Spór o „Amoris Laetitia”. Komu nie podoba się adhortacja papieża

Spór o adhortację „Amoris laetitia" dotyczy tego, jak traktować swobodne poszukiwania intelektualne: czy przybliżają one do prawdy, czy też są pejoratywnie pojętą namiętnością.

Publikacja: 06.12.2019 18:00

Spór o „Amoris Laetitia”. Komu nie podoba się adhortacja papieża

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, osoby, którym z powodów osobistych bliski jest problem adhortacji „Amoris laetitia", mogą w uprawniony sposób czuć, że są w centrum dzisiejszego nie tylko religijnego, ale etyczno-politycznego sporu o pojmowanie rozumności i wolności jednostki, i że to nad nimi odbywa się sąd. Konserwatywny sprzeciw wobec rozumnego poszukiwania dopuszczenia szczęścia rozwiedzionych katolików pragnących być w powtórnym związku miłosnym pokazuje, co ich zdaniem wystarczy do tego, aby zerwali oni z dziedzictwem greckiej filozofii, rzymskiego republikanizmu i duchowości judeochrześcijańskiej. Jednocześnie spór o „Amoris laetitia" – w przeciwieństwie do sporu o prawa środowisk LGBT czy o znaczenie Unii Europejskiej – ma tę cenną cechę, że obiektem krytyki konserwatystów są te komponenty filozofii liberalnej, które jednocześnie nie należą do tzw. liberalnego paternalizmu. Po drugiej stronie sporu są bowiem wartości takie jak wolność myślenia, stosowanie zasady szczęścia w naszych poszukiwaniach, optymizm antropologiczny i prawo jednostki do traktowania swego dobra indywidualnego jako elementu, a nie przeciwieństwa, harmonii społecznej. Nie jest to natomiast kolejna odsłona sporu między przeciwnikami „złej, proniemieckiej UE" a „zawsze dobrej UE" czy między przeciwnikami „deprawacji czynionej przez LGBT" a tymi, którym „różnorodność" kojarzy się tylko z jednym. Innymi słowy, spór o „Amoris laetitia", mimo że dotyczy Kościoła katolickiego, pozwala zauważyć, jakie słuszne wolnościowe wartości znajdują się pod ostrzałem konserwatystów.




***

Nietrudno zauważyć, że mimo braku bezpośredniego przywołania adhortacji „Amoris laetitia", opublikowana w czerwcowym „Tygodniku Powszechnym" (nr 24/2019) rozmowa dwóch teologów, Piotra Sikory i Pawła Milcarka, na temat roli Kościoła katolickiego w świecie – a przez to także na temat natury moralności – krąży wokół pytania: czy zgodne z wolą Boga jest, żeby osoba wierząca weszła w powtórny związek w sytuacji, kiedy zawarte dawno temu małżeństwo sakramentalne de facto nie istnieje.

Echo permanentnego sądu nad takimi osobami słychać wyraźnie, kiedy Sikora mówi: „Może są kwestie, w których możemy się od świata uczyć? (...) Nie znając dobrze całej tradycji, możemy ulegać złudzeniu, że coś jest »odwiecznym nauczaniem Kościoła«. (...) Elastyczność wobec zmian może wynikać nie z ducha świata, lecz z uważnego czytania źródeł". Na co Milcarek odpowiada: „W przypadku wielu zmian proponowanych współcześnie [w Kościele] nie widzę ciągłości prawdy, (...) zamiast tego spotykam twarde odwołanie do władzy przeprowadzania zmian, np. »bo papież tak mówi«, albo fideizm: uznanie, że w danym momencie zawieszamy działanie rozumu i odwołujemy się do przeżycia: »oto Duch Święty nam dziś mówi...«. (...) Dla mnie ważna jest różnica pomiędzy dwoma punktami wyjścia, raczej alternatywnymi. W pierwszej Bóg jest Logosem. (...) W drugiej perspektywie Bóg jest postrzegany przede wszystkim jako Moc. Ja bronię perspektywy (...) Boga jako Logosu". Bez uszczerbku dla dokonywanej przez Milcarka słusznej obrony tradycyjnej, melancholijnej liturgii przed młodzieżowymi innowacjami można streścić powyższe słowa w następujący sposób: Sikora opowiada się za poszukiwaniami, a Milcarek sugeruje, że są one podejrzane, gdyż są wiedzione przez ludzką potrzebę szczęścia doczesnego. Można sądzić, że zrozumiałość Boga, „ciągłość teologicznego pojmowania", mogłaby uzasadniać jakieś przeżycia i znaki wskazujące, że to dopiero drugi związek jest chciany przez Boga. Wychodzi więc na to, że rozumność oznacza dla Milcarka coś innego – kompletne oddalenie od uczuć człowieka.

