– Jednym z wymiarów tej pamięci jest medal Virtus et Fraternitas. W ten sposób spełniamy obowiązek dziękczynienia za wsparcie, jakiego w trudnych czasach doświadczyli uciekinierzy z okupowanego kraju, obywatele polscy zagrożeni aresztowaniem i śmiercią z rąk totalitarnego aparatu terroru i organizacji szerzących nienawiść etniczną – powiedział Piotr Gliński. I dodał, że ratowani często nie wiedzieli, od kogo otrzymali ratunek. Dzięki działaniom podejmowanym przez Instytut Pileckiego, który odnajduje dotąd bezimiennych bohaterów, możemy poznać ich nazwiska, imiona i twarze, a medal Virtus et Fraternitas sprawi, że na stałe staną się bohaterami polskiej pamięci.
Petro ich nie zawiódł
W imieniu ocalonych głos zabrała Krystyna Szymańska, której bliscy Mieczysław Słojewski i jego syn Edward dzięki pomocy ukraińskiej rodziny Petra i Marii Bazeluków przeżyli czas masowych zabójstw Polaków zorganizowanych przez ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu.
– Mieczysław Słojewski i jego syn Edward przeżyli rzeź ich wsi Huta Stepańska w lipcu 1943 r. Ukrywali się w lesie. Petro zaproponował im schronienie u siebie, na co mój dziadek się zgodził, jako że zbliżała się zima. Petro ich nie zawiódł, okazał się dobrym, uczciwym człowiekiem i zarazem autentycznym bohaterem. Ukrywał i żywił mojego dziadka Mieczysława z wujkiem Edwardem aż do nadejścia frontu i Armii Czerwonej – mówiła wzruszona Krystyna Szymańska.
Ośmioro z dziewięciorga odznaczonych już nie żyje, w ich imieniu medale odebrali przedstawiciele rodzin. Do Warszawy przyjechał Petro Hrudzewycz ze wsi Dytiatyn na Ukrainie. Medal odebrał za to, że w 1986 r. sprzeciwił się sowieckim funkcjonariuszom żądającym od niego, by usunął krzyż z mogiły prawie stu żołnierzy Wojska Polskiego poległych w walce z bolszewikami w 1920 r. Spotkała go kara dyscyplinarna, miał sam wozić ciężkie bańki z mlekiem, to spowodowało jego niepełnosprawność.
„W 1986 r. pracowałem jako kierowca w kołchozie i dostałem rozkaz ścięcia i wyrzucenia krzyża. Odmówiłem zdecydowanie, ponieważ kierowałem się nie tylko wartościami chrześcijańskimi, zgodnie z którymi zostałem wychowany, lecz także pamięcią o poległych synach, mężach i bohaterach, którzy oddali życie na tej ziemi. Chociaż moja rodzina i ja doświadczyliśmy wielkich prześladowań, nie sądzę, żebym uczynił coś szczególnego, bo na moim miejscu wszyscy zrobiliby tak samo ze względu na pamięć i poszanowanie poświęcenia polskich żołnierzy" – relacjonowała w jego imieniu córka Wiera Sanocka.
Misja Instytutu Pileckiego
Celem Instytutu Pileckiego jest upamiętnianie, dokumentowanie i badanie historii XX w., ze szczególnym uwzględnieniem doświadczenia i losów obywateli polskich. Istotą działalności Instytutu są historie ludzi, którzy swoimi decyzjami o udzieleniu pomocy pokazali siłę solidarności. Oprócz medalu Virtus et Fraternitas prowadzi projekt Zawołani po imieniu, upamiętniający Polaków zamordowanych za niesienie pomocy Żydom w czasie II wojny światowej. Działalność naukowa Instytutu skupia się na interdyscyplinarnych projektach badawczych obejmujących zagadnienia dwóch totalitaryzmów – niemieckiego i sowieckiego – oraz polskiego doświadczenia XX w. Instytut prowadzi działalność międzynarodową, jego filia działa w Berlinie. Kolejny oddział planowany jest w Nowym Jorku.
