Niezwyciężony” jest w twórczości Stanisława Lema powieścią bardzo spektakularną, autora utożsamia się z nią prawie tak mocno jak z „Solaris”. Od lat czekamy na film na kanwie tej powieści, zgodnie uznawanej za wymarzoną do ekranizacji: warstwa wizualna obejmuje scenerię obcej planety Regis III, sprawującą nad nią kontrolę mechaniczną szarańczę, technikę umożliwiającą napęd fotonowy i władanie antymaterią, wreszcie sceny batalistyczne przerastające wszystko, co człowiek widział do tej pory. Film, który chciałby pokazać te cudeńka, byłby kosztowny co się zowie; a na razie musimy zadowolić się próbą zarysowania ikonografii „Niezwyciężonego”, jaką oferuje gra wideo „The Invincible” na motywach tej właśnie powieści.
Najpierw jednak o tym, jak powieść sprawia się w lekturze po 60 latach od ukończenia i w krajobrazie technicznym całkowicie odmiennym od siermiężnych lat 60. XX wieku. Otóż nie najgorzej. Ostały się główne walory, czyli pomysł, dociekanie tajemnicy dziwnej plagi nękającej Regis III, nawet sceny z użyciem antymaterii i pól siłowych (fizyka nie zna tego rodzaju pola) mają swój urok. Nade wszystko nadal imponuje pierwsza i jedyna znana mi w SF próba opisania ewolucji urządzeń mechanicznych, nazwanych w powieści nekrosferą – niby jest to materia nieżywa, a jednak wykazująca pomyślunek i skuteczność w działaniu. Nekrosfera jest bezosobowa, nie wie, co to emocje, zemsta czy okrucieństwo, a jednak trupy padają gęsto. Jest tu ulubiony przez filmowców element „dziania się”, suspens goni suspens, a na końcu wszystko wyjaśnia się logicznie i kończy wnioskiem, że Wszechświat jest bogatszy w fenomeny, niźli się śniło filozofom.
Czytaj więcej
Dobrze, że książka Andrzeja Chwalby powstała teraz, kiedy jest tak potrzebna. Wpływ okupacji na nasze dziś jest o wiele większy, niż jesteśmy skłonni przyznać.
Moje ulubione błędy Stanisława Lema. Powielają je kolejne wydania „Niezwyciężonego”
Za główną niekorzystną cechę dzieła, która coraz bardziej razi swą kuriozalnością, uważam niekompatybilność pomiędzy wysoką techniką umożliwiającą loty fotonowe i opanowanie przynajmniej części Galaktyki a narzędziami, którymi posługują się nieszczęśni astronauci. Owe cyrkle, suwaki logarytmiczne, atlasy gwiezdne w formie książkowej i stronach oprawionych w plastik itp. pachniały absurdem już w latach 60. Nie istnieje elektroniczna rejestracja danych ani takież oczujnikowanie statku kosmicznego, bez czego byłby on jak ślepiec usadowiony w bolidzie Formuły 1. Wątpliwe wydaje się dziś wystrzeliwanie zawodnych sond na orbitę, podczas gdy zapewnienie sobie kontroli satelitarnej całej planety powinno być priorytetem i nastąpić jeszcze przed lądowaniem. Samo lądowanie statku o masie 18 tys. ton z dzisiejszego punktu widzenia jest zbędne, od czegóż wahadłowce, które zniosą z orbity, co trzeba, i założą bazy, gdzie trzeba.
Wszystko to jednak wiemy dziś, 60 lat temu Lem nie był taki mądry. Pisał w najlepszej wierze, że sceneria zdarzeń na Regis III jest uzasadniona naukowo.