W perspektywie wypowiedzi Milcarka dochodzi do typowego dla konserwatystów, niby fundamentalnego dla europejskiej cywilizacji, oddzielenia rozumności od woli i uczuć, a także do negowania – w sprawach dotyczących seksualności i romantycznej miłości – wszechmocy Boga, która dopuszcza, że „nie ma dla Niego nic niemożliwego". W pewnych przypadkach dla rozwiedzionych osób wierzących ważniejsze są aktualnie doświadczane znaki Bożej obecności niż praktycznie zerwane małżeństwo, zawarte gdzieś w latach 90. w kościele z zatęchłymi dywanami, kiedy podobno był Bóg. Mówienie, że owe zatęchłe dywany z lat 90. to intensywniejszy znak Boga niż jakieś znaki, których dana osoba – także przy użyciu rozumności – może doznawać obecnie, jest naprawdę nierozumne, ale jednocześnie według konserwatystów „rozumne", mimo że sakrament małżeństwa ukonstytuował się dopiero w XI wieku. Innymi słowy, wbrew temu, co mówi teolog, rozumność może być wykorzystywana także przy przeżywaniu jakichś znaków od Ducha, a nie – jak twierdzi teolog – być wobec uczuć rozłączną alternatywą. Być może Bóg niekoniecznie „spaja" małżonków na „zawołanie" w Kościele.

W gruncie rzeczy spór dotyczy tego, jak traktować ludzką subiektywność i swobodne poszukiwania intelektualne: czy przybliżają one do prawdy, czy też zawsze są pejoratywnie pojętą namiętnością, która dąży do uniknięcia surowych praw obiektywnych i dlatego nie jest częścią naszego „bycia sobą"? I czy natura obiektywnych praw rzeczywiście jest taka surowa czy też dopuszcza namiętności i poruszenia emocjonalne? W „kontrowersyjnym" punkcie 303 adhortacji „Amoris laetitia" dochodzi do – wbrew pozorom opartego na Ewangelii – zerwania z tradycyjnym przekonaniem, że obiektywne prawa – takie jak sprawiedliwość czy wola Boga – nakłaniają człowieka do rezygnacji ze szczęścia: „Sumienie może jednak uznać nie tylko to, że dana sytuacja nie odpowiada obiektywnie ogólnym postanowieniom Ewangelii. Może także szczerze i uczciwie uznać to, co w danej chwili jest odpowiedzią wielkoduszną, jaką można dać Bogu i odkryć z jakąś pewnością moralną, że jest to dar, jakiego wymaga sam Bóg pośród konkretnej złożoności ograniczeń, chociaż nie jest to jeszcze w pełni obiektywny ideał".

To dopuszczenie szczęścia zostaje skonfrontowane przez Milcarka z opowiedzeniem się za obroną „rozumowej perspektywy Boga". A to z kolei pokazuje, jak – również na poziomie filozoficznym i metapolitycznym – pojmowana jest rozumność przez konserwatystów: Rozumem przez duże „R" są dla konserwatystów poszukiwania, których efekt nie jest dla nas szczęśliwy w sensie doczesnym. Innymi słowy, według nich to, co naprawdę „rozumne", polega na „radykalnym postawieniu pomyślności jednostki i jej społeczności pod znakiem zapytania, dzięki czemu w nasze życie może wkroczyć czyste dobro" – pisze w książce „Prawo naturalne a ład polityczny" katolicki konserwatywny filozof Zbigniew Stawrowski (można na to odpowiedzieć słowami Oscara Wilde'a: „Kto nie myśli o sobie, ten nie myśli o niczym"). W przywołanej książce autor obawia się najmniejszego przejawu tego, że rozum w jakichś sytuacjach mógłby być traktowany inaczej jako pełne poświęcenia wykraczanie poza siebie: „Rozum nie ma być wymyślnym narzędziem na usługach naszej animalnej natury, które ma ułatwiać i usprawniać zaspokojenie jej popędów, lecz odwrotnie. (...) Ale czy władza rozumu nad naszą cielesnością jest władzą absolutną, czy też raczej pieczą sprawowaną nad tym, co zostało nam dane i powierzone, i co w tym sensie również należy do naszej istoty? Czy więc zdolność myślenia nie okazuje się również pewnym rodzajem służby temu, co należy do naszej animalnej natury?" – pisze Stawrowski; i już nawet nie rozum, a jakieś czucie podpowiada, że jest to pytanie zadawane ze strachem; otwiera się tu przecież pogląd – skądinąd dowartościowany właśnie przez „Amoris laetitia" – że cielesność jest „powierzona nam" przez Boga, a więc – że jest czymś dobrym, a zatem – że poszukiwania rozumowe mogłyby prowadzić nie tyle do negowania zmysłowych pragnień, ile właśnie do „rozeznawania", na ile szczęście może być dopuszczalne.

Przywołajmy innego autora – filozof polityki ks. Jacek Grzybowski krytykuje ujęcie, według którego wszechmoc Boga może wykraczać poza nierozerwalność małżeństwa: „Obecnie osoby, które z różnorakich powodów zerwały jedność związku sakramentalnego, chcą jednak w nowych związkach nazywać siebie mężem i żoną – taka jest tendencja dzisiejszej sekularnej kultury". To krytyczne wobec współczesnego świata zdanie łączy się z innym tekstem księdza, opublikowanym w „Teologii Politycznej" („Unia Europejska wobec paradoksów demokracji – rozumne wybory czy społeczne emocje?"): Grzybowski pisze, że „przedstawiciel »demokracji pijanej konsumpcją« pragnie egzystencji w »hipermarkecie stylów życia« i domaga się swych racji wprost, obojętny na naukę Chrystusa, idee Platona, analityczne subtelności Arystotelesa czy etykę obowiązku Kanta". Bez względu na sytuacje skomplikowane, wychodzi na to, że osoba, która weszła w powtórny związek, jest zatem nieczuła na Chrystusa, Platona i Kanta; nie ma dostępu do „rozumności" i jest „pijana konsumpcją". Niszczy europejską cywilizację, odchodzi od tego, co wartościowe. Dyskurs konserwatystów przeciwko adhortacji Franciszka można nazwać umiłowaniem skrajności i nienawiści wobec umiarkowania.

