– I ciocia Helena przyjechała po mnie do Białorzeczki – wspomina pani Krystyna. – Pamiętam, że był już śnieg, jechaliśmy saniami na dworzec kolejowy w Suwałkach. Podróżowaliśmy na Pomorze pociągiem towarowym, wśród stłoczonych kaszlących ludzi, wielu tobołów i bagaży. W Darłowie nie brakowało mi niczego, nawet poszukiwanych w powojennej biedzie fig, pomarańczy, czekolady czy bananów.
Juszczakiewiczowie chcieli osieroconą Krysię adoptować jako swoją córkę. Okazało się to jednak niemożliwe, gdyż do adopcji potrzebny był akt zgonu matki. Żadne władze nie chciały go wydać, bo o śmierci Jadwigi Kubickiej nic nie wiedziano. Poszukiwania zaginionych w obławie augustowskiej ciągle trwały.
Pobyt Krysi w luksusach w Darłowie trwał blisko trzy lata, do końca sierpnia 1948 roku, kiedy mąż cioci Heleny otrzymał sygnał z Warszawy, aby uciekał, bo po niego jadą.
Zdzisław Juszczakiewicz (1908–2001) służył przed wybuchem wojny w wojskach lotniczych Marynarki Wojennej, a dokładnie był porucznikiem w Morskim Dywizjonie Lotniczym. Po napaści Niemców w 1939 roku uczestniczył w walkach w obronie Helu, w październiku dostał się do niewoli niemieckiej. Po powrocie, 15 października 1945 roku, objął funkcję pierwszego kapitana portu w Darłowie. Sanacyjny oficer wywiadu i kontrwywiadu był inwigilowany, gdyż mógł „prowadzić działalność wywiadowczą na szkodę państwa polskiego".
Zdzisław Juszczakiewicz zorganizował wówczas ucieczkę na Zachód drogą morską. W nocy z 29 na 30 sierpnia 1948 roku motorówką pod pozorem udzielenia pomocy załodze jachtu morskiego wypłynął na Bałtyk, kierując się na duński Bornholm. Światła portowe były wygaszone. Na pokład zabrał przyrodniego brata Stanisława i koleżankę rodziny (miała być na łodzi żona Helena oraz jej siostrzenica Krystyna, ale obawiano się zabrać dziecko). Ucieczka się powiodła. Jego dalsze losy to tułaczka po całym świecie, ucieczka przed polskimi i rosyjskimi służbami specjalnymi. W 1970 roku w Lansdowne (prowincja Ontario, Kanada) nabył gospodarstwo rolne, gdzie spędził swoje ostatnie lata. Nigdy Polski nie odwiedził.
Rodzina Zdzisława Juszczakiewicza po tej brawurowej ucieczce była wielokrotnie szykanowana – jego siostra nie mogła wykonywać zawodu nauczycielki, a brat miał problemy w wojsku. Przez ponad dekadę trwały rewizje w ich domach, kontrolowano korespondencję, kontakty. Zdzisław Juszczakiewicz był jedynym w powojennej historii PRL kapitanem portu, który uciekł za granicę.
Jak pamięta tamte dni Krystyna Michalewicz?
– Wujek uciekł kutrem do Szwecji, a ciocia Helena miała do niego dołączyć po znalezieniu opieki dla mnie. Jeszcze tej samej nocy przedostała się do Warszawy i zawiozła mnie do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Ale pokazałam tam swoje pazurki! Nie chciałam wstawać o szóstej rano na modlitwy ani ubierać się po zakonnemu i siostry powiedziały, że takiego krnąbrnego dziecka nie chcą. Wtedy ciocia Helena przywiozła mnie z powrotem do babci na Suwalszczyznę. Rodzina zapisała mnie więc do najbliższej szkoły w Głębokim Brodzie, ale i tam mieli ze mną kłopoty. Musiano mnie i z tej szkoły zabrać.
Rodzina postanowiła wtedy wywieźć niesforną sierotę do Gdyni, do Haliny Wierzbickiej – córki jej chrzestnego, leśnika Ksawerego Kuczyńskiego z Gulbina. I tam zaczęła się prawdziwa gehenna małej Krysi. Zaczęły deptać jej po piętach UB i MO. Dziewczynka stała się obiektem prześladowań komunistycznych władz, gdyż idąc jej tropem, chciano znaleźć Zdzisława Juszczakiewicza i jego żonę Helenę (która ukrywała się m.in. na Suwalszczyźnie, w Warszawie, zanim nie zorganizowano jej ucieczki w okrętowej skrzyni i dołączyła do męża w Szwecji). Aby udaremnić działania komunistów, przekazywano sobie z rąk do rąk ośmio–dziewięcioletnią wówczas dziewczynkę. Krysia zmieniła wówczas wiele domów w różnych miejscach Wybrzeża: w Gdyni-Orłowie, Gdańsku, Sopocie. W końcu próbowano przerzucić ją do Szwecji, ale i to się nie udało.
