Plus Minus: W 2006 r. Niall Fergusson i Moritz Schularick ukuli termin Chimeryka, nazywając tak gospodarczą symbiozę USA i Chin. Czy Chimeryka na naszych oczach odchodzi w przeszłość?
Faktycznie jesteśmy świadkami jej końca. Ta symbioza dała światu globalizację, podział pracy uzależniony od kosztów pracy, czynników geograficznych, ale też organizacji społecznej i poziomu rozwoju technologicznego. Układ był taki, że Stany Zjednoczone zajmują górne szczeble na drabinie wartości dodanej, a Chiny dolne. Przez lata był to napęd wzrostu światowej gospodarki.
Donald Trump najwyraźniej uważa, że relacja USA i Chin miała charakter pasożytniczy, a nie symbiotyczny, pasożytem zaś były Chiny.
Wzrost napędzany globalizacją nie był równy. Chiny, Singapur czy choćby Polska to kraje, które ewidentnie na tym skorzystały. Amerykanie, zajęci wojnami na Bliskim Wschodzie, przespali błyskawiczny rozwój Chin. W pewnym momencie zdali sobie sprawę, że mają one tyle pieniędzy na rozwój i badania, że mogą nie tylko prześcignąć ich pod względem PKB, ale też wyprzedzić w wyścigu technologicznym, a z czasem nawet pod względem wpływów politycznych. Do tego klasa średnia w USA, ale też we Francji i Włoszech, na globalizacji raczej straciła. To wywołało w USA resentyment, dzięki któremu moim zdaniem Trump doszedł do władzy.
Ta diagnoza Waszyngtonu, że Chiny mogą USA pod jakimś względem zagrozić, jest celna? Nie brak głosów, że Państwo Środka to kolos na glinianych nogach. Ekonomiści powszechnie ostrzegają, że ceną za rozwój była tam bańka kredytowa, która w końcu pęknie. Wielu też wskazuje, że wskutek polityki jednego dziecka chińskie społeczeństwo zestarzeje się, zanim zdąży się wzbogacić. Stany Zjednoczone z demografią problemów nie mają.