ODZNACZENI MEDALEM VIRTUS ET FRATERNITAS
Petro Bazeluk (1903–1949) i Maria Bazeluk (1903–1956) mieszkali na Wołyniu. W lipcu 1943 r. ofiarą UPA padła Huta Stepańska. Wśród ofiar była żona Mieczysława Słojewskiego. On sam wraz synem Edwardem ocaleli i ukryli się w lesie. W listopadzie na Słojewskich natknął się w lesie ich dawny znajomy Petro Bazeluk. Polacy wystraszyli się człowieka z siekierą w ręku. Wtedy Petro rzekł do Mieczysława: „Nie bój się, chodź ze mną". Bazeluk z pomocą żony Marii ukrył Polaków w stodole, gdzie mieszkali aż do kwietnia 1944 r. Małżonkowie ryzykowali życie swoje i swoich dzieci. Słojewscy nie zostali zdemaskowani mimo kilkukrotnych rewizji UPA w gospodarstwie. Bazelukowie zapewnili ukrywanym bezpieczeństwo oraz namiastkę domu. Po wojnie Słojewscy wyjechali na Dolny Śląsk. Petro Bazeluk pozostał w Butejkach. W 1949 r. zastrzelił go sowiecki urzędnik za opór wobec przymusowej kolektywizacji.
Ecaterina Olimpia Caradja (1893–1993) była rumuńską arystokratką, prowadziła charytatywne Stowarzyszenie Ochronek św. Katarzyny. Już 24 września 1939 r. udostępniła polskim rodzinom dwa budynki w Bukareszcie, w tym przestronny pawilon. Dzieci miały tam do dyspozycji pokoje przedszkolne, salę zabaw i czytelnię. Najmłodsi mogli liczyć na cztery posiłki dziennie, uruchomiono też polską szkołę. Schronienie znalazło tam 120 Polaków. Jako przedstawicielka Międzynarodowego Komitetu Pomocy Dzieciom Caradja rozprowadzała również odzież dla innych polskich dzieci, zabiegała też u władz rumuńskich o większe wsparcie dla przybyszów z Polski. Współpracowała z Paulem Superem, nadzorującym amerykańską pomoc dla przebywających w Rumunii Polaków. Część z nich jeszcze w czasie wojny wyjechała z Rumunii do innych krajów, pozostali w 1945 r. wrócili do Polski. W 1952 r. Caradja musiała uciec z komunistycznej Rumunii do USA. Do ojczyzny wróciła dopiero pod koniec życia. Z powodu pomocy, jakiej udzielała zestrzelonym lotnikom amerykańskim, nazywana była Aniołem z Ploeszti.
Jenő Etter (1897 –1973) był burmistrzem węgierskiego Ostrzyhomia. W czasie I wojny światowej służył na ziemiach polskich, gdzie został ranny. Kiedy wybuchła kolejna wojna, ruszył Polakom z pomocą. 18 września 1939 r. Węgry otworzyły granicę dla polskich uchodźców, dzięki czemu do kraju napłynęło ich ponad 120 tys. W Ostrzyhomiu powstał obóz internowania dla żołnierzy i cywili. Etter jako miejscowy prokurator, a od 1941 r. burmistrz tego miasta, zabiegał o jak najlepsze warunki i zaopatrzenie dla polskich uchodźców. Oddał do ich dyspozycji miejski ośrodek wczasowy. Dzięki swoim koneksjom osobiście ułatwił 5 tys. Polaków ucieczkę na Zachód i na Bliski Wschód, gdzie wstępowali do Polskich Sił Zbrojnych. Ochraniał też członków polskiej konspiracji. Po zajęciu Węgier przez Niemców w marcu 1944 r. wystawiał fałszywe dokumenty chroniące Polaków przed aresztowaniami, a także bronił Żydów, sprzeciwiając się utworzeniu getta w swoim mieście. Gestapo aresztowało go 19 marca 1944 r. Wysoko postawieni przyjaciele wydostali go jednak z aresztu i wciągnęli do służby wojskowej. Skierowany na front wschodni, trafił do sowieckiej niewoli. Gdy wrócił z sowieckiego obozu jenieckiego, władze komunistyczne zabroniły mu sprawowania funkcji publicznych. Do emerytury pracował jako portier.
Petro Hrudzewycz (ur. 1939) był pracownikiem kołchozu we wsi Dytiatyn na zachodzie Ukrainy. Rozwoził ciężarówką okolicznych mieszkańców do pracy w polu. W 1986 roku lokalni funkcjonariusze sowieccy wydali mu polecenie: „Trzeba zabrać krzyż i wywieźć. Albo w las, albo do rzeki". Krzyż stał na mogile niemal stu żołnierzy Wojska Polskiego poległych 16 września 1920 r. w bitwie zwanej polskimi Termopilami. Hrudzewycz odmówił wykonania polecenia. „Ja się nie bałem. Chodzę do cerkwi, jestem osobą wierzącą" – wspominał. Władze do usunięcia krzyża ściągnęły więźniów kryminalnych. Trafił on na teren cerkwi w Dytiatynie. Za swój opór Petro został ukarany cięższą pracą w kołchozie. Przez kilka lat dzień w dzień jeździł po wsiach i ładował na pakę ciężarówki stulitrowe bańki mleka. To nadmierne obciążenie pracą spowodowało jego problemy zdrowotne. „Coś mu strzeliło w kręgosłupie. Potem trzy dni leżał w domu, a my z siostrą obracałyśmy go na materacu, bo sam nie dał rady się podnieść. Od tego momentu coraz bardziej upadał na zdrowiu" – opowiadała żona Olha. Rozległy uraz kręgosłupa sprawił, że Hrudzewycz na trwałe został inwalidą. Pomimo złego stanu zdrowia co roku uczestniczy w obchodach rocznicowych bitwy pod Dytiatynem. Ocalony krzyż stoi na placu przed miejscową cerkwią.