Ciocia Helena namówiła wtedy Natalię, córkę siostry matki Krysi, aby wzięła ją do siebie. Obiecała, że będzie na Krysię łożyć, aby tylko podjęła się jej wychowania. W ten sposób Natalia Kania z d. Zaborowska, córka Eugenii Zaborowskiej z d. Kuczyńskiej (siostry Jadwigi Kubickiej zaginionej w obławie) wzięła, w czerwcu 1949 roku, dziewięcioletnią Krysię do siebie, do Poznania.
***
W stolicy Wielkopolski UB i MO zgubiły trop. Kuzynka Krysi – Natalia Kania – stała się jej drugą matką, a jej mąż, Tadeusz Kania – tatą. Do dziś pani Krystyna tak ich nazywa. Druga mama nie pracowała, poza Krysią wychowywała swoją córkę Grażynę, którą pani Krystyna cały czas uważa za siostrę.
W Poznaniu Krysia ukończyła szkołę podstawową, technikum chemiczne i pedagogikę na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza. Zawarła też związek małżeński (który po 15 latach się rozpadł) i urodziła dwoje dzieci. Jej mąż też ukończył pedagogikę, ale został oficerem politycznym w wojsku. Kilka razy zmieniał jednostki, w ten sposób Krystyna znalazła się 50 lat temu we Wrocławiu.
We Wrocławiu córka zamordowanej w obławie augustowskiej, 32-letniej Jadwigi Kubickiej, przeżyła radości i smutki. Rozwiodła się, drugi raz wyszła za mąż i od 41 lat jest szczęśliwa z drugim mężem, Janem Michalewiczem. Przeżyła też śmierć dwóch dorosłych synów.
– Bardzo wcześnie przestałam wierzyć w Boga i chodzić do kościoła. Bo gdyby Bóg był, to przecież nie pozwoliłby, aby zabito mi w dzieciństwie i tatę, i mamę – mówi twardo pani Krystyna. – Całe szczęście, że rodzina matki była duża i wspaniała. To dzięki niej wyszłam na ludzi. Bo za utratę ojca i matki nie dostałam od polskiego państwa ani złotówki.
Sieroctwo ją zahartowało. Nauczyło siły charakteru i uporu. Sprawiło, że i w zaawansowanym wieku senioralnym jest nadal aktywna, energiczna, prawie nie choruje. Wciąż się dokształca, całe życie pracowała w szkołach, była wicedyrektorem, dyrektorem, komendantem szczepu ZHP, pedagogiem. Od 1997 roku jest agentem ubezpieczeniowym. I wciąż pracuje, tylko już w domu.
***
Lubi odwiedzać rodzinne strony. Podobnie jak jej matka uwielbia regionalny przysmak, czyli kartacze, ale nie pływa tak dobrze jak ona. W młodości przyjeżdżała na Suwalszczyznę na każde wakacje – do ukochanej babci czy do chrzestnego, wujka leśnika Ksawerego. Później przyjeżdżała rodzinnie, samochodem, często z przyczepą. Była nawet wówczas, gdy na początku lat 90. przeprowadzano pod Gibami ekshumacje – z nadzieją, że odkryte zostaną szczątki ofiar obławy augustowskiej. Ostatecznie okazało się, że są to kości żołnierzy Wehrmachtu. Ostatnio, w 2011 roku, wybrała się z mężem na kilka dni do swojej Białorzeczki – zamieszkali w tej wsi w gospodarstwie agroturystycznym. Chodzili na grzyby, w Puszczy Augustowskiej wykopali nawet kilka świerczków i jarzębinę, które rosną do dziś w ich ogrodzie.
Cały czas śledzi, co się dzieje w sprawie obławy augustowskiej. Należy do Związku Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej 1945. Wierzy, że ta największa powojenna zbrodnia komunistyczna kiedyś się wyjaśni. Bo Łukaszenko, który zakazuje Polsce ekshumacji na Grodzieńszczyźnie, czy Putin, niepozwalający na dostęp do archiwów moskiewskich, nie są przecież wieczni.
– Byłam w Oświęcimiu, zapaliłam pod ścianą śmierci świece w intencji ojca. Mam nadzieję, że jeszcze zapalę znicz na grobie matki. Chociaż raz... We Wrocławiu stawia zawsze światełko pod Krzyżem Katyńskim. Takich zniczy są tam tysiące.
Teresa Kaczorowska – dziennikarka, dr nauk humanistycznych, autorka kilkunastu książek, w tym: „Obława augustowska" (Bellona 2015) i „Dziewczyny obławy augustowskiej" (2017)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95