1025. Narodziny polityki historycznej

Tysiąclecie korony polskiej to wielki jubileusz dla nas wszystkich. To okazja, by spojrzeć na dzieje, wspomnieć dobre i złe tradycje rządzenia. To także okazja, by całemu światu przypomnieć, że Polska jest tu od 1000 lat i będzie nadal.

Publikacja: 13.09.2024 10:00

Pierwszą sceną ukazaną w polskim pawilonie na Wystawie Światowej w Nowym Jorku było spotkanie księci

Pierwszą sceną ukazaną w polskim pawilonie na Wystawie Światowej w Nowym Jorku było spotkanie księcia Bolesława Chrobrego z cesarzem Ottonem przy grobie św. Wojciecha (1000 r.). Nikt, kto obejrzał ten obraz, nie mógł mieć wątpliwości, że stanowi on element dziejów starożytnego narodu. Narodu, którego państwowość o osiem wieków wyprzedzała amerykańską

Foto: Muzeum Historii Polski

30 kwietnia 1939 r. prezydent USA Franklin Delano Roosevelt oraz Albert Einstein uroczyście otworzyli Wystawę Światową w Nowym Jorku. Zanim do tego doszło, grono artystów, ludzi kultury i nauki oraz przedstawicieli władz, przez z górą rok intensywnie pracowało nad kształtem pawilonu polskiego. Przyświecająca mu idea stała się klarowna. Polska to nowoczesność, to ambicja, to 20 lat mozolnego rozwoju. Zarazem jednak świat miał zrozumieć, że Polska to również coś więcej. To 1000 lat państwowości, współtworzenia europejskiej kultury, zajmowania własnego miejsca na mapie.

Polska końca lat 30. miała masę problemów. Autorytarny reżim nie potrafił zdobyć sobie poparcia większości społeczeństwa, a sytuacja gospodarcza po wielkim kryzysie była nadal bardzo trudna. Czerwony totalitaryzm na Wschodzie, a brunatny na Zachodzie budziły grozę i kazały zadawać pytania o trwałość odrodzonego państwa. To z pewnością nie był czas na politykę ciepłej wody w kranie, na konsumowanie owoców władzy czy zadawanie szyku na europejskich salonach. Był to czas próby.

Pomimo tych wszystkich trudności właśnie w takiej chwili instytucje państwa świadomie położyły nacisk na politykę historyczną. Niczym innym jak świadectwem przemyślanej i dobrze skalkulowanej polityki było bowiem umieszczenie w centrum pawilonu polskiego siedmiu wielkoformatowych obrazów nawiązujących do tysiącletniej historii państwa. Wszystkim zwiedzającym pawilon przypominały o tym, że Polska nie powstała nagle w 1918 r., lecz jej korzenie sięgają znacznie głębiej.

Czytaj więcej

Zupełnie nowy świat

Dlaczego Polska zamówiła siedem obrazów na Wystawę Światową w Nowym Jorku? „Niezwykły, koleżeński eksperyment malarski” 

Miasto, nad którym górował Empire State Building, trudno było przelicytować w wysokości drapaczy chmur czy długości linii metra. Zresztą nowoczesności naszego kraju dowodziły port w Gdyni, Centralny Okręg Przemysłowy, kopalnie Górnego Śląska – wszystko to, o czym napisał Melchior Wańkowicz w „Sztafecie”, najpopularniejszym reportażu opublikowanym w międzywojennej Polsce. Bardziej niż reportaż na masową wyobraźnię mogło oddziaływać chyba tylko, no właśnie, monumentalne malarstwo.

„7 obrazów (…) mających jako zadanie zobrazowanie największego rozkwitu kultury polskiej w epoce, gdy Polska była jednym z najświetniejszych mocarstw Europy” – głosił pomysł na centralną część Sali Honorowej pawilonu polskiego w Nowym Jorku. Okazja była przecież unikalna. Na amerykańską ziemię mieli zjechać przedstawiciele 60 państw. Nie tylko po to, by sławić własne osiągnięcia, ale również by zaprezentować swoje korzenie. A Polska nie była przecież jedynie „produktem ubocznym Traktatu Wersalskiego”, lecz dziedzicem wielowiekowej tradycji. I świat miał się o tym dowiedzieć.

Jak pisali ówcześni urzędnicy, nowojorska wystawa przyniosła „największe dotychczas wystąpienie Polski na terenie międzynarodowym”. Nic dziwnego, że pieczołowicie rozważano, jakie treści mają ukazać obrazy. Szef polskiego MSZ Józef Beck naciskał na to, by zaprezentować tematy historyczne, ale wybór konkretnych wydarzeń pozostawiono fachowcom. Komisja historyków pod kierownictwem prof. Oskara Haleckiego po burzliwych obradach wyselekcjonowała z dziejowych momentów te, które najpełniej prezentowały chwałę Rzeczypospolitej.