Jan Jelínek (1912–2009) i Anna Jelínková (1918–2009) to czescy ewangelicy, którzy pracowali w parafii w wołyńskim Kupiczowie, zamieszkiwanym od XIX w. właśnie przez czeskich osadników. Jan był pastorem i w swoich kazaniach głosił miłość bliźniego niezależnie od jego narodowości, wiary i poglądów. Już w 1939 r. udzielał schronienia polskim żołnierzom uciekającym spod okupacji sowieckiej do Rumunii. Gdy tereny te zajęli Niemcy, włączył się w pomoc Żydom – ukrywał ich w swoim domu oraz zawoził żywność do getta w Kowlu. Wspierała go żona Anna, którą poślubił w 1942 r. W czasie rzezi wołyńskiej małżonkowie dawali schronienie Polakom ze wsi, które padły ofiarą napaści ukraińskich nacjonalistów. Za jego przykładem poszli jego czescy parafianie, dzięki czemu Kupiczów stał się azylem dla wielu Polaków uciekających przed UPA. Po wyparciu Niemców przez Sowietów w 1944 r. Jelínek wystawiał fałszywe metryki osobom zagrożonym aresztowaniem przez NKWD. Wśród osób uratowanych przez Jelínków było wielu obywateli przedwojennej Polski, m.in. żydowskie rodziny Fischerów i Fronków, polska rodzina Siekierskich oraz Feliks Zubkiewicz, którego bliscy zginęli z rąk UPA, a także ukraińska rodzina Łuciuków. Po wojnie osiedli w Oračovie w Kraju środkowoczeskim. Jan był prześladowany za swoje przekonania przez władze komunistycznej Czechosłowacji.
Jozef Lach (1905–1993) i Žofia Lachová (1907–1979) pochodzili z Popradu na Słowacji. W 1939 r. do ich drzwi zapukało czterech mężczyzn, którzy przybyli z okupowanej Polski. Przekazali Jozefowi list polecający od jego kolegi Jozefa Kertésza. Prosił on Lacha, który był taksówkarzem, żeby przewiózł polskich lotników w stronę węgierskiej granicy. Odtąd Jozef Lach zaczął pomagać Polakom, którzy chcieli przedostać się przez Słowację na Węgry. Uchodźców przybywało w takim tempie, że do pomocy zaangażował swoich kolegów, innych taksówkarzy. Wkrótce zaczął kursować również w drugą stronę i przewoził kurierów pod polską granicę. Załatwiał też podróżującym fałszywe słowackie dokumenty. Gdy Jozef zajmował się transportem, jego żona Žofia zorganizowała w domu kryjówkę. Choć wychowywali dzieci i ryzykowali aresztowanie przez zależne od Niemców władze słowackie, przyjmowali polskich przybyszów jak członków rodziny. Z czasem Lachowie zdobyli zaufanie Józefa Krzeptowskiego, „króla kurierów tatrzańskich". Gdy jego żonie, teściowi i szwagrowi groziło aresztowanie przez Niemców, Jozef przerzucił ich przez granicę do Popradu. Przez kilka miesięcy ukrywał ich w domu, dzięki czemu przeżyli. Z czasem Polacy zaczęli nazywać to miejsce „hotelem dla kurierów". Jozef wpadł tylko raz, gdy latem 1943 r. pod wsią Veľká Franková słowaccy żandarmi zablokowali mu drogę. Polacy i eskortowany przez nich brytyjski agent zdążyli wyskoczyć z taksówki, lecz Jozef z synem trafili do aresztu. Tylko dzięki dobrej woli komendanta nie zostali przekazani Gestapo i wyszli na wolność. Jozef i Žofia Lachowie ocalili wielu Polaków, a obsługiwany przez małżonków szlak przerzutowy do Polski działał niemal do końca wojny.