Gdy wywiad z tą wypowiedzią Andrzeja Dudy się ukazał, sam prezydent składał właśnie wyborcom obietnicę, że jego druga kadencja będzie inna niż pierwsza, bo w niej będzie odpowiadał tylko przed Bogiem, historią i narodem. Uważam, że przed Bogiem, historią i narodem głowa państwa odpowiada także w pierwszej kadencji, ale co bardziej bezkrytyczni zwolennicy prezydenta tłumaczyli mi, że Duda pierwszą musiał podporządkować reelekcji, a to wymagało dostosowania się do interesów partii, której poparcie (i pieniądze) były do wygrania kolejnej niezbędne. Na pewno jest to prawda, pytanie jednak, czy i jak bardzo w drugiej kadencji będzie chciał i potrafił wybić się na niepodległość.




Mam wrażenie, że Andrzej Duda w poprzedniej kadencji, a zwłaszcza w kampanii wyborczej, która dała mu drugą, dotarł do punktu, z którego nie ma odwrotu. Co piszę z żalem, jako osoba, która pięć lat temu na niego zagłosowała, ale też – mimo wszystko – z nadzieją, że się jednak mylę i prezydent mnie jeszcze zaskoczy. Tym razem pozytywnie, bo limit negatywnych zaskoczeń wyczerpał się gdzieś tak w połowie najbrutalniejszej kampanii, jaką pamiętam.

Pięć lat temu zagłosowałam na Andrzeja Dudę, który był obietnicą dobrej zmiany nie tylko w Pałacu Prezydenckim, ale w polityce w ogóle – pracowity, sympatyczny, reprezentacyjny i sprawiający wrażenie dużo bardziej umiarkowanego niż własna partia, co dawało nadzieję na prezydenturę pokojowego współistnienia z innymi środowiskami i instytucjami państwa. Dostałam raczej biernego żyranta partyjnej polityki, niemającego najmniejszych oporów przed przyklepywaniem działań ewidentnie psujących państwo. Czasami trochę źle się z tym czuł, ale przejawiało się to najwyżej przesuwaniem najbardziej kontrowersyjnych działań na godziny nocne czy rezygnowaniem z dokumentacji fotograficznej z nich, jak przy powołaniu Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza na sędziów TK. Trochę mało jak na obiecywaną „niezłomność". I zdecydowanie za mało jak na skalę psucia państwa przez własną partię.

Trudno ocenić, czy uległość wobec PiS była spowodowana niechęcią do konfrontacji czy świadomością słabości własnej pozycji – co najlepiej pokazała porażka w starciu z Jackiem Kurskim – ale trudno mi teraz wykrzesać z siebie wiarę w wielką przemianę. Zwłaszcza po kampanii, która zabetonowała jego wizerunek jako wiernego syna partii w jej najbardziej radykalnym wydaniu. Bardzo chcę się mylić, bo życzę jak najlepiej i Polsce, i prezydentowi, ale chciałabym usłyszeć jeden powód, dla którego miałby teraz coś zmieniać. Bo sama mogę podać długą listę powodów, dla których tego nie zrobi.