Można zrywać z totalitarnym systemem poprzez rewolucję lub przez okrągły stół. Polska wybrała tę drugą metodę, która wymagała tego, żeby dwie strony się dogadały. To rodziło pewne konsekwencje: nie mamy rozlewu krwi, ale też nie wsadzamy ludzi do więzienia tylko dlatego, że byli w PZPR. Oczywiste było, że zbrodnie komunistyczne muszą zostać rozliczone. Ubolewam, że sprawa pacyfikacji kopalni Wujek toczyła się latami albo że żyjący jeszcze na początku III RP zbrodniarze stalinowscy nie zostali rozliczeni. Choć niektórzy zostali, Adam Humer miał proces i został skazany. Ale dzisiaj, gdy się mówi o nierozliczeniu PRL-u i braku dekomunizacji, to chodzi o coś zupełnie innego. Jeżeli premier Mateusz Morawiecki przekonuje, że należy się rozprawić z kastą sędziów, bo system sędziowski nie został zdekomunizowany, to opowiada bzdury. Po prostu PiS – tak jak kiedyś PZPR – chce mieć sędziów pod butem.
Nie sądzi pan, że obowiązujący przez kilka lat zakaz pełnienia funkcji publicznych dla wysokich funkcjonariuszy PZPR czy oficerów SB był zasadny? Część pana kolegów z Solidarności tak uważała.
Jeżeli przy okrągłym stole siedzieli np. Stanisław Ciosek czy Leszek Miller – wysocy funkcjonariusze PZPR – to zapewne według tych krzyczących o dekomunizacji powinni oni być pozbawieni praw publicznych. Otóż uważam, że nie – dlatego, że podpisaliśmy z nimi porozumienie. To zobowiązuje. Poza tym wyborcy też mieli coś do powiedzenia. Skoro głosowali na tych ludzi, to znaczy, że nie chcieli dekomunizacji. 30 lat temu ja, młody człowiek, nie znałem Jarosława Kaczyńskiego, ale stałem z nim w sensie symbolicznym w tym samym szeregu. A po drugiej stronie stali Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski, Stanisław Ciosek itd. Dzisiaj wszystkie te osoby ciągle żyją, a moim politycznym sojusznikiem jest Leszek Miller, bo broni demokracji i państwa prawa, a moim politycznym przeciwnikiem jest Jarosław Kaczyński, bo przywraca PRL. Zatem dzisiaj to jego chciałbym „zdekomunizować".
Jako sekretarz generalny Unii Demokratycznej zapewne uczestniczył pan ?w rozmowach o połączeniu z Kongresem Liberalno-Demokratycznym.
Uczestniczyłem i nawet odegrałem w nim istotną rolę, narażając się niektórym kolegom z zarządu UD. Zaproponowałem mianowicie parytet obliczony na podstawie poparcia w ostatnich wyborach. Moi koledzy z Unii Demokratycznej uważali, że dajemy im za dużo, bo KLD nie wszedł do Sejmu i mógł zniknąć ze sceny politycznej. Przekonałem ich jednak, że skoro mamy się łączyć, to na uczciwych zasadach. Ale już przy wyborach rady krajowej przekonałem się, jak różne środowiska się łączą. Osobno wybierano część KLD, osobno naszą, a głosowali wszyscy. Na nasze 70 miejsc zgłoszono 100 kandydatów, zatem była rywalizacja, a na 30 miejsc KLD-owskich było 30 kandydatów. Myśmy byli rozdyskutowani, a oni zorganizowani.
Był pan rzecznikiem stołecznego ratusza za czasów prezydentury Pawła Piskorskiego, a potem Wojciecha Kozaka. Był pan zatem częścią tzw. układu warszawskiego.
Nie można być częścią czegoś, co nie istnieje. Układ warszawski nie istniał.
To było określenie na rządy UW–SLD, ?a później PO–SLD w stolicy. Dlaczego Paweł Piskorski wyrzucił AWS z koalicji rządzącej w Warszawie i wziął sobie SLD?
