Wiktor Janukowicz wygrywa wybory, a z Krymu odjeżdża ostatni pociąg
Ukraińska „wojna na górze” spowodowała, że Wiktor Janukowycz w 2006 roku po raz drugi został premierem. Na tle skłóconych demokratów prezentował się jako pragmatyk, który potrafi poprawić codzienne życie ludzi. Gdy był premierem, przeprowadził reformę emerytalną, usprawniono wtedy też system podatkowy. Ukraiński produkt krajowy brutto wzrósł o kilkanaście procent, a Ukraińcy zaczęli odczuwać poprawę w portfelach. Takie miasta, jak Kijów, Donieck czy Lwów przestały straszyć i wpędzać w depresję.
Efekt był taki, że w 2010 roku Janukowycz wygrał wybory prezydenckie, tym razem uczciwie.
Na Kremlu tylko na to czekali. Janukowycz dostał od Rosji pozwolenie i pomoc w zorganizowaniu czegoś w rodzaju państwowej, oficjalnej korupcji. Powstał system, w którym część pieniędzy pochodzących nie tylko z wielomilionowych przekrętów, ale nawet z drobnych łapówek branych przez milicję drogową trafiała do Janukowycza i jego otoczenia, zwanego „rodziną”.
W ramach zainicjowanego przez Polskę i Szwecję programu Unijne Partnerstwo Wschodnie, który obejmował Ukrainę, Białoruś, Gruzję, Mołdawię, Azerbejdżan i Armenię, szczególnie mocno próbowano przeciągać na Zachód Ukrainę. W listopadzie 2013 roku w Wilnie Janukowycz miał już nawet podpisać umowę stowarzyszeniową Ukrainy z UE. Wcześniej został jednak wezwany do Soczi. Świadkowie, którzy go tam zobaczyli po rozmowie z Władimirem Putinem, opowiadali, że wyglądał jak nieboszczyk. W litewskiej stolicy Janukowycz oświadczył, że umowy nie będzie, bo Ukraina ma problemy gospodarcze.
Na Majdanie Niepodległości znów rozpoczęły się protesty, bo duża część społeczeństwa już nie wierzyła, że bez integracji z Zachodem w Ukrainie coś się poprawi. Janukowycz uległ rosyjskim doradcom i umaczał ręce we krwi. Padły strzały. Zginęło ponad 100 osób. Zapowiadało się, że może być jeszcze gorzej. Protestujący domagali się dymisji prezydenta i jego uwięzienia.
Spróbowano powtórzyć manewr z pomarańczowej rewolucji. Do Kijowa przyjechała delegacja ministrów spraw zagranicznych Polski, Niemiec i Francji. Ze stroną rządową udało się im wynegocjować warunki powstrzymania przemocy. Trudniej szły rozmowy z przywódcami protestów, którzy nie godzili się na kompromisy. To wtedy reprezentujący polski MSZ, zmęczony całonocnymi negocjacjami Radosław Sikorski, wychodząc z obrad, rzucił, co zarejestrowały mikrofony: „Albo poprzecie porozumienie, albo będziecie mieli stan wojenny, armię. I wszyscy będziecie martwi”.
Problem rozwiązał Janukowycz, uciekając z Kijowa w nocy z 21 na 22 lutego 2014 roku – najpierw do Charkowa, a potem na Krym i do Rosji. Rosja rozpoczęła aneksję Krymu, a na wschodzie Ukrainy rozpętała wojnę pod pretekstem spontanicznego separatyzmu.
W kwietniu 2014 roku jechałem jednym z ostatnich pociągów z Symferopola na Krymie do Kijowa. Przez okno oglądałem rosyjskie czołgi i ukraiński sprzęt wojskowy, który koleją jechał w głąb Ukrainy. Przez głośniki w wagonie nadawano twórczość ukraińskiego wieszcza Tarasa Szewczenki. Głośniki wyciszono w Dżankoj, gdzie Rosjanie przeprowadzali już kontrolę paszportową. Jednak pogranicznicy mieli jakieś dziwne mundury – każdy inny.
– Kim oni są? – zapytałem kierownika pociągu.
– Zdrajcami Ukrainy – odpowiedział, tłumacząc, że do niedawna pracowali w ukraińskich służbach, ale przeszli na stronę okupantów.
Polska dyplomacja oprócz zamknięcia konsulatów w Symferopolu i Doniecku niewiele mogła zrobić. A już na pewno nie miała możliwości domagania się czegokolwiek od kraju, któremu zabierano część terytoriów. Do negocjowania zawieszenia broni w Donbasie w ramach tzw. formatów mińskiego i normandzkiego nie zostaliśmy już nawet zaproszeni. Może i dobrze, bo ustaleń tych formatów nikt nie zamierzał nawet wypełniać.
Popijawa z Włodymyrem Zełenskim w niczym Polsce nie pomogła
Polsko-ukraińskie stosunki dyplomatyczne z Ukrainą to też historia obrażania się, osobistych urazów i braku znajomości wzajemnej wrażliwości. Ukraińcy byli skonfundowani, gdy w kwietniu 2015 roku prezydent Petro Poroszenko chciał się poznać z nowym polskim prezydentem Andrzejem Dudą przy okazji meczu piłki nożnej rozgrywanym w Warszawie między ukraińskim klubem Dnipro a hiszpańskim FC Sevilla. Duda nie znalazł dla niego czasu, tłumacząc się „niezgodnością kalendarzy”.
Z kolei, gdy prezydentem Ukrainy w 2019 roku został Wołodymyr Zełenski, zaproszono go do ośrodka prezydenckiego w Wiśle i urządzono regularną popijawę, żeby panowie prezydenci lepiej się poznali, co opisał w swojej książce „Polska na wojnie” Zbigniew Parafianowicz. Po latach widać, że popijawa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, czyli bliskich, bezpośrednich relacji. Zełenski po 24 lutego 2022 roku, gdy rozpoczęła się pełnoskalowa rosyjska inwazja na Ukrainę, grał do bólu pragmatycznie i cynicznie. Polska miała dla niego znaczenie, gdy przekazywała Ukrainie prawie 400 czołgów i inne ciężkie uzbrojenie. Gdy już nie mieliśmy nic więcej do przekazania, Zełenski Polskę traktował obcesowo. Gdy wiosną 2024 roku wybuchł konflikt o tranzyt ukraińskiego zboża przez Polskę, na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych oskarżał Warszawę o sprzyjanie Rosji.
Potem nie miał jednak problemu, żeby 11 listopada 2024 roku napisać w serwisie X do Polaków, po polsku: „Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Niepodległości, Polsko, nasz dobry sąsiedzie i przyjacielu!”.
Zełenski ma w Ukrainie niemal nieograniczoną władzę, którą sprawuje razem z szefem Biura Prezydenta Andrijem Jermakiem. Wystarczyłby ich gest, jeden telefon, żeby np. zostały odblokowane ekshumacje ofiar rzezi wołyńskiej. Jednak Zełenski, jak wielu populistów, jest mistrzem PR-u i nie zrobi nic, co mogłoby narazić go na kłopoty. A ekshumacje mogłyby ujawnić, jak wielu bezbronnych ludzi i w jak okrutny sposób zamordowali „bohaterowie” z UPA.
W Ukrainie naprawdę mało kto wie, co dokładnie wydarzyło się na Wołyniu w latach 40. ubiegłego wieku. Dominuje przekonanie, że polskie i ukraińskie podziemie prowadziło tam wojnę, w wyniku której ucierpiała też ludność cywilna – polska i ukraińska. Dlatego Ukraińcy byli zdziwieni tym, że Polacy poczuli się dotknięci, kiedy w kwietniu 2015 roku tego samego dnia, gdy w Radzie Najwyższej Ukrainy przemawiał prezydent Bronisław Komorowski, Rada przyjęła ustawę uznającą członków UPA za „bojowników o wolność i niezależność Ukrainy”. Oni uważają, że UPA to bohaterowie walczący głównie z komunistami.
Niektórym w Polsce śnią się wielkie międzynarodowe negocjacje z Ukraińcami, podczas których udowadniamy, że jesteśmy silniejsi i zmuszamy ich do ustępstw. Nie potrafiliśmy jednak wypracować nawet soft power, którą moglibyśmy wykorzystywać do załatwiania interesów nad Dnieprem. W kwestiach historycznych nie zadbaliśmy o działania edukacyjne, żeby współczesnym Ukraińcom opowiedzieć np. o rzezi wołyńskiej. A do tego nie potrzeba wcale wielkiej dyplomacji i ultimatów.
Na stawianie warunków przyjdzie czas, gdy Ukraina na poważnie rozpocznie negocjacje akcesyjne do UE. Tylko najpierw musi przetrwać wojnę, w której broni nie tylko swojej państwowości, ale też odrębności narodowej, językowej i kulturowej od Rosji.
Mariusz Kowalczyk
Dziennikarz magazynu „Press”.