Moja znajoma z Rostowa nad Donem zaśmiewała się z tych danych, i to nie z tego, że tak się od siebie różnią, ale że tak się obie liczby różnią od rzeczywistości. Rostów, wedle oficjalnych statystyk, uchodzi za miasto, w którym jest raczej więcej niż mniej zachorowań. Wedle mojej znajomej, nazwijmy ją Natasza, tak jest nie dlatego, że ktoś porównuje prawdziwe dane, ale dlatego, że cała Rosja dowiedziała się w czerwcu, iż sześciu piłkarzy z miejscowej drużyny było zarażonych Covidem i trzeba było odwołać mecze.
Z kolei Czeczenię wymienia się jako miejsce, gdzie jest bardzo niska zachorowalność, co nie powinno nikogo dziwić, jeśli się wie, że watażka-prezydent Kadyrow oznajmił jeszcze zimą, iż nie życzy sobie chorych w swojej republice. Większość kaszlących Czeczenów z podniesioną temperaturą leci więc – jeśli ich na to stać – do różnych miast w Rosji, gdzie mają krewnych. Inni ukrywają się w domach, w nadziei, że ich nikt nie znajdzie.
Znajome Nataszy małżeństwo po powrocie z Moskwy do Rostowa ciężko się rozchorowało. Przyjechało pogotowie i felczer im powiedział, że wedle przepisów mogą zabierać do szpitala tylko po jednej osobie z każdej rodziny. Zabrali męża i w szpitalu oznajmiono mu, że ma obustronne zapalenie płuc. Cały szpital, jeden z najlepszych w Rostowie, choć biedniutki jak wszystkie w Rosji, przyjmował w sierpniu tylko chorych na takie samo zapalenie płuc, żadnego koronawirusa u nikogo oficjalnie nie stwierdzono, panowała nawet cicha umowa, że nikt o wirusie nie mówi i – jak to w Rosji – może nawet nie myśli. Szpital jednak był objęty pełną kwarantanną, rodzina nie mogła podać chorym nawet butelki wody czy bułki i ci praktycznie głodowali. Ale Rosja jest Rosją i co bardziej wygłodniali wypisywali się w piątek; jednych przywoziło z powrotem w poniedziałek pogotowie, inni umierali, a jeszcze inni kurowali się w domu.
Po kilku dniach pobytu męża w szpitalu żona zaczęła się dusić, przyjechało pogotowie i zabrało ją do szpitala, ale nie tego samego, gdzie był jej mąż, żeby się nie wydało, że aż dwie osoby z tej samej rodziny są w państwowym szpitalu.
Mężowi podawano jakieś lekarstwa dożylnie przez kilka tygodni, żonę wypisano po kilku dniach, nakazując jej dwutygodniową kwarantannę w domu, czyli w dwupokojowym mieszkaniu, gdzie poza małżeństwem mieszka też dwójka dzieci i jedna teściowa. Pierwszego dnia do mieszkania przyszło dwóch milicjantów, by sprawdzić, czy chora, która tak czy owak ledwie trzymała się na nogach, siedzi u siebie. Drzwi otworzyła im teściowa, dzieci właśnie wróciły ze szkoły, ale milicjantów to nie interesowało. Wręczyli żonie „sprawkę", że musi siedzieć w domu, dwa razy dziennie meldować się gdzieś za pomocą esemesa, a jeśli wyjdzie na ulicę, zostanie ukarana jakąś ogromną grzywną. Na szczęście teściowa mogła wychodzić po zakupy i gotować dla rekonwalescentki i dla dzieci, które tak czy owak chodziły do szkoły i bawiły się na podwórku. Nikt oczywiście nikogo nie badał na obecność wirusa.