Tyle że film rozpoczyna się dzień po imprezie sylwestrowej, 1 stycznia. Od razu dowiadujemy się, że w willi doszło do masakry. Wszędzie trupy i krew. Początkowe sceny obserwujemy z perspektywy policjantów: nowicjusza cieszącego się, że właśnie dostał pierwszą poważną sprawę (Michał Meyer), i zblazowanego starego wygi (Adam Woronowicz), na którym już nic nie robi wrażenia.

Czy będziemy oglądać rekonstrukcję zdarzeń i policyjne zmagania zmierzające do rozwikłania zagadki, kto stoi za jatką? Twórcy filmu od razu nas z tego błędu wyprowadzają. Otóż za moment wracamy do feralnej nocy i poznajemy kolejnych bohaterów dramatu.

W zasadzie wszystkie postaci są tu przerysowane i stanowią gatunkowe formy wyjęte wprost z amerykańskiej popkultury, a mówiąc ściślej wyobrażenia i fantazje na jej temat. Płaskość dialogów jest zamierzona. Reżyser bardzo świadomie bawi się tą konwencją, przeformatowując także konkretne sceny, które jakby już kiedyś widzieliśmy. Fani slapstickowości „Akademii policyjnej", a przede wszystkim miłośnicy amerykańskich komedii młodzieżowych z cyklu „American Pie" powinni być ukontentowani. Mamy tu pełną galerię dziwaków i oryginałów. Umowność tego narracyjnego zabiegu jest zresztą podkreślona, gdyż parokrotnie słyszymy kwestię, że w „filmach takie postaci zawsze być muszą".

Cokolwiek by jednak powiedzieć, we „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" nade wszystko królują absurd, groteska, pastisz i surrealizm. Bo choć reżyser serwuje nam nieomal kopię słynnej sceny z siekierą z „Lśnienia" Stanleya Kubricka, to wymowa jej jest zgoła inna. Takich nawiązań i prowokacji jest więcej, od „Anioła Zagłady" Bunuela przez „Climax" Gaspara Noego po „Nienawistną ósemkę" Tarantino. I choć Jan Belcl w swym debiucie nie uniknął mielizn, głównie w warstwie scenariuszowej, to całość jego szalonego filmu jest spójna.

Warto w tym miejscu podkreślić bardzo dobrą grę aktorską. W szczególności godne odnotowania są trzy kreacje: Moniki Krzywkowskiej, doskonałej w roli Glorii, najstarszej uczestniczki imprezy, „idealnego MILF-a" – jak wulgarnie ujmuje to młodzież – a jednocześnie obojętnej i zawiedzionej swym życiem kobiety; Adama Bobika w bardzo dobrej roli dostawcy pizzy, tragicznego prekariusza, który – „gdyby inaczej potoczyła się historii sprężyna" – mógłby być wynalazcą leku na Alzheimera, i wreszcie Julii Wieniawy, na której często wyżywa się polska krytyka, a tymczasem stworzyła świetną rolę infantylnej astrolożki amatorki Anastazji, która wywołuje całą lawinę nieszczęść. Wbrew opiniom „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" nie jest kinem gatunkowym, bo tylko z pozoru jest czarną komedią. Z jednej strony Jan Belcl garściami czerpie z dobrodziejstw gatunkowego kina, niemniej robi to tylko po to, by niczym filmowy wampir wyssać wszystko co dla niego najważniejsze. I czyni to niezwykle umiejętnie. Jego film zdecydowanie bardziej obiera kurs (zwłaszcza w końcowej sekwencji) na bunuelowski surrealizm rodem z „Mrocznego przedmiotu pożądania" albo „Dyskretnego uroku burżuazji", pokazując, że historia się zapętla, nieustannie może się powtarzać. Fabuła jest ewidentnie kostiumem, pociągającą mistyfikacją czy wręcz oszustwem, które może doprowadzić widzów do absurdu – i to także jest magią kina! Jan Belcl podjął to ryzyko. Wśród polskich produkcji to prawdziwa rzadkość.