„Łódź. Ziemia wymyślona”: Bałuty przełomu wieków

Jeszcze w końcu XVIII wieku było tu wszystkiego parę chałup, karczma, targowisko i dwór.

Publikacja: 27.09.2024 17:00

Widok na dzielnicę Bałuty z wieży kościoła Najświętszej Marii Panny w okresie międzywojennym

Widok na dzielnicę Bałuty z wieży kościoła Najświętszej Marii Panny w okresie międzywojennym

Foto: narodowe archiwum cyfrowe

Powiadają, że pierwszym łodzianinem był Janusz, krnąbrny chłop, który uciekł z dóbr biskupich w Łęczycy. Mając za cały dobytek węzełek, łódkę i nędzną koszulę na grzbiecie, popłynął Starą Strugą w nieznane. Dobił do brzegu w miejscu, gdzie dziś przez Stare Miasto płynie ujęta murowaną cembrowiną rzeczka Łódka. Tu założył pierwszą osadę, która z czasem wyrosła na wielkie miasto. Może to był pierwszy w historii lodzermensch? Na pewno pierwszy łódzki sołtys miał na imię Janusz – tak stoi w dokumentach spisanych w XIV wieku. Dwóch mężczyzn o tym samym imieniu? A może jeden? Legenda i historia splatają się tak ściśle, że nie sposób ich rozdzielić.

Czytaj więcej

„Olvido”: Nowe szaty Don Kichota

Maj 1896 roku

To wszystko bujdy i bajki, jakie opowiada się dzieciom, by szybciej zasnęły. R. nie jest nimi zainteresowany. Z zawziętością ogara tropi wprawdzie historie, ale tylko te, które bliskie są współczesności. Wędruje ulicami i zaułkami, przesiaduje w kawiarniach. Jego uszy chciwie łowią fragmenty rozmów. Oczy rejestrują mijane budynki niczym aparat migawkowy Bronisława Wilkoszewskiego. Z tych rozproszonych, drobnych kawałków buduje ziemię obiecaną.

„Chcę śpiewać dla Pana, bo zatryumfował, konia i jeźdźca wrzucił w morze”, krzyczy jakiś meszuge, łódzki Mojżesz walący laską w szarą powierzchnię kałuży. Ulica Wschodnia tonie w błocie. Wprawdzie deszcz już nie pada, ale w ciągu ostatnich dni z nieba spadło tyle wody, że leniwa zazwyczaj Łódka pieni się niczym górski potok. R. ostrożnie stawia obute w kalosze stopy. Na próżno. Nie sposób ominąć brudnej brei oblepiającej każdy werszek tego, co przy pewnej dawce fantazji można by nazwać ulicą i trotuarem. Spogląda w dół z grymasem obrzydzenia. „Błoto tutejsze, wiosna tutejsza, ludzie tutejsi – niech to pioruny spalą”, mruczy pod nosem, idąc w stronę Rynku Staromiejskiego. R. nie jest jedyną osobą, której nie w smak jest łódzka wiosna. Narzekają chłopi z okolicznych wsi, bo ulewy niszczą zasiewy. Narzekają fabrykanci z „polskiego Manchesteru”, skarżąc się za zastój w handlu z Cesarstwem. Utyskują stolarze, ponieważ mają zamówienia na kosztowne meble, a drewno cedrowe utknęło gdzieś na bocznicy przed Warszawą. Stary Weinstein psioczy na swego dziesięcioletniego syna Salka, o którym „Tydzień” napisał, że jest genialnym rachmistrzem, chociaż ojciec wolałby, aby bardziej garnął się do pomocy w interesach. Okutane w chusty przekupki na Rynku narzekają na zusammen wszystko i wszystkich: na pogodę, ludzi i miasto.

R. kieruje się ku jednej z kilku bezimiennych bierhalle, które przycupnęły w pierzejach kwadratowego placu. Mija nigdy nieodnawiane piętrowe domy pełne sklepów. Wszystko wydaje mu się lepkie od brudu, cuchnące starością. Z niesmakiem patrzy na pokraczne budynki obwieszone szyldami, zastawione szkaradnymi budami i na kłębiący się tłum wydający z siebie słowa i okrzyki, które zlewają się w jeden nic nieznaczący dźwięk. „Przed sklepami, które są pootwierane i pełne ludzi, powystawiano stoły, krzesła, ławki, na których leżą góry galanterii, pończoch, skarpetek, kołder o jaskrawych poszyciach, koronek bawełnianych”. Obok nich wiejskie baby w zapaskach i w wełniakach handlują jajami, masłem i mlekiem. Przez uchylone drzwi zagląda do sieni jednego z domów: spod podwiniętej halki świecą nagie kobiece łydki. Klientki i klienci przymierzają garderobę gdzie bądź – na ulicy, w bramach, za prowizorycznymi zasłonami, które niczego nie zasłaniają.

W północnej pierzei Starego Rynku garbi się pod ciężarem szyldów piętrowa kamieniczka Kalmana Poznańskiego. Tu narodziła się ad litteram wielka kariera, myśli R., patrząc na wystającą z lichego dachu facjatkę i uchylone okna. Na parterze swój warsztat ma szewc. Obok można kupić naftę, dalej masło, a jeszcze dalej – zjeść obiad w bezimiennej restauracji. Od zachodu do Rynku przylegają jatki, na co wskazuje wyczuwalny z odległości dobrych paru sążni mdły zapach surowego mięsa. Wszechobecny zgiełk zdaje się rosnąć, bo od strony Bałut napływają cały czas nowe zastępy kupujących. Gdyby tak móc wzbić się w przestworza i spojrzeć w dół, wówczas Stary Rynek przypominałby rój bzyczących much kłębiących się bezładnie na wołowej łacie. To skojarzenie wydaje się R. nader obrzydliwe. Przepycha się przez tłum i skręca w ulicę Drewnowską.

Niemal w jednej chwili trafia do innego świata. Niknie wrzawa. Kamienice ustępują miejsca drewnianym domostwom o spadzistych dachach – tym, w których mieszkały rodziny pierwszych łódzkich tkaczy. Zamiast murowanych oficyn w podwórzach usychają stare grusze i wiśnie. I tylko sięgające kostek błoto na ulicy zdaje się takie samo jak w Śródmieściu. Umierające drzewa i zapadające się w wilgotnej ziemi chałupy tchną jakimś dziwnym smutkiem pomieszanym z przeczuciem nieuchronnego końca. Oto od strony Starego Rynku wzrastają bowiem kolejne kamienice. Powstają sklepy, warsztaty, synagogi. Za drewnianymi parkanami pną się ku niebu fabryczne kominy. Miasto polip rozrasta się i R. nie dostrzega niczego, co mogłoby ów wzrost zahamować.

Północna granica Łodzi przebiega za placem Kościelnym. Ciągnie się wzdłuż ulicy Chłodnej, a potem lekko skręca w stronę wschodnią, ku Brzezinom. Tak twierdzą jedni. Inni zaś powiadają, że limes Łodzi wyznacza rzeka Łódka. Za tą granicą, oznaczoną przydrożnymi krzyżami, rozciąga się przedmieście Bałuty. R. ani myśli zapuszczać się w tamte rejony. Wiele o nich słyszał i jest przekonany, że nie znajdzie tam nic wartego zapisania na kartach wielkiej łódzkiej powieści. Interesują go historie olbrzymich pieniędzy i milionowych interesów. Ani jednego, ani drugiego nie uświadczy na Bałutach.

Miano „przedmieścia” jest dla Bałut nobilitujące, bo wedle prawa są zwykłą wsią. Ogromną, liczącą kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, ale wciąż wsią. Jeszcze w końcu osiemnastego wieku było tu wszystkiego parę chałup, karczma, targowisko i dwór. Dopiero gdy po sąsiedzku zaczął rozwijać się przemysł włókienniczy, właściciel dóbr, imć Konarski, zaczął szukać sposobu na bardziej efektywne wykorzystanie podległych mu gruntów i rozparcelował je. A może to była żydowska inicjatywa? W 1858 roku do Konarskiego przyszli dwaj kupcy ze Starego Miasta, Bławat i Birencwajg. Wymyślili sobie, że z niczego stworzą miasto – niezależne od Łodzi i z nią konkurujące. Potrzebowali tylko odpowiednich gruntów. Niedrogo kupili od Konarskiego czterysta osiem morgów, na których wyznaczyli działki budowlane i rynek. Należało już tylko patrzeć, jak na bałuckiej ziemi wyrośnie miasto! I Bałuty rosły. Powstawały kolejne drewniaki i kamieniczki. Zbijano prowizoryczne budy i kopano ziemianki. Wytyczano błotniste uliczki i ciasne zaułki. Do nich ściągali zewsząd ludzie skuszeni bliskością ziemi obiecanej. Mimo tego Bałuty nie przypominają w niczym prawdziwego miasta, pozostając wsią rozrośniętą do granic możliwości. Tu nic nie jest (i nigdy nie było) pewne. Ani okoliczności powstania osady, ani kwestie własności poszczególnych parceli. Niejasny jest także przebieg granicy oddzielającej Bałuty od Łodzi. Mieszkańcy obu ośrodków toczą od wielu lat spory o „miedzę” i w końcu trzeba będzie nająć geometrę, który raz na zawsze położy im kres. Ta bałucka niepewność ostatecznie zniechęca R. do dalszych eksploracji. Gdyby zechciał zanurzyć się w błocie półprawd i niedomówień, poznałby tych, którzy stanowią fundamenty fabrykanckich fortun.

Każdego dnia, na długo zanim rozlegną się świstawki łódzkich fabryk, tysiące dwunożnych istot wyłażą z ziemnych nor, wilgotnych szop i suteren. Podzwaniając blaszanymi kankami z kawą, suną na południe, gdzie czeka praca. Zostawiają za sobą dzieciaki, chorych małżonków, niedołężnych rodziców. Pokonują wiorstę lub dwie (nierzadko więcej), by równo z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca stanąć za maszyną. Wrócą po ośmiu godzinach, poszarzałe ze zmęczenia. Te spośród bałuckich kobiet, które nie robią w fabrykach, zatrudniają się jako posługaczki lub praczki na Starym Mieście. Ich mężowie (o ile żyją) imają się uczciwej pracy lub szukają szczęścia w szemranych interesach. Za to wszyscy bez wyjątku bidują. Niektórych stać na własny kąt, w którym gnieżdżą się niczym w norze. Inni muszą płacić trzy ruble miesięcznie za pomieszkanie w ciasnych izdebkach, do których wchodzi się wprost z dworu. Między domami obdarta dzieciarnia bawi się w kałużach, do których spływają nieczystości. Wśród maluchów krążą bezpańskie burki, czekające, aż któraś z gospodyń wyrzuci za próg resztki. Mówi się, że są tacy, którzy łapią psy i zabijają na mięso. Wykorzystują nawet futro z „bałuckich fok”. Może robią to Cyganie, którzy obozują na polach rozciągających się od strony Zgierza? Nikt przy zdrowych zmysłach nie chadza w tamte strony, podobnie jak na Kusy Kąt między ulicami Smutną, Chłodną i Źródłową. To tam od zawsze urzędują najgorsze męty, kwiat bałuckiej bandyterki. Ponoć sam diabeł złodziejski im przewodził. Młodziaki, które chciały do ferajny dołączyć, musiały wpierw ukończyć szkółkę złodziejską u Rudej Zochy z ulicy Pieprzowej. Tak przynajmniej gadano w szynkach i bierhallach na Starym Mieście, ale na Bałutach nie sposób odróżnić prawdy od blagi.

Czytaj więcej

Śpiew rzeczy obcych

Kwiecień 1907 roku

W biurze policmajstra miasta Łodzi panuje cisza. Słychać jedynie ciężki oddech adwokata przysięgłego Ignacego Załszupina i dobiegający zza okna turkot dorożek jadących ulicą Długą. Policmajster Hilary Chrzanowski, lat około pięćdziesięciu, wzrostu średniego i przeciętnej tuszy, rozparł się w fotelu. Odchylił głowę i gładząc brodę, którą nosił na wzór rosyjski, spod na wpół przymkniętych powiek spogląda na siedzących po drugiej stronie biura trzech mężczyzn. Załszupin oraz towarzyszący mu fabrykant Zygmunt Jarociński i architekt Dawid Lande czekają na odpowiedź policmajstra.

Kilka minut temu ze spuszczonymi głowami prosili, aby z powodu ostatnich wydarzeń na Starym Mieście oraz Bałutach, a także pogłosek o rychłym pogromie wielmożny pan policmajster raczył przedsięwziąć odpowiednie środki zapobiegawcze. Chrzanowski doskonale orientuje się w sytuacji na północnych przedmieściach Łodzi. Wie, że w ostatnich dniach doszło tam do wielu przykrych incydentów, których rezultatem było czterdziestu dwóch rannych i pięciu zabitych. Mimo to milczy. Ostatnie miesiące były dla policmajstra miasta Łodzi wyjątkowo trudne. Tłumienie rewolucji i strajków nadwątliło jego siły. Do tego jeszcze zamach bombowy, z którego cudem uszedł żywy. I nieustanne szykany ze strony władz wojskowych. Nic dziwnego, że chce jak najdłużej napawać się swoją władzą nad tymi trzema jewriejami. Wreszcie, nie przestając gładzić brody, przemawia, a każde jego słowo zdaje się posmarowane miodem. Doprawdy, niepotrzebnie się panowie szanowni fatygowali – policja nieustannie czuwa na straży porządku. Pragnie przy tym szanownych panów uspokoić – wszelkie środki zapobiegawcze zostały już przedsięwzięte. Nie warto dawać wiary plotkom hulającym wśród bałuckiej hołoty – o żadnym pogromie nie może być mowy. Chrzanowski uśmiecha się przymilnie, dając przybyłym do zrozumienia, że audiencja właśnie dobiegła końca.

Deputacja obywateli żydów opuszcza kamienicę przy Długiej 29. Miny mają nietęgie. Nie ufają Chrzanowskiemu, który podczas wydarzeń 1905 roku dał się poznać z jak najgorszej strony, ale jednocześnie są skazani na niego i jego zapewnienia. Może nie będzie pogromu? Na pewno nie będzie pogromu!, powtarzają w myślach niczym wezwania Amidy. Wsiadają do dorożek i rozjeżdżają się każdy w swoją stronę. Na odchodnym Dawid Lande spogląda na dwupiętrowy budynek, w którym urzęduje policmajster. To doprawdy niebywałe, by magistrat, zamiast postawić nową siedzibę policji, dzierżawił lokale w prywatnej kamienicy. Prezydent Pieńkowski jak zwykle tłumaczy się brakiem funduszy. Czy to nie dziwne, że w policyjnym państwie, gdzie na każdym skrzyżowaniu ulic stoi gorodowoj i gdzie każdy dom ma swojego dwornika spowiadającego się przed rewirowym, policmajster urzęduje kątem w prywatnej kamienicy?

Od dwóch lat łódzkie ulice roją się od policjantów, szpiegów, agentów i wojskowych patroli. Na Bałuty stróże carskiego prawa zapuszczają się jednak rzadko. Nie było ich, gdy w biały dzień do zakładu fryzjerskiego Szai Bliuta wtargnęło kilku mężczyzn z rewolwerami. Przepędzili klientów, osiemnastoletniego subiekta położyli trupem na miejscu, a samego Szaję ciężko ranili. Następnego dnia na ulicy Młynarskiej zamordowano Ryfkę Goldberg, która podobnie jak Bliut należała do Bundu. Na całych Bałutach giną ludzie – zarówno socjaliści, jak i narodowcy. Partyjne prawo talionu nakazuje pomścić poległych towarzyszy. W ruch idą brauningi i noże. Oko za oko, kula za kulę. Za zniszczony żydowski sklep bundowcy demolują lokal należący do narodowców. Za pobitego narodowca działacz lewicy trafia do piachu lub szpitala. W ciągu jednego tylko tygodnia pogotowie wzywane jest do niemal pięćdziesięciu ofiar strzelanin. Policja i wojsko nie są w stanie zapobiec fali przemocy. Spisują niezliczone raporty, oglądają miejsce zdarzenia, ale jeśli sprawca sam nie wpadnie w ich ręce, to szanse na odnalezienie winnego są znikome.

Znów ktoś kogoś zasztyletował. Ktoś kogoś zastrzelił. Ludzie na Bałutach wiedzą kto. Nierzadko znają zabójcę syna, męża czy kolegi. Wiedzą, gdzie mieszka. Na ulicy kłaniają się jego ojcu i matce. Ale w obliczu policji milczą zawzięcie. To przecież Bałuty – tu z glinami, z hintami, się nie gada i już! A jutro, kto wie, może to należący do narodowców syn sąsiada dostanie wyrok od socjałów? Może to u nich zasłonią lustro w mieszkaniu, a na stole stanie zbita z sosnowych desek trumna? Może to spod ich drzwi odejdzie z kwitkiem węszący rewirowy? Nie, nic nie wiemy, nic nie widzieliśmy.

Fragment książki Błażeja Ciarkowskiego „Łódź. Ziemia wymyślona”, która ukazała się nakładem wydawnictwa WAB

Powiadają, że pierwszym łodzianinem był Janusz, krnąbrny chłop, który uciekł z dóbr biskupich w Łęczycy. Mając za cały dobytek węzełek, łódkę i nędzną koszulę na grzbiecie, popłynął Starą Strugą w nieznane. Dobił do brzegu w miejscu, gdzie dziś przez Stare Miasto płynie ujęta murowaną cembrowiną rzeczka Łódka. Tu założył pierwszą osadę, która z czasem wyrosła na wielkie miasto. Może to był pierwszy w historii lodzermensch? Na pewno pierwszy łódzki sołtys miał na imię Janusz – tak stoi w dokumentach spisanych w XIV wieku. Dwóch mężczyzn o tym samym imieniu? A może jeden? Legenda i historia splatają się tak ściśle, że nie sposób ich rozdzielić.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku