Stany Zjednoczone chcą być jak Europa

Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych obiecuje bardziej sprawiedliwy system społeczny. Kraj, w którym najubożsi będą mogli liczyć na osłony socjalne, zabezpieczenia zdrowotne, dobrą edukację dla dzieci. Ale czasu na realizację obietnic nie ma wiele.

Publikacja: 09.04.2021 00:01

Stany Zjednoczone chcą być jak Europa

Foto: EAST NEWS

Skoro żyje mi się źle, to może być to tylko moja wina, efekt lenistwa czy braku zdolności – tak, nieco upraszczając, można streścić postawę pokoleń Amerykanów. Historia Stanów Zjednoczonych to opowieść o karierach od pucybuta do milionera, ścieżce do sukcesu odpornej na zmiany społeczne czy technologiczne. Dziś ma twarz Billa Gatesa, Elona Muska czy Jeffa Bezosa.

To rozumowanie już na wstępie zwalniało państwo z zasadniczej części odpowiedzialności za los obywateli. U źródła podcinało rewolucyjne i roszczeniowe nastroje. Aż w końcu coś w amerykańskiej świadomości pękło. Czy stało się to w czasie kryzysu finansowego sprzed dziesięciu lat, gdy ludzie zaczęli masowo tracić pracę i domy, co niektórych doprowadziło na skraj desperacji? A może punktem zapalnym okazało się to, że banki i wielka finansjera, choć winna załamaniu gospodarki i uratowana z pieniędzy podatników, nigdy nie została pociągnięta do odpowiedzialności? Chyba że kroplą, która przelała czarę goryczy, była globalizacja, która wyssała do Meksyku i Chin tysiące zakładów przemysłowych, maksymalizując dochody wielkich korporacji, ale też pozostawiając za sobą finansową zapaść wielu miast, przede wszystkim na Środkowym Zachodzie?

Faktem pozostaje, że część Amerykanów w pewnym momencie przestała wierzyć, że każdy, jeśli tylko naprawdę zechce, może być jak Gates i Bezos. Zaczęli szukać wyjścia z obecnego układu, chcąc inaczej działającego państwa, a nawet obalenia establishmentu. Na tej fali do Białego Domu zostali wybrani outsiderzy, którzy wybili się mimo oporu wielkich machin partyjnych: Barack Obama i Donald Trump. Ale sygnałem tej samej desperacji była też niezwykła kariera w walce o demokratyczną nominację w 2020 r. radykalnie lewicowych, jak na amerykańskie warunki, kandydatów – takich jak Bernie Sanders czy Elizabeth Warren. Wreszcie brutalne zamieszki po zabójstwie przez białego policjanta Dereka Chauvina w Minneapolis czarnoskórego George'a Floyda w maju 2020 r. czy zajęcie przez zwolenników Donalda Trumpa Kongresu, aby uniemożliwić zatwierdzenie wyboru Joe Bidena, pokazały, że społeczeństwo jest na granicy eksplozji.

Dwa lata na zmianę Ameryki

Obecnego prezydenta trudno co prawda nazwać outsiderem. Jako biały mężczyzna w sędziwym wieku (choć nie protestant), który 36 lat swojego zawodowego życia spędził w Kongresie, Biden wpisuje się w długą listę „mainstreamowych" przywódców państwa. Ale to nie oznacza, że rewolucyjne nastroje wśród Amerykanów opadły. Możliwe, że gdyby nie tragiczne żniwo pandemii i związane z nią załamanie gospodarki, Trump nadal mieszkałby w Białym Domu. Mimo tego podwójnego ciosu oddało na niego głos 75 milionów wyborców, w historii więcej otrzymał tylko jego rywal – Joe Biden.

Nowy prezydent sam zresztą przemienił się w outsidera. Nie łudzi się, że jego wybór oznacza powrót Ameryki na bardziej spokojne wody. To raczej cisza przed burzą, która może zdarzyć się już jesienią 2022 r., gdy wyborcy mogą raz jeszcze dać wyraz swojej frustracji i przekazać większość w Kongresie radykałom. Chyba że Biden wykorzysta dane mu przez los pięć minut, aby pokazać, że istnieje inna, w znacznym stopniu wzorowana na Europie, droga wyjścia z zapaści i budowy bardziej sprawiedliwego społeczeństwa.

Szansa prezydenta nie polega tylko na tym, że kontroluje obie izby Kongresu. Jego atutem są przede wszystkim nadzwyczajne okoliczności, w jakich z powodu zarazy z Wuhan znalazły się Stany Zjednoczone. Gdy strach zajrzał w oczy, ludziom grozi jeśli nie śmierć, to utrata źródeł dochodu i majątków, nawet najbardziej zagorzali republikanie w Waszyngtonie są gotowi przynajmniej do jakiegoś stopnia wesprzeć 78-letniego przywódcę. A Rezerwa Federalna nie tylko obniżyła stopy procentowe do rekordowo niskiego poziomu, ale najprawdopodobniej utrzyma niezwykle elastyczną politykę monetarną przynajmniej do 2024 roku, a więc przez całą prezydencką kadencję.

Biden wykorzystuje to znakomicie. Na początku kwietnia, ledwie 10 tygodni od inauguracji, współczynnik szczepień przeciw covid w Stanach Zjednoczonych wyniósł 46 na 100 osób – dla porównania w Niemczech zaszczepiono tylko 16 osób na 100 mieszkańców. W ciągu 100 pierwszych dni kadencji prezydenta ma ich zostać zaaplikowanych nie jak pierwotnie zakładano 100 milionów, ale aż 200 milionów. Latem pandemię kraj będzie miał zasadniczo za sobą. Niezwykła zdolność mobilizacji, z jakiej w chwilach próby jest znana Ameryka, raz jeszcze dała o sobie znać.

Na jej fali poszybowało też poparcie dla Joe Bidena. Ledwie parę miesięcy temu sympatie społeczeństwa były podzielone równo po połowie, nie sposób było zgadnąć, kto wygra prezydenckie wybory. Ale na początku kwietnia agregator sondaży RealClearPolitics.com podawał, że 54 proc. Amerykanom ufa swojemu przywódcy wobec 42 proc., którzy takiego zaufania nie podzielają. To już wyraźna różnica.

Atlanta ma być jak Szanghaj

Uzbrojony w tak znaczący, polityczny kapitał Biden poszedł za ciosem. Choć w Senacie ma niewielką większość jednego głosu, który w razie równowagi przysługuje wiceprezydent Kamali Harris, zdołał na początku marca przeforsować wart 1,9 bln dol. pakiet stymulacji gospodarki. To 40 proc. budżetu federalnego, 9 proc. dochodu narodowego, spektakularny wzrost znaczenia budżetu państwa.

W trakcie negocjacji w Kongresie nie obeszło się bez strat dla Białego Domu. Prezydent musiał zrezygnować z ambitnego planu stopniowego podwojenia pensji minimalnej (do 15 dol./godz.). Byli temu przeciwni nawet niektórzy konserwatywni kongresmeni jego własnego, demokratycznego obozu, jak senator z Zachodniej Virginii Joe Manchin. Mimo to zasadnicze elementy programu weszły w życie, w tym bezpośrednie dotacje 1,4 tys. dol. dla tych Amerykanów, którzy zarabiają mniej niż 75 tys. dol. rocznie, dopłaty 300 dol. tygodniowo dla bezrobotnych czy ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych.

Niespodziewanie dynamika relacji transatlantyckich się odwróciła. Fundusz Stymulacyjny Bidena nie jest pierwszą inicjatywą państwa w czasie pandemii. Został wprowadzony po uruchomieniu przez Donalda Trumpa łącznie ok. 4 bln dol. środków publicznych. W tym zestawieniu unijny Fundusz Odbudowy, na który składa się 312,5 mld euro darowizn (uzupełnionych 360 mld euro preferencyjnych pożyczek) i który ruszy dopiero pod koniec roku, przestał wyglądać szczególnie atrakcyjnie. Owszem, Unia nie jest państwem, ciężar ratunku gospodarki wzięły na siebie przede wszystkim rządy krajowe. Ale mimo to czując, że działania Brukseli nie idą wystarczająco daleko, prezydent Francji i premier Włoch zaapelowali o znaczące zwiększenie Funduszu Odbudowy. W obecnym układzie politycznym w Brukseli szanse na to są jednak iluzoryczne.

Zazdrość w Europie będzie więc narastać, bo Biden nie zwalnia. 1 kwietnia w jednym z warsztatów przemysłowego Pittsburgha ogłosił jeszcze bardziej ambitny od Funduszu Stymulacyjnego plan, już nie tylko doraźnej pomocy socjalnej, ale trwałej przebudowy gospodarki. Jego łączna wartość to 2 bln dol. Z tej sumy 621 mld dol. ma być przeznaczone na modernizację infrastruktury transportowej: autostrad, mostów czy lotnisk. Misję jego wdrożenia powierzono Pete'owi Buttigiegowi, popularnemu burmistrzowi South Bend, który był poważnym konkurentem Joe Bidena w walce o demokratyczną nominację w 2020 r.

