Irena Lasota: Rasizm w Ameryce. Nikt nie chce być prześladowcą, ani ofiarą

Dla ludzi, którzy pamiętają komunizm, przerażające są cechy obecnego szaleństwa. Zaczynanie zdań od deklaracji lojalności, wyrzucanie z pracy oskarżonych o rasizm, pomysły opatrywania filmów czy książek poprawnymi politycznie wstępami – wszystko to przyprawia o dreszcze.

Publikacja: 19.06.2020 10:00

Irena Lasota: Rasizm w Ameryce. Nikt nie chce być prześladowcą, ani ofiarą

Foto: AFP

Dokładnie 12 lipca 1789 roku książę de la Rochefoucauld relacjonował królowi Francji Ludwikowi XVI, co działo się na ulicach Paryża. – Znowu bunt? – spytał król. – Nie, panie – odpowiedział książę – to już rewolucja. Dwa dni później tłum paryżan zdobył Bastylię, w której było tylko kilku więźniów, a wśród nich markiz de Sade, rzucający przez kraty ulotki (samizdatowe oczywiście) zatytułowane „Obywatele, jeszcze jeden tylko krok!".

Jak wiemy, kroków tych wykonano tak dużo, że na placu Rewolucji były dni, kiedy chodziło się po kostki we krwi zgilotynowanych kontrrewolucjonistów. Wrogami rewolucji okazywali się po kolei właściwie wszyscy, póki nie przyszedł Napoleon Bonaparte i tych, którzy przeżyli, nie rozgonił. Przed rewolucją plac nazywał się placem Ludwika XV, a po rewolucji, aż do dziś – placem Pojednania, czyli Place de la Concorde. Tak się historii toczy koło.

Pod ochroną konstytucji

Demonstracje we wszystkich miastach Ameryki, żeby nie powiedzieć, że na wszystkich prawie ulicach, grabieże, pożary, zmiany nazw ulic, rozbijanie pomników, powszechne kajanie się, klękanie, próby rozbrojenia policji poprzez obcięcie jej kompetencji i funduszy, próby wprowadzenia cenzury – to wszystko skłania wielu do porównania tego, co dzieje się dziś w USA, do rewolucji francuskiej, sowieckiej czy też chińskiej rewolucji kulturalnej (jak to się dzieje, że ciągle używamy tego zwrotu na określenie terroru, który trwał dziesięć lat i w czasie którego mogło zginąć do 10 mln ludzi?). Wedle profesora Jerzego Szackiego (cytuję za Encyklopedią PWN) „rewolucja, w znaczeniu szerokim i metaforycznym, to wszelka szybka i głęboka zmiana (np. rewolucja obyczajowa, przemysłowa, naukowa, techniczna); w znaczeniu węższym – gwałtowna zmiana ustroju politycznego i organizacji społecznej, odbywająca się przy stosunkowo szerokim udziale społeczeństwa i przy zastosowaniu środków pozaprawnych. Rewolucję przeciwstawia się zwykle ewolucji i reformie".

Stany Zjednoczone przechodziły już wiele rewolucji w szerszym tego słowa znaczeniu, ale w węższym sensie wydawały się uodpornione na wszelkie gwałtowne i pozaprawne zmiany. Nawet rewolucja amerykańska z 1776 roku nie była rewolucją, lecz wojną o niepodległość.

To, co być może uchroni dziś Amerykę od rewolucji, to (metaforycznie) jej konstytucja, która była – i w dużej mierze ciągle jest – dokumentem prostym, zrozumiałym, znanym, szanowanym i dającym się modyfikować poprzez poprawki. Chociaż nikt nie chodzi tu w koszulkach reklamujących konstytucję, to jest ona dużo bardziej zinternalizowana niż w innych krajach. Nawet najwięksi buntownicy, których można bez przerwy oglądać w telewizji, nie mówią o zmianach konstytucji, lecz o potrzebie jej przestrzegania. To, co obserwujemy dziś w Stanach, można nazywać zamieszkami, happeningiem, szaleństwem covidowym, ale nie rewolucją.

Ruch bez dyscypliny

Amerykanie w swojej większości pałali (dotąd) obrzydzeniem do rewolucji – czy to w innych krajach, czy do pomysłów na takową u nich. Język angielski nie nadawał się (dotąd) na język wiecowy, lewicowy czy tym bardziej marksistowski. Amerykańska klasa średnia, kiedyś bardzo biała, teraz coraz bardziej kolorowa, bywała (dotąd) bardzo rozsądna i widziała, gdzie leży jej strefa komfortu.

Oczywiście liberalno-lewicowy motłoch twitterowy usiłuje nadać temu, co się dzieje, jakiś głębszy sens i pchnąć manifestujących w bardziej rewolucyjny kanał. Wielu protestujących, czarnych, białych i czarno-białych, chce wyrazić swój sprzeciw, oburzenie oraz (jak to bywa w rewolucjach) braterstwo i solidarność. Nikt nie chce być ani prześladowcą, ani ofiarą. Większość mediów twierdzi jednak – prawie jednogłośnie – że każdy nieczarny jest rasistą, a każdy czarny – ofiarą rasizmu. Kryterium rasowe jest tu jednak dosyć przewrotne. Czarnym jest każdy, kto sobie tego zażyczy, nawet jeśli ma niewielki procent krwi afrykańskiej, nawet jeśli jest profesorem Harvardu i nawet jeśli wygląda jak Brad Pitt. Nieczarnymi, czyli białymi rasistami, są zaś często Hindusi, Chińczycy czy Meksykanie. Mętlik umysłowy jest pogłębiany dodatkowo poprzez podziały polityczne na zwolenników i przeciwników prezydenta Donalda Trumpa, na tych, którzy wierzą w istnienie wirusa, i tych, którzy uważają, że już odpłynął – tak jak huragany, które zwykle w tym sezonie pojawiają się na wybrzeżu atlantyckim.

