Rzecz wymaga z pewnością szerszych badań – przestrzenią do nich będzie tak naprawdę nadchodzący tydzień – ale już do tej chwili spotkałem się wystarczająco dużo razy z określeniem „Święto Zmarłych”, żeby uznać je za coś więcej niż tylko serię pojedynczych przejęzyczeń. Wiele wskazuje na to, że obok Święta Wiosny w miejsce Wielkanocy, Świąt Zimowych zamiast Bożego Narodzenia mamy już trzecie nowe święto w ostatnich latach – miejsce Wszystkich Świętych zajmuje Święto Zmarłych właśnie. Niby nowe, ale tak naprawdę dobrze znane, bo to przecież jeden z najsprytniejszych zabiegów PRL-owskiej propagandy, eliminujących samo słowo „świętość” z przestrzeni publicznej.
Czytaj więcej
Tak naprawdę jesteśmy korytami rzek. Decydujemy, owszem, ale tylko w kwestii tego, co nami popłynie. Czym się w ten sposób staniemy, do jakiego zbiornika wpadniemy. I tak najważniejsze z decyzji są tymi dokonywanymi w zasadzie mimochodem.
W tym poukładaniu kalendarza na nowo bez wątpienia dopatrzeć można się żelaznej logiki. No bo skoro zamiast wydarzeń związanych z narodzeniem i śmiercią Chrystusa celebrujemy od teraz samą cyrkularność pór roku – to, co kosmiczne, konieczne i naturalne – to świętowanie faktu, że ludzie umierają, kiedyś byli, a teraz ich już nie ma, jest wszystkim, na co nas stać. Wszystkim, co mieści się w granicach tak skonstruowanej wyobraźni. I pod tym względem to nowoczesne, postępowe Święto Zmarłych jest w kalendarzu na 2024 rok dużo bardziej na miejscu niż – powiedzmy – w 1965 roku. Wtedy jeszcze na kilometr zalatywało swoją propagandową zgrzebnością. Pewnie nawet sami komuniści uśmiechali się pod wąsem, zapowiadając jego nadejście. Na zasadzie opisanej przez Sołżenicyna: „My wiemy, że oni kłamią. Oni wiedzą, że kłamią. Wiemy, że oni wiedzą, że my wiemy, że oni kłamią. Mimo to wciąż kłamią”. Dzisiaj już nie kłamią. Teraz to już się wszystko ze sobą zgadza, zamknęło się w obrębie jednego światopoglądu. Nie tylko postępowo-sekularyzującego, ale też demokratycznego.
Skoro nie ma świętości – nie ma jej wśród nas, nie mówimy o niej, nie myślimy – to nie istnieje też to wszystko, co od niej niższe i gorsze. Nie ma hierarchii. Nie ma potępienia. Jest tylko majestat śmierci.
Skoro nie ma świętości – nie ma jej wśród nas, nie mówimy o niej, nie myślimy – to nie istnieje też to wszystko, co od niej niższe i gorsze. Nie ma hierarchii. Nie ma potępienia. Jest tylko majestat śmierci. Zrównujący ze sobą wszystkich grubych i chudych, niskich i wysokich, dobrych i złych. Taka śmierć – taki jej obraz, w który się wpatrujemy, który żyje wśród nas – może być nawet pretekstem do jakiegoś rodzaju duchowych ćwiczeń. Może dość przekonująco argumentować, że nie warto się szarpać. Że przecież wszystko to pokryje na końcu popiół i kurz. Taka była mądrość stoików w obliczu śmierci, ale wydaje mi się, że nas dziś już na nią nie stać. Nie stać dlatego, że choćbyśmy nie wiem, jak się zarzekali, jak rozmontowywali i składali na nowo nasze kalendarze i wyobraźnie, to gdzieś tam, w najbardziej zapomnianym zaułku tych ostatnich, będzie się czaiła myśl, że jest ona, Pani Śmierć, czymś więcej. Czymś ponad pustką, poza rozpaczą.