Skoro żyje mi się źle, to może być to tylko moja wina, efekt lenistwa czy braku zdolności – tak, nieco upraszczając, można streścić postawę pokoleń Amerykanów. Historia Stanów Zjednoczonych to opowieść o karierach od pucybuta do milionera, ścieżce do sukcesu odpornej na zmiany społeczne czy technologiczne. Dziś ma twarz Billa Gatesa, Elona Muska czy Jeffa Bezosa.
To rozumowanie już na wstępie zwalniało państwo z zasadniczej części odpowiedzialności za los obywateli. U źródła podcinało rewolucyjne i roszczeniowe nastroje. Aż w końcu coś w amerykańskiej świadomości pękło. Czy stało się to w czasie kryzysu finansowego sprzed dziesięciu lat, gdy ludzie zaczęli masowo tracić pracę i domy, co niektórych doprowadziło na skraj desperacji? A może punktem zapalnym okazało się to, że banki i wielka finansjera, choć winna załamaniu gospodarki i uratowana z pieniędzy podatników, nigdy nie została pociągnięta do odpowiedzialności? Chyba że kroplą, która przelała czarę goryczy, była globalizacja, która wyssała do Meksyku i Chin tysiące zakładów przemysłowych, maksymalizując dochody wielkich korporacji, ale też pozostawiając za sobą finansową zapaść wielu miast, przede wszystkim na Środkowym Zachodzie?
Faktem pozostaje, że część Amerykanów w pewnym momencie przestała wierzyć, że każdy, jeśli tylko naprawdę zechce, może być jak Gates i Bezos. Zaczęli szukać wyjścia z obecnego układu, chcąc inaczej działającego państwa, a nawet obalenia establishmentu. Na tej fali do Białego Domu zostali wybrani outsiderzy, którzy wybili się mimo oporu wielkich machin partyjnych: Barack Obama i Donald Trump. Ale sygnałem tej samej desperacji była też niezwykła kariera w walce o demokratyczną nominację w 2020 r. radykalnie lewicowych, jak na amerykańskie warunki, kandydatów – takich jak Bernie Sanders czy Elizabeth Warren. Wreszcie brutalne zamieszki po zabójstwie przez białego policjanta Dereka Chauvina w Minneapolis czarnoskórego George'a Floyda w maju 2020 r. czy zajęcie przez zwolenników Donalda Trumpa Kongresu, aby uniemożliwić zatwierdzenie wyboru Joe Bidena, pokazały, że społeczeństwo jest na granicy eksplozji.
Dwa lata na zmianę Ameryki
Obecnego prezydenta trudno co prawda nazwać outsiderem. Jako biały mężczyzna w sędziwym wieku (choć nie protestant), który 36 lat swojego zawodowego życia spędził w Kongresie, Biden wpisuje się w długą listę „mainstreamowych" przywódców państwa. Ale to nie oznacza, że rewolucyjne nastroje wśród Amerykanów opadły. Możliwe, że gdyby nie tragiczne żniwo pandemii i związane z nią załamanie gospodarki, Trump nadal mieszkałby w Białym Domu. Mimo tego podwójnego ciosu oddało na niego głos 75 milionów wyborców, w historii więcej otrzymał tylko jego rywal – Joe Biden.
Nowy prezydent sam zresztą przemienił się w outsidera. Nie łudzi się, że jego wybór oznacza powrót Ameryki na bardziej spokojne wody. To raczej cisza przed burzą, która może zdarzyć się już jesienią 2022 r., gdy wyborcy mogą raz jeszcze dać wyraz swojej frustracji i przekazać większość w Kongresie radykałom. Chyba że Biden wykorzysta dane mu przez los pięć minut, aby pokazać, że istnieje inna, w znacznym stopniu wzorowana na Europie, droga wyjścia z zapaści i budowy bardziej sprawiedliwego społeczeństwa.