Pamiętam ten sposób mierzenia odległości z „Chłopów” Władysława Reymonta, ale jak przez mgłę kojarzy mi się też z dzieciństwa, że stosowały go jeszcze wtedy niektóre starsze panie. „Daleko to jest? – A coś ty, będzie najwyżej ze trzy dziesiątki”, albo „idzie się do nich jakieś dwa różańce”. Stałe metrum, słów i kroków, może nawet bardziej precyzyjne od innych miar odległości i czasu. Wszystkie te ścieżki i szosy, wydeptane, przechodzone w ten właśnie sposób, były jakieś inne. Tak jak inne są warszawskie chodniki, po których pędzą tabuny załatwiających niecierpiące zwłoki sprawy wagi ponadpaństwowej od krakowskich, po których zasadniczo nie ma się gdzie spieszyć. Nie chodzi nawet o prędkość; liczy się intencja, z jaką stawia się kolejne kroki – to ona zostawia po sobie ślady. Ślady po ludziach, którzy modlili się podczas chodzenia, przesuwali kolejne paciorki między palcami co określoną liczbę kroków, nie mogły być takie same jak po tych, którzy zabijają czas potrzebny na przemieszczenie się z punktu A do punktu B, słuchając muzyki czy podcastów.
Czytaj więcej
Gdzieś tam, na jednym z tysięcy serwerów, jest już dokładnie rozrysowany schemat, lista zadań, które będziesz musiał wykonać – dzisiaj, jutro, za 20 lat. I każde z nich – a wiadomo już, kiedy przyjdą, znają dobrze swój czas – wyda się odkryciem, pragnieniem, fragmentem twojego własnego pomysłu na samego siebie.
Nie mogła być też taka sama przestrzeń dookoła nich. Intencja zostaje nie tylko w krokach, jeszcze mocniej obciąża spojrzenia. One z kolei – zmieniają obiekty, na które się patrzy. Czym innym staje się katedra, kiedy odwiedzają ją już tylko turyści. Na pierwszy rzut oka widać, że coś w niej wyblakło; z obrazów i rzeźb padają zobojętniałe spojrzenia – odpowiadają tym samym, co spotkało je z drugiej strony. Raz na jakiś czas fachowym znawstwem, dużo częściej – nudą i roztargnieniem. Posadzka, na której się klęczy, jest inna od tej, po której się spaceruje. Pejzaż obserwowany podczas modlitwy czy widnokrąg pokonywany z różańcem w dłoni zmienia się diametralnie w chwili, gdy zaczynają przyglądać mu się deweloperzy. I to jeszcze zanim pola zarosną osiedla podobnych do siebie jak więzienne cele domków jednorodzinnych. Ziemia, której powierzchnię mierzą geodeci, niewiele ma już wspólnego z tą poprzecinaną przez ścieżki o długościach odliczanych w dziesiątkach różańca. Desakralizacja jest kwestią intencji. A w przyrodzie (kulturze zresztą też) naprawdę nic nie ginie. Nawet spojrzenia i szepty. Zwłaszcza one.
Sami dla siebie, we własnych oczach jesteśmy pomnikiem, bryłą z kamienia, którą kształtujemy, jak nam się zechce i spodoba. Zgodnie z wewnętrznym przekonaniem autentycznym, nam tylko właściwym zestawem potrzeb i przekonań. Ale to nieprawda.
W takich „fazach przejściowych” dnia – kiedy trzeba gdzieś dojść, na kogoś poczekać, spędzić chwilę czasu samemu ze sobą, poza planem, bez konkretnego celu – decyduje się coś bardzo ważnego. To wtedy, nie tylko, ale w takich chwilach przede wszystkim, otwierają się śluzy w duszach i umysłach, wpływa w nie strumień obrazów, myśli, dźwięków i pragnień, który będzie tam krążył tak długo, aż coś innego go nie zastąpi.