Trudne relacje Polski z Ukrainą. Przegapiliśmy okazję, by stawiać jej warunki

Niektórym w Polsce śnią się wielkie negocjacje z Ukraińcami. Nie potrafiliśmy jednak wypracować nawet soft power, którą moglibyśmy wykorzystywać do załatwiania interesów nad Dnieprem.

Publikacja: 15.11.2024 12:15

Trudne relacje Polski z Ukrainą. Przegapiliśmy okazję, by stawiać jej warunki

Foto: PAP/Vladyslav Musiienko

Na przygnębiającym blokowisku Trojeszczyna w Kijowie, na murku przed blokiem, w którym mieszkałem, pojawił się akcent prozachodni. Ktoś sprayem wymalował wielkimi literami: „NATO JESTEŚMY Z WAMI”. Wtedy w Kijowie to była odważna deklaracja. Był marzec 1999 roku, Polska już była członkiem sojuszu, a NATO-wskie samoloty bombardowały Serbów, żeby zakończyć wojnę w Kosowie. Rosja chciała bronić prawosławnych braci, ale była za słaba. A wielu Ukraińców widziało wtedy w Rosji przyjaciół. Badania opinii publicznej w Ukrainie wskazywały, że znaczna większość jej mieszkańców była przeciwna pomysłom wchodzenia ich kraju do NATO.

Odważna wspomniana przed chwilą deklaracja wypisana na murku przypomina mi się, gdy słyszę ostatnio z ust polityków, ale też niektórych analityków zajmujących się Ukrainą, że polska dyplomacja w relacjach z nią popełniała błąd, wspierając bezwarunkowo wschodniego sąsiada, nie żądając niczego w zamian.

Zapominamy jednak, że Ukraina przez ostatnie ponad 30 lat szła o wiele bardziej krętymi drogami niż Polska. Nasi sąsiedzi stosunkowo niedawno zwrócili się ku Zachodowi na poważnie.

Czytaj więcej

Europejki z Ukrainy

Relacje Polski i Ukrainy były przede wszystkim rytualne: gesty i pozdrowienia

Zaczęło się obiecująco. Pierwszymi państwami, które uznały niepodległość Ukrainy 2 grudnia 1991 roku, były Polska i Kanada. Nic dziwnego, że Warszawa tak szybko zareagowała. Za naszą wschodnią granicą wreszcie powstawały państwa buforowe, które oddzielały nas od Rosji, a Ukraina była największym z nim.

Ale od razu pojawiły się też różnice. O ile w Polsce władzę przejmowali ludzie z antykomunistycznej opozycji demokratycznej, o tyle w Ukrainie największymi zwolennikami niepodległości byli komuniści rządzący do tej pory Ukraińską Socjalistyczną Republiką Ludową. Oni byli przerażeni przemianami, które zachodziły w Moskwie. Mieli nadzieję, że w niepodległym państwie pozostaną u sterów i zaprowadzą własne, komunistyczne porządki, a przy tym w ich sprawy nie będą się wtrącali towarzysze z Moskwy.

Startowaliśmy z podobnego poziomu biedy. Jednak Polska od razu obrała kurs na Zachód, a Ukraina długo nie potrafiła się odciąć od Rosji. Relacje polsko-ukraińskie ograniczały się do podpisywania rytualnych umów i traktatów dyplomatycznych, takich jak traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 1992 roku, czy dwa lata późniejszej deklaracji o zasadach wzajemnych stosunków. Podpisane zostało też „Wspólne oświadczenie o zgodzie i pojednaniu”.

Niewiele jednak z tego wszystkiego wynikało. W sprawach historycznych wtedy w Polsce interesowano się bardziej zbrodnią katyńską niż rzezią wołyńską. Ukraińcy nie robili też większych problemów z dostępem do swoich archiwów, w przeciwieństwie do Rosjan, którzy dość szybko je zamknęli.