***

Filozoficzny i metapolityczny wymiar krytyki adhortacji, której tłumaczenie tytułu brzmi „Radość miłości", uwidacznia się w tym, że u wielu konserwatywnych autorów krytyka ta wpisuje się w sprzeciw wobec demokracji i indywidualizmu. Wrogiem jest margines poszukiwań i to poszukiwań wedle zasady szczęścia. Wizja, według której jednostki różnicują sytuacje, zamiast trzymać się zero-jedynkowego dualizmu, napawa konserwatystów lękiem przed upadkiem cywilizacji. Własne indywidualistyczno-romantyczne poszukiwania myślowe, w których uwzględniamy także czucie, i w których rozważając jakiś problem, nie rezygnujemy też ze szczęścia dla siebie i z wartości witalnych – a taki rodzaj poszukiwań jest proponowany w „Amoris laetitia" – są w świetle pesymizmu antropologicznego konserwatystów traktowane zazwyczaj jako fałszowanie rzeczywistości, aby żyć w szczęściu doczesnym, a nawet jako odchodzenie od kategorii prawdy. Idąc za tym, można powiedzieć, że zwolennicy VIII rozdziału „Amoris laetitia" są „wrogami wspólnoty" w sposób większy niż na przykład „ruchy LGBT" czy zwolennicy języka poprawnego politycznie, ponieważ ci pierwsi wyznają faktycznie „niebezpieczną" indywidualistyczną zasadę poszukiwań i szczęścia, a drudzy często są tak samo paternalistyczni jak konserwatyści, tylko że w odwrotną stronę (przykładem jest tu zachęcanie, aby wszyscy entuzjastycznie popierali tęczowy piątek w szkołach).

Fakt, że konserwatyści ze swoją wizją rozumności i państwowości tak bardzo nie lubią „Amoris laetitia", wyjaśnia i niejako uprawomocnia modny w konserwatywnych kręgach Carl Schmitt, który w książce „Lewiatan w teorii państwa Hobbesa" stwierdza, że państwo, nieoddzielone od religii i realizujące katolicki ideał, powinno nie pozwalać obywatelom uciekać do własnej przestrzeni marzeń.

„W niejasnym powszechnym odczuciu instytucjonalny chłód katolicyzmu wydaje się czymś złym, a pozbawiony formy bezkres u Dostojewskiego jawi się jako prawdziwe chrześcijaństwo" – pisze Schmitt w tekście „Rzymski katolicyzm i polityczna forma". W przywołanych słowach Schmitt daje do zrozumienia, że wrogie jest pozostawianie w religii, a także w moralności miejsca na romantyczne, swobodne poszukiwania jednostki, wykraczające poza katechizmowe „wszystko jest jasne" – w tym właśnie na dopuszczenie „bezkresu", miejsca na tajemnicę Boga; na to, że Bóg być może wcale nie jest zwolennikiem małżeństwa, które nie wytrzymało próby czasu i nawet sam zesłał rozwiedzionemu katolikowi „drugą połówkę", która wedle Bożej logiki jest mu przeznaczona.

Dopuszczenie tego, że to właśnie „bezkres" jest miejscem, w którym realizuje się ludzka rozumność, jest według Carla Schmitta groźne i prowadzi na manowce – także w sferze politycznej. „Amoris laetitia" może być dobrym przykładem „grozy" takiej sytuacji: zamiast zero-jedynkowości mamy pewien „bezkres", czy też raczej „przestrzeń", w której jednostka może się zastanawiać, co zrobić, jeżeli jej sytuacja znajduje się pomiędzy skrajnością ideału nierozerwalnego, pobłogosławionego przez Boga małżeństwa do końca życia a skrajnością w postaci niegodziwego traktowania jako małżeństwa związku z osobą, dla której porzuciło się żonę czy męża oraz niepełnoletnie dzieci. Wyjście poza dualizm i przestrzeń dla „wyjątków" jest w tej perspektywie niewybaczalnym wtargnięciem liberalizmu, dowolności, która rzekomo za nic ma prawdy ogólne – jest to wtargnięcie „wroga", który według Schmitta jest wrogiem właściwie pojmowanej wspólnoty politycznej.

Właśnie tak – stosunek do VIII rozdziału „Amoris laetitia" jest probierzem tego, kto w konserwatywnym świecie należy do wspólnoty, a kto jest barbarzyńcą. W świetle tych opinii nie można wyjść poza zero-jedynkowość, człowiek, który zostawia sobie miejsce na „bezkres" poszukiwań i intuicji, zostaje nazwany człowiekiem „nieprzyzwoitym", żyjącym w zakłamaniu, polującym jedynie na własny interes i używającym rozumu w sposób do tego nieprzeznaczony.

