Nie minęło kilka godzin od ogłoszenia wiekopomnego sukcesu minister ds. równego traktowania Katarzyny Kotuli i wyjaśniło się, że jest to sukces na miarę możliwości tego rządu, czyli taki sobie. Do przygotowywanego rzekomo miesiącami rządowego projektu przyznaje się bowiem tylko liberalno-lewicowa część koalicji rządzącej, a PSL już zapowiedział zgłoszenie projektu konkurencyjnego, bo w tym przygotowanym przez minister Kotulę nie podoba mu się tak dużo, że praktycznie wszystko. Po kilku latach obiecywania i kilku miesiącach pisania czeka nas zatem przeciąganie wewnątrzkoalicyjnej dyskusji aż do kampanii prezydenckiej, bo wszystkim stronom politycznie bardziej się opłaci dalsze granie tematem niż szukanie kompromisu mającego realne szanse na wprowadzenie zmian.
Czytaj więcej
Łukasz Mejza: „Nie mogę doczekać się, aż zmierzę się z bodnarowskim prokuratorem i zetrę w pył jego narrację. Do lokalu wtargnęło trzech policjantów. Biorą miarkę i mierzą moją nieruchomość. To prawdziwa historia! Tak działa reżim Donalda Tuska. Rozumiem, że teraz policjanci będą mierzyć każde poselskie mieszkanie, dom. Proponuję też, aby prokuratorzy Adama Bodnara zaczęli mierzyć posłom członki, bo stan faktyczny może tam odbiegać od deklarowanego”.
Związki partnerskie muszą stać się przedmiotem dyskusji. Prawdo do adopcji do zupełnie inna sprawa
Jako osoba wyżej stawiająca prawo dziecka do mamy i taty od prawa dwóch kobiet lub dwóch mężczyzn do posiadania wspólnego dziecka jestem zdecydowaną przeciwniczką przyznania parom homoseksualnym – sformalizowanym lub nie – prawa do adopcji dzieci na takich samych zasadach, na jakich to prawo mają pary heteroseksualne. Ale jest to chyba jedyny obszar, wokół którego nie da się zbudować sensownego kompromisu. Wszystko inne może i powinno być przedmiotem normalnej dyskusji, czyli czegoś, czego w polskiej polityce nie uświadczyliśmy od nie pamiętam kiedy.
Bylibyśmy naprawdę szczęśliwym krajem, gdyby dało się sprowadzić zagrożenie dla instytucji małżeństwa do tego, jak sobie ponazywamy różne formy związków.
Zamiast uczciwej debaty o tym, jak ułatwić życie parze osób, które chcą być razem, mamy pełne patosu występy samozwańczych obrońców polskiej rodziny, dla której największym zagrożeniem ma być to, że Jacek i Wacek zawrą związek partnerski podczas uroczystej ceremonii w urzędzie stanu cywilnego, a nie bardziej dyskretnie w pokoiku u notariusza. Bylibyśmy naprawdę szczęśliwym krajem, gdyby dało się sprowadzić zagrożenie dla instytucji małżeństwa do tego, jak sobie ponazywamy różne formy związków. Polska rodzina jest w kryzysie, ale nie ma on nic wspólnego z wyimaginowanymi zakusami na nią mniejszości seksualnych. To nie przez nie przecież rozpada się już co trzecie małżeństwo, co czwarte dziecko rodzi się w związku nieformalnym, a co trzeci rodzic nie płaci alimentów na swoje potomstwo.