Gdy Polska obrała kurs na Zachód, Ukraina dalej była na Wschodzie

Pierwszy raz wysiadłem z pociągu na dworcu kolejowym w Kijowie w 1996 roku. Pojechałem na studencką wymianę do Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Różnice w rozwoju między Polską a Ukrainą od razu rzucały mi się w oczy. Przybiła mnie wtedy szarość ukraińskiej stolicy. O ile u nas szok terapii gospodarczej zaaplikowanej przez Leszka Balcerowicza mijał, a PKB zaczęło rosnąć już w 1992 roku, o tyle w Kijowie, najbogatszym mieście Ukrainy, czas zatrzymał się w 1990 roku. Nadal obowiązywały absurdalne ograniczenia rodem z czasów komunistycznych. Żeby zadzwonić do domu w Polsce, musiałem zamawiać rozmowę na poczcie, bo z automatów na ulicy nie można było się dodzwonić nie tylko za granicę, ale nawet do innego ukraińskiego miasta.

Nie było nawet za bardzo gdzie się spotkać na mieście ze znajomymi, bo brakowało normalnych barów czy pubów. Przed działającymi lokalami stały najnowsze modele drogich samochodów – wszystkie czarne, a między nimi kręcili się ogoleni na łyso faceci w czarnych skórzanych kurtkach, którzy nie ukrywali, że są uzbrojeni. Uliczna oferta gastronomiczna Kijowa ograniczała się do hotdogów – do wyboru: z jedną lub dwiema parówkami, posypanymi tartą marchwią, smakującymi jak papier.

Inna sprawa, że mało kogo było stać na te hotdogi, a już na pewno nie studentów. Wtedy w Polsce, jeżeli student od czasu do czasu pracował, nawet nie w stolicy, ale np. w Lublinie, stać go było na wspólne wyjścia ze znajomymi na piwo do knajpy. W ukraińskiej stolicy studenci żyli z tego, co im przysyłali rodzice w paczkach – wekowane mięso, konserwy, ziemniaki, marchew. Pieniądze? Pamiętam, jak koledze z Mikołajowa rodzice do paczki włożyli równowartość 20 zł. Miał za to przeżyć cały miesiąc. W akademiku w kuchni nie wylewało się oleju z puszki po rybach. Następnego dnia polewało się nim ziemniaki, które na obiad jedliśmy z chlebem.

Ukraińcy z zazdrością patrzyli na Polskę. Byliśmy dla nich wzorem przemian. – Polacy to zuchy. Udało się wam wydobyć z komuny i teraz normalnie żyjecie. A my dalej taplamy się w błocie – usłyszałem w okolicy przełomu wieków od sprzedawcy matrioszek i czapek oficerskich Armii Czerwonej w centrum Kijowa.

Ambitni Ukraińcy uczyli się wtedy języka polskiego, zapisywali dzieci na jego kursy, bo mieli nadzieję, że dostaną w Polsce pracę lub wyślą tam swoje pociechy na studia. Wśród tamtejszych elit pojawiło się szczere i dość powszechne zainteresowanie, a niekiedy nawet zafascynowanie Polską, naszą kulturą, literaturą, filmem.

U nas jednak nie zrobiono nic lub prawie nic, żeby wykorzystać te ciepłe uczucia do Polski i Polaków. Nie było wsparcia dla tłumaczenia polskiej literatury na ukraiński, nie było grantów dla ukraińskich historyków, którzy prowadziliby badania nad naszą trudną wspólną historią, a potem prezentowali w Ukrainie wyniki wykonanych z polskiej perspektywy badań. A potem było zdziwienie, że Ukraińcy nas nie rozumieją.

Gospodarczo nie bardzo mieliśmy jak pomóc Ukrainie, bo sami dopiero co stawaliśmy na nogi. Ukraińską gospodarkę później będzie ratował Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który uzależni pomoc od wypełniania stawianych warunków, m.in. związanych z trawiącą kraj powszechną korupcją.

Czytaj więcej

Kolejne cele Putina. Które kraje są dziś najbardziej zagrożone przez Rosję?

Polska postawiła się w roli adwokata Ukrainy i nie zawsze pamiętała o własnych interesach

Prezydentem Ukrainy był wtedy przez dwie kadencje Leonid Kuczma. Napisał książkę „Ukraina to nie Rosja”, ale Kijów i większa część Ukrainy za jego prezydentury przypominały Rosję. Oficjalnie Kuczma twierdził, że Ukraina z powodu swojego położenia geograficznego musi prowadzić politykę wielowektorową, czyli w równym stopniu zwróconą na Zachód, jak i na Wschód.

Polityka wielowektorowości Kuczmy załamała się jesienią 2002 roku. Amerykanie mieli już tak dosyć Ukrainy, że chcieli nakładać na nią sankcje, a Kuczmę traktowali jak persona non grata.

Poszło o odkrycie przez amerykańskie FBI, że ukraiński prezydent wbrew embargu ONZ wyraził zgodę na sprzedaż Irakowi systemów radarowych Kolczuga. Amerykanów to rozwścieczyło, bo przygotowywali się wtedy do interwencji militarnej w Iraku, a kolczugi mogły pomagać w strącaniu ich samolotów. Cofnęli nawet obiecaną pomoc dla Ukrainy – 55 mln dol.

Ukraińców ratował ówczesny polski prezydent Aleksander Kwaśniewski, który miał dobre kontakty w Stanach Zjednoczonych, ale dbał również o osobiste relacje w Ukrainie, m.in. z Kuczmą. „Myślę, że uda się załatwić tę sprawę i wkrótce Amerykanie zapomną o kolczugach” – mówił anonimowo w rozmowie z tygodnikiem „Wprost” polski dyplomata.

Amerykanie długo o kolczugach nie zapomnieli, ale złagodzili kurs wobec Kijowa. Wtedy próbowaliśmy nawet prowadzić normalną politykę zagraniczną wobec Ukrainy, czyli stawiać warunki. Kwaśniewski miał udobruchać Amerykanów, ale ówczesny premier Leszek Miller w zamian domagał się zakończenia sporu o odbudowę Cmentarza Orląt Lwowskich w Kijowie. Ówczesny premier Ukrainy Wiktor Janukowycz szedł na ten układ i deklarował w Warszawie: „Z dużym szacunkiem będziemy ustosunkowywać się do naszej wspólnej historii”. Gdy Amerykanie odpuścili w sprawie kolczug, problemy z odbudową polskiego cmentarza powróciły. Udało się je rozwiązać dopiero w 2022 roku.

W Polsce zaczęło się wówczas rozwijać to nieszczęsne przekonanie, że musimy być adwokatem Ukrainy. Niektórzy uznali bowiem, że z racji bliskości geograficznej i językowej oraz ze względu na wspólną historii lepiej rozumiemy Ukraińców niż Niemcy czy Francuzi, nie mówiąc już o Amerykanach.

Ta samozwańcza adwokatura stała się niebezpieczna, bo trudno było rozróżnić, czy występujemy w interesie Ukrainy, czy oligarchów, którzy za prezydentury Kuczmy rozwijali skrzydła. Na Zachodzie reputacja Ukrainy szorowała po dnie. Zwłaszcza po tym, gdy wszystkie ślady wskazywały na to, że Kuczma zlecił brutalne zamordowanie niezależnego dziennikarza Heorhija Gongadzego, założyciela portalu Ukraińska Prawda.

 Aleksander Kwaśniewski prowadził mediacje, ale nie mógł w zamian niczego żądać

Gdy Polska zostawała członkiem UE, do Ukrainy zaczęli się zabierać Rosjanie. Listopad 2004 roku, w Ukrainie zbliża się druga tura wyborów prezydenckich. W Kijowie zorganizowano paradę, na którą przyjechali z Rosji prezydent Władimir Putin i premier Dmitrij Miedwiediew. Obok nich stoi kandydat na prezydenta Wiktor Janukowycz, który wyciąga z kieszeni cukierki i częstuje nimi rosyjskich gości. Miedwiediew korzysta z poczęstunku, Putin odmawia.

Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy przyjazd Putina i Miedwiediewa do Kijowa miał pomóc Janukowyczowi wygrać z Wiktorem Juszczenką, którego próbowano nawet otruć, aby wyeliminować go z gry.

21 listopada zwycięzcą wyborów ogłoszony zostaje Janukowycz. Obóz tzw. pomarańczowych Juszczenki pokazuje dowody fałszerstw. Protestujący zajmują główny plac w Kijowie – Majdan Niezależnosti – i rozbijają namioty. Pomimo coraz ostrzejszego mrozu zapowiadają, że zostaną tam, dopóki druga tura nie zostanie powtórzona.

Rosjanie namawiają Kuczmę do siłowego zdławienia protestów. Chcą, żeby ubrudził sobie ręce krwią, bo wtedy on i jego następca zostaną znienawidzeni przez Ukraińców, a ich władza, los, a nawet życie zaczną zależeć od Kremla.

Aleksander Kwaśniewski jedzie do Kijowa. Zabiera ze sobą m.in. prezydenta Litwy Valdasa Adamkusa i wysokiego przedstawiciela UE Javiera Solanę. Polski prezydent, który utrzymywał osobiste stosunki z Kuczmą, gdy usłyszał, że wybory nie zostały mocno sfałszowane, lecz tylko trochę, poradził Ukraińcom, żeby wpisali do konstytucji, o ile można sfałszować wybory. Kuczmę natomiast uświadamiał, żeby nie dał się popchnąć Rosjanom do przelewu krwi, bo to będzie miało fatalne skutki nie tylko osobiście dla niego, ale też dla przyszłości Ukrainy. Absurdem jest sądzić, że Kwaśniewski mógł wówczas czegoś żądać od Ukraińców w zamian za mediacje.

Kuczma posłuchał. Druga tura wyborów została powtórzona. Wygrał Juszczenko.

Zwycięski obóz „pomarańczowych” jednak szybko roztrwonił zwycięstwo. Prezydent Juszczenko i premierka Julia Tymoszenko, zamiast reformować kraj, rzucili się sobie do gardeł, walcząc o władzę, wpływy i pieniądze.

Zachodnie dyplomacje, w tym polska, mogły się tylko tej walce przyglądać. Jedyne, co polska dyplomacja mogła wtedy zrobić, to wspierać Juszczenkę w budowaniu polityki historycznej Ukrainy, głównie na micie Kozaczyzny i wielkiego głodu, którym Stalin przymuszał ukraińskich chłopów do przystępowania do kołchozów, a także upominać się o ostre reakcje na przejawy heroizacji Ukraińskiej Armii Powstańczej, co wówczas spotykało się ze sprzeciwem Ukraińców. Niemniej nie czyniono tego zbyt energicznie.

Czytaj więcej

Ołeksandr Szczur: Nasz film „Bucza” nie będzie łatwy dla Rosjan. Zobaczą swoje zbrodnie, a nie propagandę

Wiktor Janukowicz wygrywa wybory, a z Krymu odjeżdża ostatni pociąg

Ukraińska „wojna na górze” spowodowała, że Wiktor Janukowycz w 2006 roku po raz drugi został premierem. Na tle skłóconych demokratów prezentował się jako pragmatyk, który potrafi poprawić codzienne życie ludzi. Gdy był premierem, przeprowadził reformę emerytalną, usprawniono wtedy też system podatkowy. Ukraiński produkt krajowy brutto wzrósł o kilkanaście procent, a Ukraińcy zaczęli odczuwać poprawę w portfelach. Takie miasta, jak Kijów, Donieck czy Lwów przestały straszyć i wpędzać w depresję.

Efekt był taki, że w 2010 roku Janukowycz wygrał wybory prezydenckie, tym razem uczciwie.

Na Kremlu tylko na to czekali. Janukowycz dostał od Rosji pozwolenie i pomoc w zorganizowaniu czegoś w rodzaju państwowej, oficjalnej korupcji. Powstał system, w którym część pieniędzy pochodzących nie tylko z wielomilionowych przekrętów, ale nawet z drobnych łapówek branych przez milicję drogową trafiała do Janukowycza i jego otoczenia, zwanego „rodziną”.

W ramach zainicjowanego przez Polskę i Szwecję programu Unijne Partnerstwo Wschodnie, który obejmował Ukrainę, Białoruś, Gruzję, Mołdawię, Azerbejdżan i Armenię, szczególnie mocno próbowano przeciągać na Zachód Ukrainę. W listopadzie 2013 roku w Wilnie Janukowycz miał już nawet podpisać umowę stowarzyszeniową Ukrainy z UE. Wcześniej został jednak wezwany do Soczi. Świadkowie, którzy go tam zobaczyli po rozmowie z Władimirem Putinem, opowiadali, że wyglądał jak nieboszczyk. W litewskiej stolicy Janukowycz oświadczył, że umowy nie będzie, bo Ukraina ma problemy gospodarcze.

Na Majdanie Niepodległości znów rozpoczęły się protesty, bo duża część społeczeństwa już nie wierzyła, że bez integracji z Zachodem w Ukrainie coś się poprawi. Janukowycz uległ rosyjskim doradcom i umaczał ręce we krwi. Padły strzały. Zginęło ponad 100 osób. Zapowiadało się, że może być jeszcze gorzej. Protestujący domagali się dymisji prezydenta i jego uwięzienia.

Spróbowano powtórzyć manewr z pomarańczowej rewolucji. Do Kijowa przyjechała delegacja ministrów spraw zagranicznych Polski, Niemiec i Francji. Ze stroną rządową udało się im wynegocjować warunki powstrzymania przemocy. Trudniej szły rozmowy z przywódcami protestów, którzy nie godzili się na kompromisy. To wtedy reprezentujący polski MSZ, zmęczony całonocnymi negocjacjami Radosław Sikorski, wychodząc z obrad, rzucił, co zarejestrowały mikrofony: „Albo poprzecie porozumienie, albo będziecie mieli stan wojenny, armię. I wszyscy będziecie martwi”.

Problem rozwiązał Janukowycz, uciekając z Kijowa w nocy z 21 na 22 lutego 2014 roku – najpierw do Charkowa, a potem na Krym i do Rosji. Rosja rozpoczęła aneksję Krymu, a na wschodzie Ukrainy rozpętała wojnę pod pretekstem spontanicznego separatyzmu.

W kwietniu 2014 roku jechałem jednym z ostatnich pociągów z Symferopola na Krymie do Kijowa. Przez okno oglądałem rosyjskie czołgi i ukraiński sprzęt wojskowy, który koleją jechał w głąb Ukrainy. Przez głośniki w wagonie nadawano twórczość ukraińskiego wieszcza Tarasa Szewczenki. Głośniki wyciszono w Dżankoj, gdzie Rosjanie przeprowadzali już kontrolę paszportową. Jednak pogranicznicy mieli jakieś dziwne mundury – każdy inny.

– Kim oni są? – zapytałem kierownika pociągu.

– Zdrajcami Ukrainy – odpowiedział, tłumacząc, że do niedawna pracowali w ukraińskich służbach, ale przeszli na stronę okupantów.

Polska dyplomacja oprócz zamknięcia konsulatów w Symferopolu i Doniecku niewiele mogła zrobić. A już na pewno nie miała możliwości domagania się czegokolwiek od kraju, któremu zabierano część terytoriów. Do negocjowania zawieszenia broni w Donbasie w ramach tzw. formatów mińskiego i normandzkiego nie zostaliśmy już nawet zaproszeni. Może i dobrze, bo ustaleń tych formatów nikt nie zamierzał nawet wypełniać.

Popijawa z Włodymyrem Zełenskim w niczym Polsce nie pomogła

Polsko-ukraińskie stosunki dyplomatyczne z Ukrainą to też historia obrażania się, osobistych urazów i braku znajomości wzajemnej wrażliwości. Ukraińcy byli skonfundowani, gdy w kwietniu 2015 roku prezydent Petro Poroszenko chciał się poznać z nowym polskim prezydentem Andrzejem Dudą przy okazji meczu piłki nożnej rozgrywanym w Warszawie między ukraińskim klubem Dnipro a hiszpańskim FC Sevilla. Duda nie znalazł dla niego czasu, tłumacząc się „niezgodnością kalendarzy”.

Z kolei, gdy prezydentem Ukrainy w 2019 roku został Wołodymyr Zełenski, zaproszono go do ośrodka prezydenckiego w Wiśle i urządzono regularną popijawę, żeby panowie prezydenci lepiej się poznali, co opisał w swojej książce „Polska na wojnie” Zbigniew Parafianowicz. Po latach widać, że popijawa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, czyli bliskich, bezpośrednich relacji. Zełenski po 24 lutego 2022 roku, gdy rozpoczęła się pełnoskalowa rosyjska inwazja na Ukrainę, grał do bólu pragmatycznie i cynicznie. Polska miała dla niego znaczenie, gdy przekazywała Ukrainie prawie 400 czołgów i inne ciężkie uzbrojenie. Gdy już nie mieliśmy nic więcej do przekazania, Zełenski Polskę traktował obcesowo. Gdy wiosną 2024 roku wybuchł konflikt o tranzyt ukraińskiego zboża przez Polskę, na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych oskarżał Warszawę o sprzyjanie Rosji.

Potem nie miał jednak problemu, żeby 11 listopada 2024 roku napisać w serwisie X do Polaków, po polsku: „Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Niepodległości, Polsko, nasz dobry sąsiedzie i przyjacielu!”.

Zełenski ma w Ukrainie niemal nieograniczoną władzę, którą sprawuje razem z szefem Biura Prezydenta Andrijem Jermakiem. Wystarczyłby ich gest, jeden telefon, żeby np. zostały odblokowane ekshumacje ofiar rzezi wołyńskiej. Jednak Zełenski, jak wielu populistów, jest mistrzem PR-u i nie zrobi nic, co mogłoby narazić go na kłopoty. A ekshumacje mogłyby ujawnić, jak wielu bezbronnych ludzi i w jak okrutny sposób zamordowali „bohaterowie” z UPA.

W Ukrainie naprawdę mało kto wie, co dokładnie wydarzyło się na Wołyniu w latach 40. ubiegłego wieku. Dominuje przekonanie, że polskie i ukraińskie podziemie prowadziło tam wojnę, w wyniku której ucierpiała też ludność cywilna – polska i ukraińska. Dlatego Ukraińcy byli zdziwieni tym, że Polacy poczuli się dotknięci, kiedy w kwietniu 2015 roku tego samego dnia, gdy w Radzie Najwyższej Ukrainy przemawiał prezydent Bronisław Komorowski, Rada przyjęła ustawę uznającą członków UPA za „bojowników o wolność i niezależność Ukrainy”. Oni uważają, że UPA to bohaterowie walczący głównie z komunistami.

Niektórym w Polsce śnią się wielkie międzynarodowe negocjacje z Ukraińcami, podczas których udowadniamy, że jesteśmy silniejsi i zmuszamy ich do ustępstw. Nie potrafiliśmy jednak wypracować nawet soft power, którą moglibyśmy wykorzystywać do załatwiania interesów nad Dnieprem. W kwestiach historycznych nie zadbaliśmy o działania edukacyjne, żeby współczesnym Ukraińcom opowiedzieć np. o rzezi wołyńskiej. A do tego nie potrzeba wcale wielkiej dyplomacji i ultimatów.

Na stawianie warunków przyjdzie czas, gdy Ukraina na poważnie rozpocznie negocjacje akcesyjne do UE. Tylko najpierw musi przetrwać wojnę, w której broni nie tylko swojej państwowości, ale też odrębności narodowej, językowej i kulturowej od Rosji.

Mariusz Kowalczyk

Dziennikarz magazynu „Press”.

Na przygnębiającym blokowisku Trojeszczyna w Kijowie, na murku przed blokiem, w którym mieszkałem, pojawił się akcent prozachodni. Ktoś sprayem wymalował wielkimi literami: „NATO JESTEŚMY Z WAMI”. Wtedy w Kijowie to była odważna deklaracja. Był marzec 1999 roku, Polska już była członkiem sojuszu, a NATO-wskie samoloty bombardowały Serbów, żeby zakończyć wojnę w Kosowie. Rosja chciała bronić prawosławnych braci, ale była za słaba. A wielu Ukraińców widziało wtedy w Rosji przyjaciół. Badania opinii publicznej w Ukrainie wskazywały, że znaczna większość jej mieszkańców była przeciwna pomysłom wchodzenia ich kraju do NATO.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
’Oumuamua, czyli „zwiadowca”
Plus Minus
Piotr Zaremba: Polskie kłopoty z Donaldem Trumpem
Plus Minus
Jan Maciejewski: Znaj proporcje
Plus Minus
Jakub Ekier: Miasto niepokochane
Materiał Promocyjny
Ładowanie samochodów w domu pod każdym względem jest korzystne
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Nasz sztuczny brat