Paweł nikogo nie wyrzucał. Po prostu z dyscypliny głosowania wyłamały się dwie radne AWS – Julia Pitera i Ewa Gawor – co sprawiło, że koalicja AWS–UW upadła z braku głosów. Wtedy Paweł Piskorski zaproponował koalicję w drugą stronę, czyli z SLD.
Głupio wyszło. W kraju rządziła koalicja AWS–UW, SLD był w opozycji, a w Warszawie koalicja UW–SLD, a AWS w opozycji.
No tak, trochę mnie to uwierało, ale gdy poznałem „tych ludzi" z SLD – Jacka Zdrojewskiego czy Ryszarda Miklińskiego – to szybko zawiązały się koleżeńskie więzy i widać było wspólnotę myślenia. Oni okazali się normalni. Nie byli jakimiś strasznymi czerwonymi, tylko normalnymi ludźmi.
Wróćmy do układu warszawskiego.
Sformułowanie „układ warszawski" pojawiło się po raz pierwszy na łamach „Rzeczpospolitej". Dobrze pamiętam tamten artykuł, opisujący rzekomą sieć powiązań. Ktoś pracował na jednym stanowisku i tam poznał Z, a potem przeszedł na inne stanowisko i tam poznał Y. W każdym mieście jest grupa ludzi, która się zna i ze sobą współpracuje, więc to żaden układ. O każdej ekipie rządzącej w dowolnym mieście można napisać taki tekst. Istotnym oskarżeniem pod adresem układu warszawskiego była tzw. afera mostowa. Te mosty stoją już bardzo długo, były prześwietlane przez NIK i prokuraturę i żadnej afery nikt nigdy nie wykrył. Układ warszawski i afera mostowa to wręcz modelowe przykłady fake newsa.
Skoro nie było układu warszawskiego ani afery mostowej, a była medialna awantura i doniesienia do prokuratury, to o co w tej sprawie chodziło?
To był splot polityki, różnych uprzedzeń i osobistych animozji. Na wojenną ścieżką wstąpiła wtedy przeciwko Pawłowi Piskorskiemu radna Pitera i to ona sugerowała różne nieprawidłowości. Dołączyła się „Gazeta Wyborcza", która Pawła nie kochała, ponieważ pokonał Bronisława Geremka w wewnętrznych wyborach UW na Mazowszu. Szczerze uwierzył w te zarzuty Lech Kaczyński, który przystępując do wyścigu o prezydenturę Warszawy, postawił sobie za cel walkę z tzw. układem warszawskim. Już jako prezydent stolicy słał kolejne doniesienia do prokuratury. Najbardziej spektakularna była sprawa, w której oskarżano Wojciecha Kozaka. A warto zaznaczyć, że po wyborach samorządowych w 2002 w Warszawie rządziła koalicja PO i PiS. Lech Kaczyński był prezydentem, a przewodniczącym Rady Warszawy Wojciech Kozak.
To był pierwszy i ostatni raz, kiedy zaistniała koalicja PO–PiS – po wyborach samorządowych w 2002 roku.
No właśnie. Lech Kaczyński wezwał któregoś dnia Wojtka Kozaka i powiedział: „Przykro mi, muszę na ciebie donieść do prokuratury", bo oni byli na ty. Sprawa Kozaka ciągnęła się bodaj do 2011 roku. Został całkowicie uniewinniony, a sąd nie zostawił suchej nitki na prokuraturze. Lech Kaczyński zupełnie nie rozumiał idei partnerstwa prywatno-publicznego i zawsze podejrzewał, że przy tej okazji robi się niejasne deale. Niestety, prokuratura też tego nie rozumiała. A ekipa Pawła Piskorskiego była nastawiona na inwestycyjny rozwój miasta. Do dzisiaj spośród wszystkich włodarzy Warszawy Piskorski jest tym prezydentem, który przeznaczał największy procent budżetu na inwestycje.
Dlaczego musiał odejść z PO?
Przez ładnych kilka lat Piskorski i Tusk byli bardzo blisko siebie, ale w pewnym momencie Donald postanowił się Pawła pozbyć. Odnoszę wrażenie, że chodziło o pozbywanie się osób, które miały samodzielną pozycję w partii. Wszyscy widzieli, kogo się po kolei wyrzucało i przy czyjej pomocy. Co znamienne, pomocników też się po jakimś czasie wyrzucało. Przypominało to trochę system panujący w ZSRR w latach 30. – z fotografii wymazywało się ludzi, którzy popadli w niełaskę i znikali. Oczywiście nikt z PO nie wylądował na Łubiance, z kulą w głowie, ale na kongresie, na którym stanąłem do walki o przywództwo, rzuciłem: „Czyja podobizna będzie kolejna do wymazania?". Na sali był Janek Rokita, który odegrał istotną rolę w wyrzucaniu Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego. Wkrótce znalazł się poza PO. W tych czystkach istotną rolę odgrywał Grzegorz Schetyna i muszę powiedzieć, że fakt, iż on też popadł u Tuska w niełaskę, nawet mnie lekko zaskoczył. Przy wielu przymiotach Donalda Tuska, lubił on być jedynowładcą.
Dlaczego w 2005 roku Tusk przegrał wybory prezydenckie, a PO – parlamentarne?
Wszystko jest kwestią momentu historycznego. W 2005 roku kończyła się prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego i ludzie byli już trochę znużeni tym stylem urzędowania, który on reprezentował. Chcieli kogoś innego, bardziej statecznego, tymczasem Tusk był trochę za bardzo podobny do Kwaśniewskiego.
Zatem sformułowany w kampanii podział na Polskę liberalną i solidarną nie miał znaczenia?
Miał duże znaczenie. Umiejętność pokazania wyborcy czytelnej, prostej dychotomii, między czym a czym wybiera, jest niezwykle ważna i PiS osiągnął w tym mistrzostwo. Polska liberalna i solidarna to było genialne posunięcie. Dobra zmiana też była świetna. Ale i Donald Tusk udowodnił, że ma nieprzeciętne talenty polityczne. I cokolwiek byśmy o nim powiedzieli, jest żywo zatroskany tym, w którą stronę pójdzie nasza ojczyzna.
Gdyby był zatroskany, to wystartowałby ?w wyborach prezydenckich.
Dlatego nie do końca rozumiem tę jego decyzję. To jasne, że ma on spory elektorat negatywny, ale w polskich warunkach istotna jest zdolność mobilizacji zwolenników, a Tusk ją ma. Jego umiejętność rozmawiania z ludźmi, talenty retoryczne są nieprzeciętne. To jest urodzony wygrywacz wyborów. Bardzo żałuję, że nie kandyduje. Moim zdaniem to zła decyzja. Gdyby startował, odciąłbym przeszłość „grubą kreską" i wsparłbym go ze wszystkich sił.
—rozmawiała Eliza Olczyk, dziennikarka tygodnika „Wprost"
* Ugrupowanie założone w lipcu 1990 r. przez m.in. Zbigniewa Bujaka i Władysława Frasyniuka, wśród przywódców byli Adam Michnik, Jan Lityński, Henryk Wujec i Zofia Kuratowska, a członkami – m.in. Jacek Kuroń, Barbara Labuda, Bronisław Geremek i Marek Edelman. W wyborach prezydenckich w 1990 r. ROAD popierał kandydaturę Tadeusza Mazowieckiego, a w maju 1991 wszedł w skład Unii Demokratycznej.
Andrzej Machowski Absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, ma doktorat z psychologii. W latach 80. działał w Solidarności, po roku 1989 był sekretarzem generalnym Unii Demokratycznej, doradcą prezydentów stolicy, burmistrzem warszawskiego Ursynowa. Po odejściu z PO związał się ze Stronnictwem Demokratycznym. Pracuje w Fundacji Samorządność i Demokracja, jest też redaktorem naczelnym „Zeszytów Historyczno- -Politycznych".