4 czerwca 1989. Każdy chciał być z Lechem Wałęsą na plakacie

Choć wybory w czerwcu 1989 r. trafiły do podręczników, to prawdziwa walka polityczna rozegrała się parę miesięcy wcześniej, kiedy to w środowiskach Solidarności rozpoczął się wyścig o miejsca na listach wyborczych.

Aktualizacja: 04.06.2022 13:50 Publikacja: 10.05.2019 17:00

4 czerwca 1989. Każdy chciał być z Lechem Wałęsą na plakacie

Foto: EAST NEWS

Obchodzimy dziś rocznicę wyborów czerwcowych. Z tej okazji przypominamy tekst, opublikowany w 2019 roku w magazynie „Plus Minus”.

Sukcesu wyborczego, który 4 czerwca 1989 r. osiągnęła część strony solidarnościowej związanej z komitetami obywatelskimi można się było spodziewać, bo wszystkie sondaże, wskazywały na jej zwycięstwo. Udało się jej zdobyć niemal wszystkie możliwe miejsca w Sejmie i ponad 90 proc. miejsc w Senacie. W drugiej turze, 18 czerwca, wywalczyła ostatnie brakujące miejsce w Sejmie oraz siedem z ośmiu w Senacie. W efekcie posłami zostało jej 161 kandydatów, a senatorami – 99.

Było to owocem strategii przyjętej przed wyborami, obliczonej na zdobycie maksymalnej liczby mandatów. De facto oznaczało to, że przyszłych posłów i senatorów Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego wyłoniono nie w wyborach czerwcowych, ale już w trakcie układania list kandydatów, czyli w kwietniu 1989 r. Dlatego też warto się temu procesowi przyjrzeć dokładniej.

Centralizacja list

Pod koniec marca 1989 r. przywódcy Komitetu Obywatelskiego przy przewodniczącym NSZZ Solidarność Lechu Wałęsie (Bogdan Borusewicz, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Andrzej Wielowieyski, Henryk Wujec, Antoni Stawikowski, Bogdan Lis, Janusz Pałubicki, Grażyna Staniszewska) uzgodnili powołanie regionalnych sztabów wyborczych. Ich zadaniem miało być m.in. wytypowanie kandydatów do parlamentu oraz sporządzenie list regionalnych. Całość działań miał koordynować centralny sztab wyborczy, a akcję wyborczą firmować Komitet Obywatelski. Zadecydowano również, że nie należy dopuścić do tego, by działacze Solidarności byli wysuwani przez inne organizacje lub by z ramienia związku kandydowały osoby niemające akceptacji KO i Lecha Wałęsy.

W kwietniu 1989 r. formalną uchwałę w sprawie wyborów do Sejmu i Senatu przyjęła Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ Solidarność. Zwróciła się ona do Komitetu Obywatelskiego „o objęcie patronatu" nad kampanią wyborczą i jednocześnie zalecała regionalnym strukturom związku zorganizowanie (we współpracy z NSZZ Rolników Indywidualnych) wojewódzkich i regionalnych komitetów. To właśnie ich zadaniem miało być „formowanie regionalnych list kandydatów", wystawianie przedstawicieli do komisji wyborczych oraz prowadzenie kampanii. Dopiero na podstawie tych zestawień regionalnych zbiorczą listę krajową miał z kolei opracować Komitet Obywatelski. Jednocześnie KKW „wyrażała nadzieję", że na listach tych znajdą się „osoby reprezentujące różne środowiska społeczne i różne orientacje polityczne kontynuujące solidarnościową tradycję odpowiedzialności za losy ludzi pracy w Polsce i za losy kraju", a wśród nich członkowie związku.

Ktoś, kto głoszone ideały popierał czynem

Proces wyłaniania kandydatów w województwach miał w założeniu przebiegać w sposób demokratyczny. W większości komitetów obywatelskich odbywały się prawybory, a głosowanie niejednokrotnie miało charakter tajny i składało się z kilku tur.