Przemyślane były wszystkie kroki, począwszy od tematyki, skończywszy na wykonawcach. „Szkoła św. Łukasza została wybrana, gdyż technika jej najbardziej nawiązuje do tradycji, będąc przy tym jednakże ultranowoczesną” – pisał polski komisarz wystawowy Stefan Ropp w liście do Stanisława Lorentza. Krąg malarzy, zwanych popularnie Łukaszowcami, skupiony wokół profesora warszawskiej ASP Tadeusza Pruszkowskiego, nie był wyborem oczywistym. Przeważyło chyba przekonanie, że grupa ta jest najlepiej predestynowana do stworzenia dzieł historycznych: nowoczesnych w formie, a pełnych szacunku dla szczegółu i warsztatu malarskiego. Zamówienie, jakie Łukaszowcy otrzymali wiosną 1938 r., było bardzo ambitne. Pracując bez wytchnienia, wywiązali się z niego znakomicie, i to w niespełna sześć miesięcy. Jak pisała badaczka tematu, „był to niezwykły, koleżeński eksperyment malarski, jedyny w naszej dwudziestowiecznej historii”.

Zaczęli od spotkania Ottona III z Chrobrym, skończyli na Konstytucji 3 maja. Czytelny polski znak na Wystawie Światowej

Chronologicznie pierwszą sceną ukazaną w nowojorskim pawilonie było spotkanie księcia Bolesława Chrobrego z cesarzem Ottonem przy grobie św. Wojciecha. To wydarzenie, niebudzące źródłowych wątpliwości historyków, stanowiło jedno z najstarszych świadectw sprawnego funkcjonowania państwa piastowskiego (1000 r.). To moment, gdy polski władca został po partnersku potraktowany przez najważniejszego władcę zachodniego chrześcijaństwa. Nikt, kto obejrzał ten obraz, nie mógł mieć wątpliwości, że stanowi on element dziejów starożytnego narodu. Narodu, którego państwowość o osiem wieków wyprzedzała amerykańską.

„Przyjęcie chrześcijaństwa przez Litwę” (1386 r.) – taki tytuł nosił drugi chronologicznie obraz. Raz, że nawiązywał on do przełomowego związania losów Polski, Litwy i Rusi w jednej państwowości. Ale co nie mniej ważne, potwierdzał rolę Polski jako ważnego elementu świata chrześcijańskiego. Symbolicznie wpisywało to nasz kraj w ramy cywilizacyjne zrozumiałe także dla Anglosasów.

Z tego punktu widzenia jeszcze istotniejszy był chyba chronologicznie trzeci z obrazów, prezentujący nadanie przez króla Władysława Jagiełłę przywileju jedlneńskiego (1430 r.). „Nikogo nie uwięzimy bez wyroku sądowego” – zobowiązał się wówczas władca Polski i Litwy. Na podobne zapewnienie angielskiego króla jego poddani czekali dwa i pół wieku dłużej. A o tym, jak bardzo ważna to zasada, nie trzeba było przekonywać żadnego Amerykanina. Wybrzmiewa ona bowiem już w pierwszym artykule Konstytucji Stanów Zjednoczonych.

„Unia lubelska” – czwarty z obrazów – pokazywał fundament, na którym posadowiono polsko-litewską Rzeczpospolitą (1569 r.). Jej naród polityczny tworzyły masy szlachty, niemal 10 proc. wszystkich mieszkańców państwa, liczącego sobie prawie milion kilometrów kwadratowych powierzchni. Choć współcześnie nie robi to wrażenia, inaczej było w końcu lat 30. XX w. Pochwała demokracji szlacheckiej nie pozostawiała wątpliwości: Polsce obcy jest tak totalitaryzm niemiecki, jak i sowiecki.

W podobnym duchu prezentowało polską tradycję kolejne płótno, oddające hołd konfederacji warszawskiej (1573 r.). Dokument ten, wprowadzający wolność religijną dla szlachty, stanowił świadectwo unikalnej kultury politycznej, która nie miała precedensu w XVI-wiecznej Europie. Wolność – oto gen polskiej kultury! Wolność jako odtrutka na zuniformizowane myślenie, a za chwilę na terror NKWD, na niemieckie obozy koncentracyjne.

Uwieńczeniem pieczołowicie dobranego katalogu były dwa jeszcze wydarzenia. „Odsiecz Wiednia” – prezentowała króla Jana III Sobieskiego oraz jego bezdyskusyjne zwycięstwo nad potężną armią osmańską, które przyniosło początek końca jej ekspansji i poderwało turecką potęgę (1683 r.). Efektem sukcesu było odsunięcie zagrożenia od świata chrześcijańskiego. Nikt nie mógł mieć wątpliwości: w obronie najważniejszych wartości Polacy nie pożałują wysiłku. Jeżeli będzie potrzeba – także krwi. W gęstniejącej atmosferze ostatnich miesięcy przed II wojną światową był to czytelny przekaz. Wreszcie, nie mniej istotną wymowę miał obraz prezentujący uchwalenie Konstytucji 3 Maja. To właśnie w 148. rocznicę tego wydarzenia, 3 maja 1939 r., uroczyście otwarto polski pawilon na Wystawie Światowej w Nowym Jorku.

Czytaj więcej

Ostatnie słowo Jánosa Kádára

Polska ma sobie odpuścić politykę historyczną? A niby dlaczego? 

Historia od wieków jest rezerwuarem symboli, z których można konstruować sugestywne opowieści. Nie jest li tylko opowieścią o tym, co się wydarzyło, ale deklaracją tego, co uważamy za istotne w samych sobie, czego będziemy bronić, co nas definiuje. Wolność, tradycja republikańska, umiłowanie suwerenności – te wartości dostrzeżemy na obrazach przygotowanych przez malarzy z bractwa św. Łukasza. Przedstawiciele państwa polskiego w końcu lat 30. potrafili wyekstrahować te wartości, które ich zdaniem w szczególny sposób powinny kojarzyć się z polskim państwem. Dyskusja, jak wspomnieliśmy, była długa i burzliwa, a listę tego, co ostatecznie wybrano, z pewnością można było od razu opatrzyć komentarzami i niejednym zdaniem odrębnym. Ambicją państwa polskiego było w każdym razie ustalenie, w jaki sposób chce ono być widziane za granicą.

Czy współcześnie takie działania mają sens? Może raczej powinniśmy potraktować Becka, Lorentza i Haleckiego jako eksponaty muzealne, ludzi, których przykład jest anachroniczny, a zapał propaństwowy po prostu śmieszny? „Polityka historyczna jest zajęciem jałowym. Wtłacza do umysłów mieszkańców kraju fałszywą, a w każdym razie zniekształconą wiedzę o historii, nie mając żadnego wpływu na postrzeganie kraju za granicą” – stwierdzał na łamach „Gazety Wyborczej” publicysta Witold Gadomski, półtora roku temu pisząc o działaniach putinowskiej Rosji. To mocny głos na rzecz tego, by politykę historyczną po prostu odpuścić. Odpuścić, choć prawdę mówiąc, nie wiadomo dlaczego.

Urzędnicy II Rzeczypospolitej mieli w świeżej pamięci lekcję z Wersalu. Konferencja pokojowa kończąca wielką wojnę była faktycznie pokazem sprawczości Francuzów i Brytyjczyków. Traktowali oni reprezentantów innych narodów jak naprzykrzające się muchy. Przykładem sposób rozwiązywania antagonizmu polsko-czechosłowackiego. Oto po ekspresyjnym i erudycyjnym wystąpieniu Romana Dmowskiego francuski premier Clemenceau od niechcenia rzucił: „Pańskie exposé było znakomite, ale w sprawie cieszyńskiej nie ma Pan słuszności”. Na ile dobrze Clemenceau orientował się w meandrach sytuacji na pograniczu polsko-czeskim? Słabo, podobnie jak skromna była wiedza premiera brytyjskiego Lloyda George’a, któremu mieszały się angielskie określenia „Silesia” i „Cilicia”. Tymczasem leżącą w Azji Mniejszej Cylicję dzieliły od śląskiego Cieszyna niemal 2 tys. km.

Dlatego w dwudziestoleciu przypominanie światu o tym, że nad Wisłą od stuleci mieszkają Polacy, naród poważnych osiągnięć politycznych, kulturowych i cywilizacyjnych, było zrozumiałą koniecznością. Taka potrzeba była jasna dla wszystkich aktywnych publicznie obywateli. Jej efektem miało być ugruntowanie politycznej sprawczości polskiego państwa. To jaskrawy dowód na to, w jaki sposób państwowa soft power, miękka siła, miała znaleźć przełożenie na hard power.

Muzeum Historii Polski pokaże tej jesieni wystawę „1025. Narodziny Królestwa”. Czy cała Polska uczci tysiąclecie koronacji Bolesława Chrobrego?

Czy rzeczywiście manifestowanie wartości, które państwo uznaje za ważne, jest bez znaczenia? Zdecydowanie nie. „Najlepsza polityka przemysłowa to jej brak” – głosił niegdyś szalenie popularny bon mot przypisywany ministrowi w rządzie Tadeusza Mazowieckiego Tadeuszowi Syryjczykowi (piastującemu, notabene, tekę szefa resortu przemysłu). Z perspektywy czasu widać, że ta skrzydlata myśl była manifestem doktrynerstwa, które katastrofalnie odbiło się na naszym kraju. W sytuacji, gdy jedno państwo prowadzi przemyślaną politykę na pewnym odcinku, a drugie takiej polityki nie prowadzi, nietrudno przewidzieć, które z nich osiągnie sukces. Wezwanie do nieprowadzenia polityki historycznej jest niczym innym jak wezwaniem, aby zwalczyć gorączkę za pomocą stłuczenia termometru. To się po prostu nie może udać.

Niewiele miesięcy dzieli nas od rocznicy wyjątkowej daty w polskich dziejach. 18 kwietnia 1025 r. Bolesław Chrobry został koronowany na pierwszego króla Polski. Fakt, że polska wspólnota polityczna może świętować tysiąclecie pierwszego koronowanego władcy, to naprawdę nie byle co. Wiele krajów musi sobie rekompensować brak tak głębokich korzeni rozmaitymi protezami – choćby wymyślając teorie o Trzecim Rzymie czy podkradając tradycje bizantyjskie. Wszak o tradycje upadłych imperiów nikt się już nie upomni. Tymczasem my nie zapominajmy o swoich własnych.

Gdy w 1966 r. Polska obchodziła tysiąclecie istnienia państwa (obchody były partyjno-państwowe) oraz milenium chrztu Polski (obchody kościelne), odbywało się to w atmosferze głębokiego konfliktu wewnętrznego. Ostatecznie komuniści przegrali z Kościołem rywalizację o rząd dusz, a na oficjalnych uroczystościach w Warszawie latem 1966 r. nie pojawił się ani jeden istotny gość zagraniczny. W perspektywie międzynarodowej ten jubileusz nie został przegrany dzięki ogromnej akcji obchodów milenium na uchodźstwie, którą zorganizowali polscy emigranci. W Londynie, na stadionie White City, w obecności 40 tys. uczestników mszy świętej abp John Heenan mówił: „Modlę się dzisiaj, aby Polska była znowu wolna”.

Czytaj więcej

Spacer w nieznane

Dzisiaj Polska jest znowu wolna. Jakkolwiek intensywne są rozdzierające ją konflikty, tysiąclecie korony polskiej to wielki jubileusz dla nas wszystkich. To okazja, by spojrzeć na dzieje, wspomnieć dobre i złe tradycje rządzenia. To także okazja, by całemu światu przypomnieć, że Polska jest tu od 1000 lat i będzie nadal. Czy to niepotrzebne?

Działacz polonijny z Londynu, z którym rozmawiałem tego lata, dopytywał, jak państwo polskie przygotowuje się do tak ważnego jubileuszu. Jaki jest plan uroczystości, imprez towarzyszących, w jaki sposób najlepiej organizacje polonijne mogą się w ten program wpisać. Odpowiedziałem mu, że Muzeum Historii Polski zaprezentuje wystawę „1025. Narodziny Królestwa” i że zapraszam na nią już jesienią tego roku. Jak będzie zaś wyglądać ogólnopaństwowy plan uroczystości? Wierzę, że tego dowiemy się już niebawem. Bo przecież świętowanie 1000 lat polskiej organizacji państwowej to znacznie więcej niż jedynie twórcze kabotyństwo.

Michał Przeperski

Pracownik Instytutu Historii PAN oraz rzecznik prasowy Muzeum Historii Polski. Zajmuje się dziejami Polski i Europy Środkowej w XX wieku. Jest autorem książek „Mieczysław F. Rakowski: Biografia polityczna” (2021) oraz „Dziki Wschód: Transformacja po polsku 1986–1993” (2024).

30 kwietnia 1939 r. prezydent USA Franklin Delano Roosevelt oraz Albert Einstein uroczyście otworzyli Wystawę Światową w Nowym Jorku. Zanim do tego doszło, grono artystów, ludzi kultury i nauki oraz przedstawicieli władz, przez z górą rok intensywnie pracowało nad kształtem pawilonu polskiego. Przyświecająca mu idea stała się klarowna. Polska to nowoczesność, to ambicja, to 20 lat mozolnego rozwoju. Zarazem jednak świat miał zrozumieć, że Polska to również coś więcej. To 1000 lat państwowości, współtworzenia europejskiej kultury, zajmowania własnego miejsca na mapie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich