Dziś nasuwa się oczywiste porównanie Gruzji i Ukrainy. Wprawdzie żadna z nich nie należy do Unii Europejskiej czy NATO, ale obecność w tych dwóch strukturach nie daje gwarancji bezpieczeństwa przed mieszaniem się Rosji w wewnętrzne, polityczne sprawy. Przykładów jest wiele, choćby Bułgaria, gdzie rosyjskie wpływy nie są już nawet ukrywane. Oczywiście, można to zrozumieć: Bułgaria była mocno związana z rosyjskim imperium i jeszcze bardziej z ZSRS. Finlandyzacja była postrachem Sowietów, którzy marzyli o bułgaryzacji swojego całego obozu. Może się okazać, że Bułgaria jest w strukturach europejskich koniem trojańskim i tym bardziej napawa obawą, że Viktor Orbán – koń rosyjski, który już poleciał do Gruzji gratulować wątpliwym zwycięzcom w wyborach – wykazuje olbrzymią energię, by wepchnąć do UE inne jeszcze prorosyjskie, proputinowskie państwo: Serbię.
Czytaj więcej
W różnych krajach rywale polityczni podchodzą do katastrof naturalnych w odmienny sposób. Zależy to od stopnia kataklizmu, od siły rywalizacji politycznych i od panującej wolności słowa.
Gdybym była Europejką, dużo bardziej obawiałabym się Węgier, Bułgarii – i ewentualnie Serbii – niż Niemiec, które zdecydowanie pomagają Ukrainie. Pokojowe „rewolucje” – w Gruzji w 2003 roku i w Ukrainie rok później – słusznie były nazywane godnościowymi. Nie chodziło w nich o władzę, o takie czy inne granice, ani nawet nie były one wtedy czysto antyrosyjskie. Zbuntowani ludzie wiedzieli już, że można żyć inaczej, że można należeć do europejskiej czy po prostu demokratycznej cywilizacji, a nie do eurazjatyckiej. Że wybory muszą być wyborami, a nie wyreżyserowanym przedstawieniem. Że dosyć tego poniżania społeczeństwa.
Oczywiście Rosja lubi zabierać nie swoje ziemie, ale tu nie o same ziemie chodzi. I w przypadku inwazji Gruzji w 1992 i 2008 roku oraz Ukrainy w 2014 i 2022 roku chodzi o zduszenie demokratycznych ruchów na swoich obrzeżach.
Mamy tak mało wiedzy i pamięci o ewolucji państw postsowieckich i ile one się od siebie nawzajem uczyły i jak na siebie wpływały. Na przykład w 2003 r. odbywały się „wybory” w Azerbejdżanie. Uczestniczyło w nich jako obserwatorzy prawie 200 działaczy demokratycznej opozycji lub byłych dysydentów z kilkunastu krajów obozu sowieckiego. To wtedy prezydentem został Ilham Alijew – od 20 lat dyktator przyjmowany na salonach, polskich również. Wśród obserwatorów byli założyciele Białoruskiego Frontu Narodowego i Wiasny – dziś w więzieniach, działacze Partii Republikańskiej z Gruzji, członkowie Medżlisu Krymskich Tatarów i wielu innych wspaniałych ludzi. Zobaczyli z bliska totalne fałszowanie wyborów. Nawet takie proste sztuczki jak gaszenie światła, gdy zapadał zmrok, by w ciągu kilku minut powrzucać stosy fałszywych biuletynów do urn. Następnego dnia na ulice Baku wyszły tysiące ludzi, do których strzelano z armatek wodnych, masakrowano pałami i na których puszczono psy.