Mity związane z polowaniem na czarownice trzymają się dzisiaj mocno, stanowiąc często argument w dyskusji nad opresyjną rolą religii w społeczeństwie i nad tym, do jakich absurdów ona prowadzi. Lubią się do nich odwoływać feministki, które upatrują w czarownictwie kobiecego buntu przeciwko zdominowanej przez mężczyzn oficjalnej religii katolickiej. Liberałowie z kolei widzą w płonących stosach zbrodnię religii wobec nieskrępowanej wolności słowa, a także synonim ciemnoty i zabobonu. Jak bowiem można sądzić kogoś za to, że uprawia magię?
Często podnoszony fakt, że więcej czarownic spłonęło z rąk protestantów niż katolików, jest kwestią drugorzędną: wciąż w krajach katolickich stosy były używane przeciwko czarownicom i liczby nie dowodzą tutaj niczego. Nieprawdą w tym micie jest co innego – że wyroki na czarownice wydawane były przez sądy kościelne. Kościół katolicki miał poważniejsze problemy na głowie niż niewiasty parające się czarami. Już w X wieku powstała instrukcja dla biskupów, „Canon episcopi", która dość długo była oficjalnym stanowiskiem Kościoła. Kobiety frankońskie, stwierdzali autorzy instrukcji, zeznają o różnych rzeczach, które podobno czynią, pozostając w kontakcie z ukrytymi siłami i wyrządzając szkodę ludziom. Tak naprawdę jednak niepodobna przyjąć, że istotnie latają one nocami w towarzystwie bogini Diany lub rzucają czary – to Szatan sprowadza na nie złudzenie sprawczości. Innymi słowy, czary dzieją się tylko w ich głowach. Wyrokami na czarownice zajmowały się sądy świeckie, ponieważ czarownice stanowiły zagrożenie bezpieczeństwa publicznego.
Istnienie magii było nie do pogodzenia z religią chrześcijańską, ale uznanie jej iluzoryczności nie było wcale takie oczywiste dla ludzi, którzy doświadczali jej każdego dnia – a przynajmniej tak im się wydawało. W różnych kryzysowych momentach strach przeważał, dlatego zamiast uznać czarownice za nieszkodliwe ekscentryczki, często uznawano je po prostu za niebezpieczne. Jeżeli panował nieurodzaj, susza albo krowy zapadały na nieznaną chorobę, a zupełnie niedawno pojawiły się doniesienia o sprowadzeniu się w pobliską okolicę czarownicy, to trudno było nie połączyć tych faktów ze sobą.
Oskarżyciele w procesach o czary nie wymyślili sobie czarownic. Czarownice faktycznie wierzyły w to, że są czarownicami i że potrafią pociągać za niewidzialne struny rzeczywistości, wywołując efekty korzystne dla siebie albo przynajmniej niekorzystne dla innych. Rzucanie uroków – co wiemy zarówno z dokumentów procesowych, jak i ze świadectw etnograficznych, które zachowują przynajmniej część tego, czym była magia dawniej – nie należało do rzadkości. Dziewczyna mogła przyjść do czarownicy, aby chłopak się w niej zakochał; mogła też jednak przyjść po to, aby żona wybranka jej serca zapadła na śmiertelną chorobę lub poroniła.
Takie historie krążyły z ust do ust, stanowiąc niejednokrotnie dobrą reklamę i źródło zarobku. Ale mogły też obrócić się przeciwko czarownicom; jeżeli mogły na zamówienie spowodować chorobę lub śmierć rywala do serca kobiety, to dlaczego nie miałyby użyć tych umiejętności przeciwko całemu miastu lub wsi? W momentach kryzysu i zagrożenia przypominano sobie o Piśmie Świętym i tam szukano uzasadnienia dla wymiaru kary najwyższej.