***

Przykładem znaczącego współwystępowania krytyki „Amoris laetitia" i krytyki demokratycznego indywidualizmu są wypowiedzi niemieckiego katolickiego filozofa Roberta Spaemanna. Dopuszczenie wejścia katolika w powtórny związek zawierający „wyrazy intymności" filozof ten krytykował, odkąd tylko adhortacja się ukazała. W wywiadzie udzielonym w 2017 r. dziennikarce Maike Hickson, Spaemann nazwał rozwiązanie zaproponowane w adhortacji „etycznym konsekwencjalizmem, (...) według którego etyczność czynu jest oceniana na podstawie całości obecnych i przewidywanych jego konsekwencji, i według którego nie ma czynów, które zawsze są złe. (...) Już św. Tomasz zaprzeczył temu poglądowi. Pisał, że każdy może wskazać czyny, które są zawsze złe, ale nikt nie może wskazać czynów, które są zawsze dobre. (...) Szczególnie w przypadku małżeństwa »kontekstualizacja słów Jezusa« nie odpowiada już w żadnym razie jego restrykcyjności" – mówił niemiecki filozof. „Rozumną" odpowiedzią na „Amoris laetitia" ma być zdaniem filozofa odwołanie się do 2000-letniej tradycji. Zastanawiające są zmyślne, korzystające z wielu labiryntów ucieczki filozofa przed przyznaniem, że słowa Jezusa, iż „każdy, kto oddala swą żonę – poza wypadkiem nierządu – naraża ją na cudzołóstwo", są furtką dopuszczającą powtórny związek, kiedy zło wyrządzone przez człowieka zlikwidowało warunki, w jakich mogłoby trwać małżeństwo. Przykładem jest odpowiedź o. Jacka Salija na pytanie zadane na portalu „Mateusz.pl" – duchowny zwraca uwagę na ogólnego „ducha wypowiedzi Jezusa" i dopatruje się tu jedynie „nieakceptacji cudzołóstwa" przy zachowaniu małżeństwa – choć w innych przypadkach, gdyby teza nie pasowała konserwatystom, odwołanie do „ducha tekstu", a nie do „konkretów" spotkałoby się z zarzutem „relatywizmu".

Kiedy spojrzymy na inne wypowiedzi Spaemanna, zauważymy, że myśl, iż Bogu może podobać się powtórny związek osoby rozwiedzionej, i że to właśnie drugi związek pozwala w pełni być sobą, należy zdaniem Spaemanna do kręgu tych poglądów, które mogą otwierać wrota do „demokratycznego totalitaryzmu". W książce „Persons" Spaemann pisze: „Kiedy kultura upada, może zagnieździć się potrzeba »odkrycia siebie« i »afirmacji siebie« etc. wraz z gotowością do przybrania form totalitaryzmu – dyktatorskich lub demokratycznych". Widzimy tu, że wyrażana (zdaniem tego samego autora również w „Amoris laetitia") propozycja poważnego traktowania własnych marzeń jednostki i jej sposobów pojmowania świata ma swoją rolę w myśli politycznej: jest sednem konserwatywnej krytyki demokracji. To właśnie raczej to (niż wygłaszanie haseł typowych dla Komitetu Obrony Demokracji) jest tym indywidualizmem, który konserwatyści krytykują jako liberalną demokrację. I nie tylko oni, bowiem indywidualizm ten, nazywany symetryzmem, rozpatrywaniem (słusznie!) każdej sprawy oddzielnie, jest krytykowany przez dzisiejszych uniwersalistycznych obrońców liberalnej demokracji. Sęk w tym, że konserwatyści, co oczywiste, chętniej niż liberałowie przyznają się do tendencji antysubiektywistycznych, podczas gdy liberałowie, nie chcąc dopuścić jednostkowej i dotyczącej konkretnych spraw perspektywy (uznawanej w szwajcarskim systemie demokracji bezpośredniej), straszą raczej homogenicznym „niemądrym ludem głosującym w referendum".

