Czyż tej wiosny takim dramatem nie byłoby dobicie Platformy Obywatelskiej? Bo przecież ktoś może ją jeszcze kocha? Ktoś, kto powalczy o jej prawo do życia. Nie, ja nie kocham Platformy. Ale bez względu na kwestię uczuć bardzo bym nie chciał, by ją dobijano. I to nie dlatego, że jest jeszcze całkiem młoda. W porównaniu z koleżankami zza Odry, takimi na przykład SPD czy CDU, to jeszcze niemal dziecko. Może nie osesek, ale dwudziestoletnia istota, wiekowo w samym środku procesu edukacji, co daje nadzieję, że może się jeszcze czegoś nauczy, wykształci. Zrobi magisterkę albo chociaż licencjat.
Ale nie wiek przemawia za Platformą najbardziej. Jest coś ważniejszego. Polska potrzebuje jej obecności na scenie politycznej. Dla równowagi, dla siły opozycji. A najbardziej Platforma potrzebna jest PiS-owi, bo bez niej partia prezesa mogłaby mieć poczucie, że porządzi równie długo, jak zagra orkiestra Owsiaka.
Wszystko to niby jasne, ale jednak nie dla wszystkich. Proces dobijania Platformy zaczął jeden z jej współzałożycieli, nie przygotowując odpowiedniego następstwa. Stawiał nie na tych, co trzeba, licząc, że ciężar kierowania partią utrzymają ludzie w stylu Sławomira Nowaka czy Ewy Kopacz. Cóż, plan, by pociągać za sznurki za ich plecami, okazał się nic niewart. Nierealistyczny, bo dość było w Platformie ludzi na tyle ambitnych, by sztafaż pozorów rozsypał się w kilka miesięcy jak domek z kart.
Potem, po dojściu PiS-u do władzy, było coraz gorzej. Z liderowaniem nie radził sobie ostatni strateg Platformy – Grzegorz Schetyna. Mimo oczywistego dorobku i dużego doświadczenia nie potrafił przekonać, że jest Platformie nieodzowny. Czy tylko za sprawą braku charyzmy? A może to inna kwestia: czyżby nie potrafił dobrać sobie współpracowników? Albo jeszcze inaczej: nie potrafił uwolnić się od demonów przeszłości? Odszedł, a Platforma topniała, najpierw pozbywając się konserwatystów, a potem nie potrafiąc się obronić przed transferami do Nowoczesnej. Coraz mniejsza, szczuplejsza, ale przecież nie całkiem rozbita. Na tyle wciąż pełna wigoru, że udawały jej się drobne, choć ważne projekty. Była w stanie wykreować Koalicję Obywatelską czy sensownego kandydata na prezydenta, który godnie zmierzył się w wyborach z Andrzejem Dudą.
Po niespełna roku od wyborów przyszedł jednak absolutny kryzys. Dzisiejsza Platforma – jak barwnie określa to jeden z jej doświadczonych liderów – wpadła w korkociąg. Krąg przywódczy jest słaby i prawie niezauważalny. Przewodniczący – Borys Budka – w obawie przed siłą argumentów wewnętrznej opozycji stłumił partyjną debatę niemal do zera. Błędne diagnozy ścigają się z błędami w polityce partyjnej. Niezdecydowanie i brak realizmu w kwestii ratyfikacji decyzji o zasobach własnych UE niemal położyło partię na łopatki. O wewnętrznej atrofii świadczy wyrzucenie (bez prawa do obrony) z Platformy posłów Pawła Zalewskiego oraz Ireneusza Rasia. Z tonącej łódki Platformy uciekła też na suchy ląd Róża Thun.