Litwini bardzo lubią rozmawiać, wyrażać opinie na tematy historyczne, a absolutna większość czuje się w tym kompetentna” – jak tłumaczy autorowi publicysta Vytautas Toleikis: „Uważamy się za naród ekspertów”. No cóż, zawsze mieliśmy ze sobą wiele wspólnego.
Faktycznie, jeśli „Litwa po litewsku” Dominika Wilczewskiego jest reportażem, to z pewnością historycznym, a nie podróżniczym. Nie ma tu zbyt wiele obrazków społeczno-rodzajowych, to raczej kalendarium publicystycznych awantur, jakich i u nas nie brakuje. Nie jest to na szczęście jałowa młócka. Spory o politykę historyczną są na szczęście tylko punktem wyjścia do każdego z dziesięciu tekstów, których ambicją jest przede wszystkim przybliżenie najnowszej historii naszych sąsiadów, ich mentalności, uwarunkowań, ambicji, lęków i kompleksów.
Czytaj więcej
Dwa nowe seriale z Apple TV+, „Sugar” i „Uznany za niewinnego”, pomagają zrozumieć, dlaczego technologiczny gigant przegrywa na rynku VOD z konkurencją pomimo olbrzymich nakładów i zaangażowania gwiazd.
Plaża obok aresztu NKWD
Wilczewski zaczyna swój zbiór od sporu o pamięć – czy na historycznym placu Łukiskim w centrum Wilna można usypać latem sztuczną plażę? W miejscu kaźni powstańców, pamiętającym dawne defilady, przemarsze wojsk i egzekucje? Tuż obok dawnego budynku sądu, gdzie znajdowało się biuro i areszt NKWD? No nie wolno – powie część, a reszta machnie ręką: co było, to było. Znamy doskonale te rytualne spory o przestrzeń symboliczną.
Ale tę „burzę piaskową” nad Wilnem Wilczewski traktuje jako dobrą okazję do opowiedzenia o politycznym układzie sił i przeróżnych roszadach, sojuszach, waśniach przez lata 90. i 2000. Kto, w którym miejscu stał wtedy i gdzie stoi dziś? Choćby Ramūnas Karbauskis, litewski „Lepper” i oligarcha w jednym, właściciel holdingu, importer nawozów z Rosji i posiadacz ziemski. Albo Remigijus Šimašius, były minister sprawiedliwości i mer Wilna. I co oni mają wspólnego z wileńską paradą równości, problemem alkoholizmu czy ową nieszczęsną miejską plażą?