Muszę napisać dłuższy tekst do „Plusa Minusa", mówię do Joasi, a ona patrzy na mnie z podziwem i mówi: „To ty teraz jesteś jak ich wojenny korespondent". Tłumaczę, że nie, ale jednocześnie zauważam, że język i przedstawianie pandemii ma wiele wojennych aspektów. Wielu prezydentów, w tym prezydent Donald Trump, zanim nawet uwierzył w zagrożenie Covid-19, mówił o wojnie z niewidocznym wrogiem, a o sobie jako o prezydencie czasów wojny, prezydent Emmanuel Macron mówi, że „jesteśmy na wojnie", a gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo mówi o respiratorach jako o pociskach.
Służba zdrowia i politycy chcą tym językiem podkreślić wagę sytuacji. Dlatego mowa jest o „izolacji", „strefach zagrożenia" i „odkażaniu". Gubernator Cuomo wdał się nawet w lingwistyczny spór z burmistrzem miasta Nowy Jork, Billem de Blasio, który namawiał mieszkańców, by „shelter in place", czyli „schronili się w miejscu przebywania". Cuomo zwrócił uwagę, że jest to zwrot z czasów zimnej wojny, wzywający, by w razie alarmu atomowego zasłonić, a nawet zabić dechami wszystkie okna i zejść do piwnicy. Dziennikarze pytali przechodniów, jak rozumieją tę sugestię i okazało się, że nikt jej nie rozumie albo że rozumie ją na wiele sposobów.
* * *
Każdy dziennikarz, każdy polityk, a nawet każdy przechodzień uważa, że musi mieć własne zdanie na temat koronawirusa i w dodatku, że każde zdanie wypowiadane przez kogokolwiek ma tę samą wartość. W dodatku środki masowej informacji mają ambicje, by nie pisać tego samego, mamy więc do czynienia z pandemią dezinformacji i tsunami zagmatwań językowych i pojęciowych. (Zdumiewa mnie, ile osób powiela w mediach społecznościowych dezinformacje i bzdury, pisząc przy tym z oburzeniem, że się z tym nie zgadzają i że należałoby zabronić rozpowszechniania podobnych głupstw). Bo angielskie słowa „morbidity" – zachorowalność i „mortality" – śmiertelność – brzmią podobnie i wymawiane są oba jednym tchem.
Wszyscy zajmują się porównywaniem liczb, tak jakby wszystkie one miały wartość informacyjną. Najważniejsze dane jeszcze jednak nie istnieją. Wiele krajów stosuje różne metody testów. Testy są w dodatku często bez znaczenia. Wedle informacji napływających z Włoch i Hiszpanii 80 proc. testów przysyłanych z Chin jest wadliwych. Różne kraje, regiony, a nawet szpitale testują wedle różnych kryteriów. Jedni testują jak najszerzej – na przykład Korea Południowa, drudzy testują tylko chorych z silnymi objawami, inni testują bliskich osoby już zarażonej. W mniej demokratycznych krajach testuje się elity, a lekarze i epidemiolodzy nie docierają poza główne miasta. Dlatego niemożliwe jest podanie nawet przybliżonych proporcji zachorowalności do umieralności czy wyzdrowienia do umieralności. W dodatku i z umieralnością jest kłopot. Niektórzy umierają w domu z objawami zapalenia płuc i nikt ich nie testuje, gdy brakuje testów dla żywych, inni umierają w szpitalu na inne choroby, a zakażenie koronawirusem może, choć niekoniecznie, być powodem śmierci.
Porównywanie danych światowych daje pojęcie o tym, jak mało jeszcze wiemy i jak niektóre dane są mało prawdopodobne, niekoniecznie z winy polityków. W dniu, w którym piszę ten tekst, Litwa ma podobno 460 zachorowań, a Ukraina 475. Czy są to dane o rozmiarach pandemii, czy o stopniu wykrywalności, skoro Litwa ma 3,5 mln mieszkańców, a Ukraina 47 mln? Watykan raportuje sześć zachorowań (na 800 mieszkańców), a Nigeria, która ma ponad 200 mln mieszkańców, wykryła czy też zaraportowała 111 zachorowań.