Liberałowie (w Polsce np. Irena Lipowicz, Piotr Beniuszys, Marcin Matczak) często przekierowują temat na groźny homogeniczny lud, dobrze wiedząc, że to ja indywidualista chcę zagłosować w referendum, aby mieć poczucie sprawczości i opowiedzenia się za własnym interesem. Tak samo płaszcz krytyki populizmu skrywający obronę indywidualizmu przywdziewa także wspomniany konserwatysta Milcarek, który zarzuca zwolennikom adhortacji Franciszka „fideistyczny populizm", traktowanie papieża jako autorytarnego władcy, choć w rzeczywistości osoby będące zwolennikami punktu 303 „Amoris laetitia" raczej samodzielnie, na podstawie własnego doświadczenia i głębokich odczuć, i nieraz głębokiej wiary, uznają wagę subiektywnych poszukiwań.

Być może konserwatywną nieufność wobec miłości romantycznej oraz liberalną nieufność wobec poglądów wydobywających się z myślowo-uczuciowej kryjówki łączył ksiądz Józef Tischner, który w różnych kontekstach mówił o „romantycznym błądzeniu", miłością nazywał po prostu „niewymazywalną" decyzję o sakramencie, a jednocześnie wolnością w dialogu nazywał jedynie „wzniesienie się ponad siebie" i krytykował referenda za to, że są zbyt skupione na prywatnych przeżyciach indywiduum. Pod jego ostrzałem było działanie, również w polityce, z wnętrza własnej „kryjówki, w której człowiek wierzy, że ma jakiś skarb". Tymczasem miłość mówi, żeby szukać nadziei również po stronie swej immanencji i również w odniesieniu do niej zakładać, że może są w naszych działaniach i spostrzeżeniach dobro i słuszność.

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, osoby, którym z powodów osobistych bliski jest problem adhortacji „Amoris laetitia", mogą w uprawniony sposób czuć, że są w centrum dzisiejszego nie tylko religijnego, ale etyczno-politycznego sporu o pojmowanie rozumności i wolności jednostki, i że to nad nimi odbywa się sąd. Konserwatywny sprzeciw wobec rozumnego poszukiwania dopuszczenia szczęścia rozwiedzionych katolików pragnących być w powtórnym związku miłosnym pokazuje, co ich zdaniem wystarczy do tego, aby zerwali oni z dziedzictwem greckiej filozofii, rzymskiego republikanizmu i duchowości judeochrześcijańskiej. Jednocześnie spór o „Amoris laetitia" – w przeciwieństwie do sporu o prawa środowisk LGBT czy o znaczenie Unii Europejskiej – ma tę cenną cechę, że obiektem krytyki konserwatystów są te komponenty filozofii liberalnej, które jednocześnie nie należą do tzw. liberalnego paternalizmu. Po drugiej stronie sporu są bowiem wartości takie jak wolność myślenia, stosowanie zasady szczęścia w naszych poszukiwaniach, optymizm antropologiczny i prawo jednostki do traktowania swego dobra indywidualnego jako elementu, a nie przeciwieństwa, harmonii społecznej. Nie jest to natomiast kolejna odsłona sporu między przeciwnikami „złej, proniemieckiej UE" a „zawsze dobrej UE" czy między przeciwnikami „deprawacji czynionej przez LGBT" a tymi, którym „różnorodność" kojarzy się tylko z jednym. Innymi słowy, spór o „Amoris laetitia", mimo że dotyczy Kościoła katolickiego, pozwala zauważyć, jakie słuszne wolnościowe wartości znajdują się pod ostrzałem konserwatystów.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi