Wybory są trochę jak ślub. Przedtem liczne randki, uwodzenie, plany i oczywiście słowa. Liczy się nie tylko to, co znaczą, ale też głos, ton, budowanie zaufania, obietnice pięknego życia i opieki. Taniec godowy wobec wyborców, gruchanie, tupanie, gulgoty. Właściwie my, ludzie, jesteśmy wtedy podobni do małych ptaszków żyjących w brazylijskich lasach atlantyckiego wybrzeża. Tysiące godzin spędzają na wyćwiczeniu tańca, który spodoba się samiczce, ale ćwiczenia muszą odbywać się grupowo przy pomocy asystentów lidera. Potem odbywają się zawody i do samego końca nie wiadomo, który lider którego układu zostanie wybrany. Bardzo przepraszam za to ornitologiczne skojarzenie, ale ono się narzuca siłą rzeczy, bo nie jest wiadome, co tak naprawdę zdecyduje o wyborze. Samiczka sfruwa na gałąź, patrzy na ewolucje wypracowane przez cały rok i kiedy już wydaje się, że nic piękniejszego nie zobaczy, odlatuje do kolejnej grupki, zostawiając przegranych do następnej okazji. Czasem mija dziesięć lat, zanim skrzydlaty tancerz doczeka się sukcesu.
Czytaj więcej
Na wałach nikt nie patrzy na nikogo tak, jak patrzył wczoraj, zastanawiając się, do którego obozu należy, czy jest za Tuskiem, czy słucha Radia Maryja.
Takie mam skojarzenia z okazji rocznicy tych naszych wyborów, kiedy sfrunęliśmy do komisji wyborczych nagle, po zachodzie słońca, ostatnim rzutem na taśmę, jakbyśmy się przebudzili na pięć minut przed zamknięciem bram. Jak to się stało, co zadziałało, jaki komunikat poruszył młodych ludzi, kobiety, co sprawiło, że nagle ci bierni wyszli z domów? Dla mnie, która ciągle pamięta wybory z 1989 r., istnieje pewne zasadnicze podobieństwo między tymi i tamtymi wyborami. W obu przypadkach wyborcy dokładnie wiedzieli, czego nie chcą. Głosowali po to, żeby nie pozwolić na rzeczywistość, którą już znali zbyt dobrze i z którą nie chcieli się pogodzić. I oba zwycięstwa poprzedzały demonstracje na rzecz demokracji, często brutalnie tłumione. Nigdy nie zapomnę pierwszej widzianej w życiu demonstracji w 1968 r., kiedy jako nastolatka znalazłam się na ulicy pełnej ludzi skandujących hasła o wolności. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Potem te pałki milicyjne, gaz łzawiący, okratowane samochody, do których upychano demonstrantów… A po wielu latach pracy nad państwem demokratycznym, po latach wolności słowa i zgromadzeń do władzy dochodzi PiS – i znowu ta sama wrogość policji, te same frazy o zdrajcach i chorym Zachodzie.
Tak więc 15 października większość z nas wiedziała, że tego nie chce. W odróżnieniu jednak od PRL-u, kiedy nasze pojęcie o wolnym świecie było raczej mgliste, tym razem znaliśmy realia i komplikacje, jakie niesie za sobą demokracja.
Tak więc 15 października większość z nas wiedziała, że tego nie chce. W odróżnieniu jednak od PRL-u, kiedy nasze pojęcie o wolnym świecie było raczej mgliste, tym razem znaliśmy realia i komplikacje, jakie niesie za sobą demokracja. I jeszcze jedna zasadnicza różnica. W 1989 r. prowadziłam wiele wyborczych kampanii przyszłych posłów i senatorów, jak Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Zofia Kuratowska. Otóż odpowiedź na pytanie, co nam możecie obiecać, była zawsze taka sama: „Nic wam obiecać nie możemy”. Trudne do uwierzenia w dzisiejszej walce politycznej. A jednak właśnie ci, którzy z całą szczerością mówili, że sztuki rządzenia muszą się dopiero uczyć, zyskali zaufanie wyborców.