Kto odprawiał się na lotniskach w Atlancie czy Chicago, a wcześniej przeszedł przez podobne doświadczenie w Szanghaju czy Pekinie wie, jak bardzo potrzebne Ameryce są te inwestycje. Porównanie nie jest tu przypadkowe. Sam Biden zwraca uwagę, że przebudowa kraju jest konieczna nie tylko ze względów społecznych, ale także po to, aby mógł on skutecznie rywalizować z Chinami. Kolejne 561 mld dol. pójdzie na poprawę izolacji domów, często budowanych w Stanach z płyt wiórowych, choć z doklejonymi do ścian imitacjami cegieł. 480 mld dol. ma z kolei zostać poświęcone na badania i rozwój nowych technologii. Znowu: chodzi w szczególności o obszary, jak sztuczna inteligencja czy biotechnologie, gdzie Chiny zdobyły przewagę nad Ameryką. Jedna piąta funduszu (400 mld dol.) ma trafić na wsparcie niepełnosprawnych.

Prezydent ma zresztą na oku kolejny fundusz pomocowy. Tym razem chodziłoby o 1 bln dol. na upowszechnienie dobrej jakości edukacji dla rodzin o słabych dochodach, rozbudowę publicznego systemu zabezpieczeń zdrowotnych oraz opieki nad dziećmi. Kiedy ten plan miałby wejść w życie, na razie nie wiadomo.

Socjalistyczny sukces gospodarczy?

Dzięki takiej skali inicjatywom Biden porównywany jest w amerykańskich mediach do dwóch swoich poprzedników – Franklina D. Roosevelta i Lyndona B. Johnsona. Pierwszy poprzez program New Deal wyrwał z nędzy i bezrobocia dziesiątki milionów Amerykanów, których źródeł dochodów pozbawił wielki kryzys lat 30. Tak powstały zręby polityki socjalnej państwa. Drugi wylansował ideą Great Society: kompleksowego projektu rozbudowy infrastruktury, w szczególności autostrad międzystanowych, co stało się początkiem masowej motoryzacji i doprowadziło do rozwoju społeczeństwa konsumpcyjnego.

The Hill, największy niezależny portal polityczny w USA, zwraca uwagę, że przez kolejne cztery dekady od dojścia do władzy Ronalda Reagana amerykańscy prezydenci hołdowali idei „małego rządu", prywatyzacji i ograniczeniu podatków. W ten układ wpisał się też Barack Obama, u którego Biden był wiceprezydentem. Mimo wielkiego kryzysu finansowego nie poddał on szczególnie restrykcyjnym regulacjom sektora finansowego.

Teraz to się jednak zmienia. Zdaniem portalu program subwencji jest tak kompleksowy i szczegółowy, że dzięki niemu to państwo będzie określało kierunki rozwoju gospodarki, a nie wielki biznes. Wsparcie otrzyma ten, kto stawia na ekologiczne rozwiązania, promuje pracę mniejszości narodowych, koncentruje się na rozwoju strategicznych dla Ameryki technologii. Zysk przestanie być więc jedynym wyznacznikiem decyzji przedsiębiorców.

To wywołało zrozumiały opór republikanów. – Te projekty legislacyjne zadają jedną z najdotkliwszych ran naszej gospodarce w historii. Taki potwór może tylko przynieść bezrobocie, nędzę, przestępczość. A więc to, co zastałem cztery lata temu, wprowadzając się do Białego Domu – ocenił Donald Trump. – Mówią, że jest to najbardziej postępowa inicjatywa ustawodawcza w historii. Z tego, co widzimy, postępowa znaczy socjalistyczna – grzmiał Kevin McCarthy, przewodniczący republikańskiej mniejszości w Izbie Reprezentantów. Już w trakcie kampanii wyborczej Trump systematycznie nazywał swojego oponenta „socjalistą". To jednak nie powstrzymało jego wyboru.

Mimo sędziwego wieku Biden już zapowiedział, że będzie się ubiegał o reelekcję w 2024 r. O tym, czy ma szanse na kolejną kadencję, zdecydują efekty jego polityki gospodarczej. A tu perspektywy zapowiadają się dobrze. Zdaniem MFW w tym roku Amerykę czeka silne (6 proc. PKB) odbicie, bezrobocie ma spadać, a indeksy giełdowe dalej iść w górę.

Plan Bidena istotnie różni się od polityki prowadzonej przez Roosevelta i Johnsona. Opiera się na już istniejących strukturach państwa i nie zakłada znaczącej rozbudowy federalnej biurokracji czy powołania nowych instytucji. Chodziłoby więc nie tyle o przekreślenie wolności działania jednostki, którą tak dobrze wykorzystali Gates i Bezos, co przybliżenie amerykańskiego snu osobom wywodzącym się z mniej zamożnych środowisk.

Więcej sprawiedliwości

Być może najbardziej rewolucyjnym aspektem planu Bidena jest jednak sposób jego finansowania. Po raz pierwszy od 1949 r. dług Stanów Zjednoczonych (21 bln dol.) przekroczył 100 proc. rocznego PKB. Co prawda jako emitent największej waluty rezerwowej świata kraj mógłby jeszcze zwiększać dług, jednak prezydent nie tylko uznał, że byłoby to nieodpowiedzialne, ale chce także przy tej okazji zbudować bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. – Zamierzam zmienić dotychczasowy paradygmat tak, aby praca przynosiła większy zysk niż kapitał – zapowiedział Biden.

Poza Funduszem Stymulacyjnym kolejne programy publiczne mają więc być finansowane z dodatkowych dochodów fiskalnych. Podatek od zysków przedsiębiorstw (CIT) wzrośnie więc z 21 do 28 proc., wyższe obciążenia czekają także Amerykanów zarabiających ponad 400 tys. dol. rocznie. Waszyngtoński Tax Policy Center szacuje co prawda, że w trakcie trwania programu 20 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów i tak skorzysta z dotacji, ale niewiele (wzrost dochodów o 0,7 proc.). W tym czasie 20 proc. najuboższych mieszkańców USA będzie mogło liczyć na wzrost dochodów o jedną piątą. Efektem ma być pewne zrekompensowanie gigantycznej polaryzacji w kraju, gdzie majątek trzech najbogatszych osób (Warren Buffett, Bill Gates i Jeff Bezos) odpowiada temu, co zgromadziła uboższa połowa społeczeństwa.

To nie będzie łatwa walka. Republikanie zamierzają wykorzystać w niej wszystkie dostępne środki, w tym w szczególności reguły tzw. obstrukcji parlamentarnej (filibuster), zgodnie z którą dla zamknięcia debaty nad jakąś sprawą w Senacie potrzeba większości trzech piątych zgromadzonych, a więc poparcia przez co najmniej 16 republikańskich senatorów demokratycznej agendy.

Tragiczne doświadczenia życiowe, zaczynając od śmierci pierwszej żony i dwójki dzieci, zahartowały jednak Bidena. I nauczyły, że – zamiast snuć ideologiczne spory – lepiej skoncentrować się na konkretnych krokach, bo nikt nie wie, co tak naprawdę przyniesie przyszłość. – Jestem dość praktycznym facetem. Lubię po prostu robić to, co jest do zrobienia zgodnie z tym, co obiecałem narodowi amerykańskiemu – powiedział niedawno.

Dramatyczne okoliczności, ale także charakter i doświadczenie prezydenta, sprawiły więc, że Ameryka stoi przed wyjątkową szansą na budowę bardziej sprawiedliwego społeczeństwa. Taka okazja długo może się nie powtórzyć.

Skoro żyje mi się źle, to może być to tylko moja wina, efekt lenistwa czy braku zdolności – tak, nieco upraszczając, można streścić postawę pokoleń Amerykanów. Historia Stanów Zjednoczonych to opowieść o karierach od pucybuta do milionera, ścieżce do sukcesu odpornej na zmiany społeczne czy technologiczne. Dziś ma twarz Billa Gatesa, Elona Muska czy Jeffa Bezosa.

To rozumowanie już na wstępie zwalniało państwo z zasadniczej części odpowiedzialności za los obywateli. U źródła podcinało rewolucyjne i roszczeniowe nastroje. Aż w końcu coś w amerykańskiej świadomości pękło. Czy stało się to w czasie kryzysu finansowego sprzed dziesięciu lat, gdy ludzie zaczęli masowo tracić pracę i domy, co niektórych doprowadziło na skraj desperacji? A może punktem zapalnym okazało się to, że banki i wielka finansjera, choć winna załamaniu gospodarki i uratowana z pieniędzy podatników, nigdy nie została pociągnięta do odpowiedzialności? Chyba że kroplą, która przelała czarę goryczy, była globalizacja, która wyssała do Meksyku i Chin tysiące zakładów przemysłowych, maksymalizując dochody wielkich korporacji, ale też pozostawiając za sobą finansową zapaść wielu miast, przede wszystkim na Środkowym Zachodzie?

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich