzw. ołtarzyków, czyli wieszania zdjęć, grafik itd. W biurze powiesiłam na ścianie Matkę Boską Katyńską, przytulającą czaszkę żołnierza zamordowanego strzałem w tył głowy. Jeden z moich kolegów, który to po raz pierwszy zobaczył, jeszcze mnie nie znając, pomyślał: co to za kobieta, która mając do wyboru tyle pięknych wizerunków madonn wybrała najbardziej makabryczną? Po 10 kwietnia powiedział do mnie: teraz wiem, że to zawsze była twoja madonna. Myślę, że to zawsze była też madonna Tomka.
Fatalistyczne myślenie.
Tomek kiedyś dostał propozycję pracy we wrocławskim Ossolineum. Gdy mi to zakomunikował, powiedziałam, że to jest super sprawa i że zaraz zacznę szukać tam szkoły muzycznej dla córek. Wtedy dowiedziałam się, że mój mąż nie planuje rodzinnego desantu do Wrocławia. Uznał, że my zostaniemy w Warszawie, a on będzie pracował we Wrocławiu. Myśmy się z Tomkiem rzadko kłócili, ale wtedy zrobiłam mu karczemną awanturę. Dowiedział się, co myślę o weekendowym małżeństwie, które uważałam za proszenie się o nieszczęście. Potem zadawałem sobie pytanie, czy gdybym go nie odwiodła od tego pomysłu i przyjąłby tę pracę, to czy znalazłby się na pokładzie tupolewa? Ale myślę, że chyba tak. W każdych okolicznościach Andrzej Przewoźnik zabrałby go ze sobą.
Jak pani zapamiętała ostatnie dni przed wylotem do Katynia? Panowała u was gorączka?
Nie. Jeszcze w piątek wieczorem mieliśmy gości, Janków Żarynów, którzy są naszymi przyjaciółmi i sąsiadami. Mówiliśmy, że będzie to krótka wizyta, bo Tomek rano leci do Katynia.
Lista pasażerów prezydenckiego tupolewa zmieniała się do ostatniego dnia, bo było więcej chętnych niż miejsc.
To prawda, Jacek Sasin opowiadał mi, że miał bardzo duży problem ze zmieszczeniem wszystkich chętnych na wizytę w Katyniu. Tomek, tak samo jak Andrzej Przewoźnik, był wpisany na obie wizyty – 7 kwietnia z premierem Donaldem Tuskiem i 10 kwietnia z prezydentem. Jacek uznał, że skoro Tomek poleci 7 kwietnia to wykreśli z lotu 10 kwietnia. Ale Tomek nie poleciał z premierem, zdecydował się lecieć z prezydentem. Dane nam było się pożegnać, bo byłam umówiona z dzieckiem do lekarza i wstałam w sobotę wcześnie rano. Nalegałam, żeby wziął kurtkę, bo pogoda była zmienna. Pomogłam mu wybrać krawat. Podczas wizyty u lekarza potwierdziło się, że nasze najmłodsze dziecko ma wadę serca i myślałam o tym, jak bardzo Tomek zmartwi się po powrocie tą diagnozą.
Jak pani przeżyła pierwsze dni po katastrofie?
Nie lubię tego wspominać. Nie jestem dumna z tego, jak zareagowałam na wieść o katastrofie. Głównie krzyczałam, jak bardzo zazdroszczę Marii Kaczyńskiej, że zginęła razem z mężem. Pamiętam, jak Małgorzata Wypych powiedziała mi: „Magda, wszystkie jej zazdrościmy, ale to nie powód, żeby mówić to przy dzieciach". Jedno z moich dzieci powiedziało, że śmierć taty nie była takim przeżyciem jak widok mamy, która potrafiła się wyrwać trzem silnym sanitariuszom, bo nie chciała, żeby zrobiono jej zastrzyk. Że to było przerażające. Do pewnego stopnia straciły wtedy oboje rodziców, bo ja do niczego się nie nadawałam, choć moja najstarsza córka, która przejęła w tym czasie obowiązki głowy rodziny, utrzymuje, że nie było tak źle, bo jednak podejmowałam strategiczne decyzje – o terminie pogrzebu, wyborze kościoła itd. Salezjanie i dominikanie codziennie odprawiali u nas w domu liturgię. A potem zabrałam do domu z Torwaru trumnę na regularne nocne czuwanie.
Dlaczego wzięła pani trumnę do domu?
Chciałam, żeby Tomek w ostatnią drogę wychodził z domu. Wielu ludzi się temu dziwiło. Niektórzy uważali, że oszalałam, ale przychodzili pomodlić się przy trumnie i zmieniali zdanie. Między innymi była temu przeciwna moja teściowa. Użyła takiego pragmatycznego argumentu – mówiła: „zostajesz sama z kredytem na ten dom, jeżeli teraz weźmiesz tu Tomka, a później bank ci ten dom zabierze, to będzie ci jeszcze trudniej stąd odchodzić". Ale potem modliła się przy trumnie całą noc, a jej rodzina, rodzina Tomka powiedziała, że to jest staropolski zwyczaj i że się cieszą, iż podjęłam taką decyzję.
Ma pani żal do rządu Tuska o zachowanie po katastrofie smoleńskiej?
Mam do nich żal o oddanie śledztwa Rosjanom. O to, że pojechali do Smoleńska nieprzygotowani do podejmowania decyzji, ponieważ chcieli znaleźć się na miejscu katastrofy przed Jarosławem Kaczyńskim. Nie mam pretensji do Tuska, że się mniej czy bardziej wylewnie witał z Władymirem Putinem, bo jakoś musiał. Ale Paweł Kowal, który był na miejscu i nie dopuścił, żeby ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego zostało zabrane do Moskwy twierdzi, że Polacy wtedy mogli dostać od Rosjan wszystko, czego by zażądali. Gdyby wytyczyli strefę eksterytorialną i powiedzieli, że sami zajmą się śledztwem, to Rosjanie też by się na to zgodzili. I mam ogromny żal o to, że nikt tego nie zażądał. Mam też żal o atmosferę kłamstwa, która się pojawiła. O te słowa o rzekomym przekopywaniu ziemi w poszukiwaniu szczątków, o czym opowiadała Ewa Kopacz, a co nigdy nie miało miejsca. Oni od początku o tym wiedzieli. A o Ewie Kopacz mogę powiedzieć tylko jedną dobrą rzecz – to bardzo dobrze, że została premierem w 2014 roku, bo dzięki temu w 2015 roku PiS-owi łatwiej było wygrać wybory. Donald Tusk byłby trudniejszym przeciwnikiem.
rozmawiała Eliza Olczyk, dziennikarka tygodnika „Wprost"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95