Badania opinii publicznej odzwierciedlają ten mętlik umysłowy i wpływ tego, co nazywam motłochem twitterowym. Okazuje się bowiem, wedle jednych badań, że ponad dwie trzecie ankietowanych popiera BLM – Black Lives Matter [„Czarne życia też się liczą"] – jako hasło i hasztag, ale większość z nich nie ma pojęcia, że jest to ruch, który istnieje od siedmiu lat, ma przywódców, kilkadziesiąt oddziałów na całym świecie i mechanizmy pozwalające na zbieranie dużych pieniędzy.

To, że BLM jest ruchem, a nie organizacją, też może sugerować, że do żadnej rewolucji w Stanach nie dojdzie. Ruch ma większe możliwości – jak widzimy – rozpowszechniania się, ale nie ma dyscypliny tak przydatnej w partiach komunistycznych i w ruchach rewolucyjnych. Z ruchu BLM wyłania się już wiele – przez nikogo niekontrolowanych – radykalnych skrzydeł, które mogą doprowadzić do załamania się jego popularności. Na przykład hasło „Defund the police" – „Odebrać fundusze policji" – jest odrzucane przez taki sam procent społeczeństwa, jaki popiera BLM. Co wskazuje, że większość ludzi daje się porwać ogólnie pozytywnym hasłom – ale odrzuca groźne dla nich samych pomysły.

Stadne szaleństwo

Nie ulega wątpliwości, że dyskryminacja rasowa maleje i w większych miastach rośnie liczba niebiałych policjantów, często wielokrotnie przewyższając procent niebiałej ludności. Chociaż w obecnym momencie nie jest politycznie poprawnie o tym mówić, ludzie znają oficjalne dane, z których wynika, że ponad połowę morderstw popełniają w Stanach czarni. Czarne dzielnice nie chcą się pozbyć obecności policji.

W tym samym dniu, w którym w Waszyngtonie odbywała się olbrzymia demonstracja BLM i porządku na ulicach pilnowały wszystkie oddziały policji miejskiej, federalnej i kilka tysięcy żołnierzy Gwardii Narodowej ściągniętych z całych Stanów, kilka kilometrów od Białego Domu bezkarnie plądrowano sklepy, a w biedniejszej dzielnicy miasta kamery uliczne uchwyciły scenę jak z filmu gangsterskiego – strzelające do siebie grupy uzbrojonych mężczyzn. Skutki plądrowania stają się już boleśnie odczuwalne, zwłaszcza przez biedniejszych, w mniej zamożnych dzielnicach, w olbrzymim stopniu wśród czarnych. Wiele sieci dużych sklepów towarowych zatrudniających setki pracowników nie zamierza wracać do spalonych dzielnic.

Dla ludzi, którzy wiedzą, czym był komunizm, przerażające są jednak cechy obecnego szaleństwa. Zaczynanie każdego zdania od deklaracji lojalności, ukrywanie prawdy oczywistej dla każdego, wyrzucanie z pracy (na razie nielicznych) ludzi, których oskarżono o rasizm, pomysły opatrywania filmów czy książek poprawnymi politycznie wstępami – wszystko to przyprawia o dreszcze. Błędem byłoby jednak przypisywanie większości tych stadnych zachowań strachowi. Strach był istotnie bardzo ważnym elementem w utrwalaniu komunizmu w krajach podbitych przez Związek Sowiecki. Ale przecież nie można mówić, że w Polsce w latach 40. miała miejsce jakaś rewolucja. Tak jak nie można tłumaczyć strachem entuzjastycznych stalinowskich wierszy np. Wisławy Szymborskiej. Jej przykład jest optymistyczny: szaleństwo może ogarnąć różnych ludzi, ale też może odejść. Nie musi dotknąć wszystkich, a bywa, że rozsądek bierze górę. Gdybym nie wierzyła, że i tym razem Stany Zjednoczone wyjdą z tej zawieruchy cało, choć mocno osłabione, nie chciałoby mi się pisać tego tekstu.

Oczywiście, gdyby się okazało, że rozsądek nie zwycięży, można będzie jeszcze liczyć na drugą falę pandemii, która rozgoni demonstrantów.

Dokładnie 12 lipca 1789 roku książę de la Rochefoucauld relacjonował królowi Francji Ludwikowi XVI, co działo się na ulicach Paryża. – Znowu bunt? – spytał król. – Nie, panie – odpowiedział książę – to już rewolucja. Dwa dni później tłum paryżan zdobył Bastylię, w której było tylko kilku więźniów, a wśród nich markiz de Sade, rzucający przez kraty ulotki (samizdatowe oczywiście) zatytułowane „Obywatele, jeszcze jeden tylko krok!".

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich