Powiadają, że pierwszym łodzianinem był Janusz, krnąbrny chłop, który uciekł z dóbr biskupich w Łęczycy. Mając za cały dobytek węzełek, łódkę i nędzną koszulę na grzbiecie, popłynął Starą Strugą w nieznane. Dobił do brzegu w miejscu, gdzie dziś przez Stare Miasto płynie ujęta murowaną cembrowiną rzeczka Łódka. Tu założył pierwszą osadę, która z czasem wyrosła na wielkie miasto. Może to był pierwszy w historii lodzermensch? Na pewno pierwszy łódzki sołtys miał na imię Janusz – tak stoi w dokumentach spisanych w XIV wieku. Dwóch mężczyzn o tym samym imieniu? A może jeden? Legenda i historia splatają się tak ściśle, że nie sposób ich rozdzielić.
Czytaj więcej
Oto walor późnego debiutu: od razu dojrzały, nie wymaga taryfy ulgowej, stanowiąc pełnowymiarowe wydarzenie artystyczne.
Maj 1896 roku
To wszystko bujdy i bajki, jakie opowiada się dzieciom, by szybciej zasnęły. R. nie jest nimi zainteresowany. Z zawziętością ogara tropi wprawdzie historie, ale tylko te, które bliskie są współczesności. Wędruje ulicami i zaułkami, przesiaduje w kawiarniach. Jego uszy chciwie łowią fragmenty rozmów. Oczy rejestrują mijane budynki niczym aparat migawkowy Bronisława Wilkoszewskiego. Z tych rozproszonych, drobnych kawałków buduje ziemię obiecaną.
„Chcę śpiewać dla Pana, bo zatryumfował, konia i jeźdźca wrzucił w morze”, krzyczy jakiś meszuge, łódzki Mojżesz walący laską w szarą powierzchnię kałuży. Ulica Wschodnia tonie w błocie. Wprawdzie deszcz już nie pada, ale w ciągu ostatnich dni z nieba spadło tyle wody, że leniwa zazwyczaj Łódka pieni się niczym górski potok. R. ostrożnie stawia obute w kalosze stopy. Na próżno. Nie sposób ominąć brudnej brei oblepiającej każdy werszek tego, co przy pewnej dawce fantazji można by nazwać ulicą i trotuarem. Spogląda w dół z grymasem obrzydzenia. „Błoto tutejsze, wiosna tutejsza, ludzie tutejsi – niech to pioruny spalą”, mruczy pod nosem, idąc w stronę Rynku Staromiejskiego. R. nie jest jedyną osobą, której nie w smak jest łódzka wiosna. Narzekają chłopi z okolicznych wsi, bo ulewy niszczą zasiewy. Narzekają fabrykanci z „polskiego Manchesteru”, skarżąc się za zastój w handlu z Cesarstwem. Utyskują stolarze, ponieważ mają zamówienia na kosztowne meble, a drewno cedrowe utknęło gdzieś na bocznicy przed Warszawą. Stary Weinstein psioczy na swego dziesięcioletniego syna Salka, o którym „Tydzień” napisał, że jest genialnym rachmistrzem, chociaż ojciec wolałby, aby bardziej garnął się do pomocy w interesach. Okutane w chusty przekupki na Rynku narzekają na zusammen wszystko i wszystkich: na pogodę, ludzi i miasto.
R. kieruje się ku jednej z kilku bezimiennych bierhalle, które przycupnęły w pierzejach kwadratowego placu. Mija nigdy nieodnawiane piętrowe domy pełne sklepów. Wszystko wydaje mu się lepkie od brudu, cuchnące starością. Z niesmakiem patrzy na pokraczne budynki obwieszone szyldami, zastawione szkaradnymi budami i na kłębiący się tłum wydający z siebie słowa i okrzyki, które zlewają się w jeden nic nieznaczący dźwięk. „Przed sklepami, które są pootwierane i pełne ludzi, powystawiano stoły, krzesła, ławki, na których leżą góry galanterii, pończoch, skarpetek, kołder o jaskrawych poszyciach, koronek bawełnianych”. Obok nich wiejskie baby w zapaskach i w wełniakach handlują jajami, masłem i mlekiem. Przez uchylone drzwi zagląda do sieni jednego z domów: spod podwiniętej halki świecą nagie kobiece łydki. Klientki i klienci przymierzają garderobę gdzie bądź – na ulicy, w bramach, za prowizorycznymi zasłonami, które niczego nie zasłaniają.