Zdarzały się jednak odstępstwa od przyjętej reguły. Tak było np. w Warszawie. Jak wspomina przewodniczący stołecznego Komitetu Obywatelskiego Solidarności Jan Lityński: „Początkowo myślałem, że kandydatów wyłonimy właśnie przez głosowanie w tym Komitecie, ale tutaj natrafiłem na dość duży upór R[egionalnej] K[omisji] W[ykonawczej], która miała ambicje, aby wyznaczać kandydatów na posłów, w uzgodnieniu z nami, ale... w rezultacie 10 kandydatów na posłów zostało wyznaczonych przez RKW. Kandydatów na senatorów to już ja wybierałem. Głosowania żadnego nie było. Zwróciłem się do środowisk naukowych, do środowiska nauczycielskiego i do środowiska lekarskiego, żeby wyłonić tych kandydatów".

Bywało, że komitety obywatelskie wyznaczały własne kryteria, które powinni spełniać kandydaci na przyszłych parlamentarzystów, niekiedy dosyć wyśrubowane. Tak było np. w Bolesławcu, gdzie miejscowy Komitet Obbwatelski zdecydował, że potencjalny kandydat: „1) Może, ale nie musi być członkiem Solidarności; bezpartyjny i bez przeszłości partyjnej. 2) Osoba otwarta na problemy innych ludzi, życzliwa i skłonna poświęcić im swoje umiejętności, czas i wiedzę. 3) Osoba o dużym poczuciu odpowiedzialności, o niezłomnej postawie trwania przy powszechnie uznanych za cenne wartościach. 4) Ktoś o zainteresowaniach szerszych niż zakreślone zawodem, zorientowany w podstawowych problemach miasta, Polski i świata. 5) Osoba mniej lub bardziej znana w środowisku i ceniona, z której postawą i poglądami mogą się utożsamiać nasze grupy społeczne. 6) Ktoś, kto głoszone ideały popiera czynem; kto podejmował lub sam uczestniczył w działaniach na rzecz ludzi Solidarności, wspólnoty parafialnej, środowiska zawodowego". Jak przy tym dodawano: „Odstąpienie od (...) wyżej podanych kryteriów musi być uzasadnione szczególną wagą pozostałych".

Burza we Wrocławiu

We Wrocławiu po rozpoczęciu zgłaszania kandydatur doszło do pierwszego, ostrego sporu w gronie przedstawicieli wsi. W związku z faktem, że nie byli oni w stanie uzgodnić na sali jednego wspólnego kandydata, szef wrocławskiego Komitetu Obywatelskiego Adolf Juzwenko poprosił ich o wyjście do pokoju obok i dokonanie wyboru. Leszek Budrewicz, uczestnik tamtych zdarzeń, wspominał, że „podczas wyborów kłócili się, nie mogli dojść do porozumienia, jedni podważali wiarygodność drugich. Następnie zrobiono przerwę, dano im 15 minut – wyszli do innego pokoju, gdzie doszło do wielkiej awantury, słychać było podniesione głosy, czekaliśmy, aż zaczną łamać krzesła. Wyszli jednak spokojnie, w milczeniu, z ustalonym kandydatem. Był nim Zbigniew Lech, który wprawdzie później w polityce się wyróżnił, ale wielkim mówcą nie był". Niemniej temperatura tego spotkania rosła. Ewa Unger z Klubu Inteligencji Katolickiej przekazała na salę informację, iż do KIK napływały prośby „o jakiegoś ekologa i o Antoniego Lenkiewicza". Kierowano je również telefonicznie, o czym świadczyły nieprzychylne uwagi odnośnie do kandydatury Barbary Labudy. Jarosław Obremski wspominał: „Próbowaliśmy się sprzeciwiać kandydaturze Barbary Labudy, bo była ona na pewno kontrowersyjną osobą. Profesorowie też byli przeciwko Labudzie, kiedy jednak przyszło do głosowania, to na apel Frasyniuka, nie mieli śmiałości zagłosować przeciw, ale my [Obremski, Adam Lipiński, Grażyna Tomaszewska – przyp. SL, GM] wtedy głosowaliśmy »blokiem« przeciwko. I Labuda minimalną liczbą głosów wygrała z Grażyną Tomaszewską".

W związku z narastającymi podziałami oraz wątpliwościami odnośnie do kandydatur do Sejmu (do Senatu bez większych problemów zatwierdzono Romana Dudę i Karola Modzelewskiego) Barbara Trzeciak-Pietkiewicz „zaapelowała do obecnych na sali, aby uwolnić się od podziałów środowiskowych i poprosiła, aby postawić na wyrobienie polityczne i siłę przebicia". W związku z tym przewodniczący Juzwenko zaproponował, aby wybierając kandydatów, kierować się następującymi kryteriami: „nośność nazwiska, doświadczenie polityczne, potencjał intelektualny, mobilność, reprezentatywność środowiska, kontrowersyjność w społeczeństwie, umiejętność bycia sobą". Z kolei Romuald Siepsiak przytomnie zwrócił się do zebranych, aby decyzje w sprawie kandydatur zapadły na tym spotkaniu, bo na kolejnym pojawią się inne i problem będzie jeszcze większy. Z kolei Frasyniuk sprzeciwiał się przesłuchiwaniu kandydatów, uważając, że ci przygotują się do wystąpień i w efekcie niewiele będzie się można o nich dowiedzieć.

Ostatecznie na tym posiedzeniu dokonano wyboru kandydatów na posłów i senatorów, pozostawiając jedno miejsce wolne do rozstrzygnięcia przez samorząd pracowniczy oraz kandydaturę Grażyny Tomaszewskiej w rezerwie, gdyby któryś z wybranych zrezygnował ze startu w wyborach. Wokół kandydatury Tomaszewskiej było zresztą sporo emocji, gdyż utożsamiono ją ze środowiskiem Solidarności Walczącej.

Kto jest z prawdziwej Solidarności

Jak widać, ustalenie list w ten sposób, aby zodzwierciedlić układ sił w terenie, ale również wypełnić założenia przyjmowane centralnie, sprawiało problemy. Mimo to odbywało się ono w tempie błyskawicznym. Choć linie podziałów przebiegały rozmaicie w różnych województwach, to w ciągu nieco ponad dwóch tygodni od decyzji Krajowej Komisji Wykonawczej zdecydowana większość kandydatów na parlamentarzystów została wyłoniona w terenie i zatwierdzona w centrali. Jak opisywał na podstawie badań przeprowadzonych w 1989 r. socjolog Krzysztof Koseła: „Przy okazji wyszły na jaw podziały między aktywistami Solidarności, rywalizacja związku pracowniczego i chłopskiego, różnice zapatrywań działaczy Klubów Inteligencji Katolickiej i pozostałych osób, racje aktywistów godzących się na zasadę drużyny Lecha Wałęsy i tych, którzy mieli wątpliwości, co do tej zasady, wreszcie ważny konflikt pomiędzy działaczami Komitetów Obywatelskich i lokalnymi przywódcami NSZZ Solidarność".

Nie obyło się również bez konfliktów związanych z równoległym tworzeniem Komitetów Obywatelskich przez skonfliktowane, zwalczające się lokalne środowiska solidarnościowego podziemia. Zdarzało się, że w regionach powstawały nawet po trzy takie struktury. W dodatku komitety obywatelskie bezceremonialnie odmawiały prawa do używania nazwy Solidarność na plakatach i drukach wyborczych osobom spoza własnego grona.

W związku z tym we Wrocławiu prof. Andrzej Wiszniewski skierował do Adolfa Juzwenki list, w którym pisał: „Jako pełnomocnik kandydata na posła do Sejmu PRL dr. Jana Waszkiewicza miałem obowiązek ustalić z Komisją Wyborczą nr 103 symbole określające jego afiliację organizacyjną. W trakcie dokonywania tych ustaleń okazano mi list wystosowany przez RKW Solidarność we Wrocławiu, adresowany do wszystkich komisji wyborczych o następującej treści: »RKW NSZZ Solidarność Dolny Śląsk zastrzega, że symbol określający organizacyjną lub polityczną orientację nawiązujący do naszego znaku Solidarność może być użyty wyłącznie przez kandydatów z listy Lecha Wałęsy«. [...]. Sądzę, że członkowie Komitetu podzielą mój pogląd, że ten zakres zmonopolizowania symbolu Solidarność rozciągnięty na wszystko co doń nawiązuje jest nieco przesadzony. Byłbym przeto najgłębiej zobowiązany gdyby Komitet zechciał wpłynąć na zachowanie umiaru w trwającej kampanii wyborczej. Gdyby natomiast Komitet uznał, że w tej sprawie nie należy zajmować stanowiska, to list niniejszy po 4 czerwca br. uznam za otwarty. Zwłoka w tym względzie podyktowana jest dążeniem moim oraz dr. Waszkiewicza do unikania czegokolwiek, co mogłoby zostać uznane za chwyt propagandowy skierowany przeciw kandydatom Komitetu Obywatelskiego".

Odpowiedź sygnowana przez Rafała Dutkiewicza była nie tylko lakoniczna, lecz i dosadna: „Uprzejmie informujemy, że nie podzielamy Pana opinii o stanowisku zajętym przez RKW NSZZ Solidarność w sprawie posługiwania się symbolem Solidarność. Naszym zdaniem RKW miał prawo tę sprawę tak potraktować".

O reperkusjach takiego załatwienia sprawy pisał Witold Gadomski: „Po pierwsze, na skutek szantażu i nadużywania przez Komitet symboli Solidarności grupa ta zapewniła sobie monopol w niezależnych środkach przekazu. Uzyskała wielonakładowy dziennik, ma własny program w RTV, dysponuje trybuną RWE. Dzięki temu sprawia wrażenie, że reprezentuje całą opozycję, że poza nią istnieją tylko »ekstremiści« i »pieniacze«".

Regiony nie zawsze posłuszne centrali

Liderzy centralnego Komitetu Obywatelskiego próbowali wpływać na decyzje podejmowane w terenie, ale z różnym skutkiem, np. w Białymstoku Jacek Kuroń, z którym konsultowano tamtejsze kandydatury na posłów i senatorów, zasugerował oddanie dwóch miejsc powstałemu tam w lutym 1989 r. Klubowi Białoruskiemu. Wywołało to jednak sprzeciw lokalnych działaczy i w efekcie kandydaci mniejszości wystartowali z niezależnego komitetu.

Nieformalny wpływ na dobór kandydatów do parlamentu miał też Kościół, który w niektórych regionach wspierał określoną stronę solidarnościową w wyborach czerwcowych, często pełniąc rolę mediatora i rozjemcy w przypadku lokalnych sporów, a jego głos niekiedy przeważał w dyskusji.

Wracając do centrali, to w ocenie Andrzeja Wielowieyskiego 80–90 proc. decyzji podjętych w województwach było akceptowanych w Warszawie. W stolicy odrzucono np. kandydaturę znanego działacza katolickiego Janusza Zabłockiego, zgłoszonego przez Wojewódzki Komitet Obywatelski w Suwałkach. Powodem takiej decyzji była „przeszłość i charakter zaangażowania politycznego pana Janusza Zabłockiego" (prawdopodobnie chodziło o jego udział w utworzonym w stanie wojennym przez władze Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego). Maciej Łętowski skomentował to: „Ponieważ postawili na swoim, to dziś Wałęsa powiedział przewodniczącemu komitetu w Suwałkach, by nisko się kłaniał Zabłockiemu, ale w Suwałkach będzie kandydował nie Zabłocki, ale Geremek". Z kolei KO wydał oświadczenie, że „przyjmuje do wiadomości, że niektóre opozycyjne ugrupowania polityczne wystawią swoich kandydatów na posłów i senatorów niezależnie od naszego Komitetu. Jest to ich dobre prawo, o które zabiegaliśmy przy »okrągłym stole«".

Funkcjonowała również tzw. obywatelska lista krajowa. Znalazły się na niej znane osoby (przede wszystkim członkowie KO) z Warszawy i innych dużych miast. Byli oni przedstawiani komitetom regionalnym i wojewódzkim, aby te wprowadziły ich na swe listy. Powodowało to różne, czasem zgoła odmienne reakcje – od przyjmowania kandydatur ze stolicy bez dyskusji, po zdecydowane ich odrzucenie. Problemem bywał zresztą nie „desant" ze stolicy, ale sam kandydat. Przykładowo w województwie zielonogórskim chciano wystawić Bronisława Geremka w wyborach do Senatu, a gdy się okazało, że ten będzie kandydować w innym województwie, proszono o „przydzielenie" Tadeusza Mazowieckiego. Warszawa natomiast proponowała Sławomira Siwka. W efekcie Zielonogórskie miało wyłącznie lokalnych kandydatów.

Centralną listę kandydatów Solidarności ułożono przed 20 kwietnia 1989 r., a zebrany 23 kwietnia Komitet Obywatelski ją zatwierdził. Owo zatwierdzenie 150 kandydatów na posłów i 94 na senatorów trwało kilka godzin, gdyż wiele szczegółów wymagało wyjaśnień – zwłaszcza że większość z kandydatów to były osoby znane jedynie w swoim regionie.

Do obsadzenia w kolejnych dniach pozostało jeszcze 11 miejsc na liście do Sejmu oraz pięć do Senatu. Do tego potrzebne okazały się spotkania przedstawicieli centrali z lokalnymi komitetami, m.in. w Łomży, Piotrkowie Trybunalskim, Rzeszowie, Skierniewicach czy Włocławku.

Mordercze pojedynki

Na listach zabrakło wielu znanych ludzi Solidarności. Niektórzy – jak Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski i Aleksander Hall – zrezygnowali w proteście przeciw odrzuceniu ich koncepcji poszerzenia zaplecza Komitetu Obywatelskiego. Inni natomiast – np. Bogdan Borusewicz, Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk – uznali, przynajmniej oficjalnie, za ważniejszą pracę w związku, a nie w parlamencie. Jak jednak relacjonował po latach np. Bujak: „Nie kandydowałem ja, nie kandydował Władek Frasyniuk i oczywiście dzisiaj nie mam wątpliwości, że zrobiliśmy błąd, chociaż uważaliśmy wtedy, że nasza kalkulacja jest poprawna. O tym, że nie kandydujemy, zdecydowaliśmy się w momencie, w którym także Lech Wałęsa powiedział: »Nie, ja nie kandyduję«. Uznaliśmy, że jeżeli Lech mówi, że nie kandyduje, tzn. że coś się kroi, nie wiemy jeszcze co, ale coś się kroi".

Wałęsa z kolei nie kandydował, bo ewidentnie obawiał się porażki. Jak stwierdzał 8 kwietnia, podczas posiedzenia Komitetu Obywatelskiego, w swoim stylu: „Możemy nie zdążyć rozwiązać problemów ekonomicznych i odium spadnie na was, na naszych senatorów. Wy przegracie, a ja będę czysty. Musi być ktoś w odwodzie, by mógł ratować was i kraj".

Jednak w kampanii wyborczej był obecny, nawet bardzo. Znakiem firmowym kandydatów Solidarności stało się bowiem zdjęcie z nim. Ta kwestia zresztą obrosła legendą. Rzekomo jedyny kandydat Komitetu Obywatelskiego, który przepadł w wyborach (Piotr Baumgart) miał być jedynym kandydatem, który nie miał plakatu z Wałęsą. W rzeczywistości takich osób było zdecydowanie więcej, gdyż – jak wynika z badań Adama Cherka – aż 23 kandydatów strony solidarnościowej takowego plakatu nie posiadało. Co więcej, Baumgarta nie było w tej grupie.

Oczywiście plakat kandydata z przewodniczącym Solidarności zwiększał szanse wyborcze, ale nie dawał gwarancji sukcesu. Warto w tym miejscu zestawić wyniki braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich w wyborach do Senatu. Ten pierwszy, startując bez plakatu, w województwie gdańskim – „kolebce Solidarności" – otrzymał 67,76 proc. ważnych oddanych głosów, podczas gdy jego brat bliźniak, dysponujący co prawda takowym plakatem, ale kandydujący w zdecydowanie trudniejszym województwie elbląskim zdobył 57,98 proc. głosów.

Na wynik wyborczy wpływ miały takie czynniki, jak miejsce kandydowania (np. na terenach zamieszkanych przez mniejszości narodowe kandydaci KO otrzymywali znacznie mniej głosów niż w innych częściach kraju) czy kontrkandydaci. Bardzo trudnego konkurenta miał np. Jacek Kuroń. Choć rywalizował z Władysławem Siłą-Nowickim (członek antykomunistycznego podziemia w latach powojennych, więziony w latach 1948–1956, później był obrońcą w procesach politycznych – red.), do parlamentu dostał się już w pierwszej turze.

O tym „morderczym" pojedynku szeroko zresztą rozpisywała się prasa. Maciej Łętowski notował skrupulatnie, cytując Piotra Wierzbickiego: „»Gazeta Wyborcza« lamentując nad faktem, że przeciwko Kuroniowi kandyduje Władysław Siła-Nowicki, postawiła temu ostatniemu zarzut: »gdy drużyna wychodzi na boisko, to rezerwowy czeka na ławce, a nie wybiega na boisko jako dwunasty« (chętnie poznałbym tego »trenera« który plasuje na ławce rezerwowych Siłę) [...] Rzeczywiste wybory odbyły się zatem nie przez głosowanie całego społeczeństwa, ale przez selekcję kandydatów do »listy pana Wałęsy«. Selekcja ta przeprowadzana była w atmosferze skandali, sporów i manipulacji".

Stefan Kisielewski w „Tygodniku Powszechnym" pisał z kolei: „Dziwna rzecz dzieje się w Warszawie: w tym samym okręgu na Żoliborzu konkurują o jeden i ten sam mandat mecenas Władysław Siła-Nowicki i Jacek Kuroń. Tego strawić nie sposób: czyż zasłużony weteran KOR i Solidarności pan Jacek mógłby nie wejść do sejmu?! (co prawda poglądów jego często nie rozumiem, ale w parlamencie by się wyklarowały!). A mecenas Siła, czyż mógłby nie być wybrany!? Cóż to za przykry paradoks!".

23 czerwca 1989 r. parlamentarzyści wybrani z listy Solidarności utworzyli Obywatelski Klub Parlamentarny. Początkowo zrzeszał on 161 posłów i 98 senatorów, z czasem jednak zaczął ulegać podziałowi na partie polityczne.

Dr Sebastian Ligarski, historyk, naczelnik Oddziałowego Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej w Szczecinie Dr Grzegorz Majchrzak, historyk, pracownik Biura Badań Historycznych IPN w Warszawie

PLUS MINUSPrenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:prenumerata.rp.pl/plusminustel. 800 12 01 95

Obchodzimy dziś rocznicę wyborów czerwcowych. Z tej okazji przypominamy tekst, opublikowany w 2019 roku w magazynie „Plus Minus”.

Sukcesu wyborczego, który 4 czerwca 1989 r. osiągnęła część strony solidarnościowej związanej z komitetami obywatelskimi można się było spodziewać, bo wszystkie sondaże, wskazywały na jej zwycięstwo. Udało się jej zdobyć niemal wszystkie możliwe miejsca w Sejmie i ponad 90 proc. miejsc w Senacie. W drugiej turze, 18 czerwca, wywalczyła ostatnie brakujące miejsce w Sejmie oraz siedem z ośmiu w Senacie. W efekcie posłami zostało jej 161 kandydatów, a senatorami – 99.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich