Zaczyna się od tego, że nazwy ulic zmieniają tonację. Z „Polnej” czy „Granicznej” przechodzą w „Ofiar Holocaustu” czy „Męczeństwa Narodów”. Potem z porannej mgły wychylają się wieże strażnicze, chwilę później – ogrodzenia z drutu. Ale i tak musi minąć jeszcze trochę czasu. Dopiero kiedy ustawiam rower w przeznaczonym do tego miejscu, dociera do mnie, że wsiadam do pociągu na stacji w Oświęcimiu. I że nazwa stacji, która przed paroma godzinami skojarzyła mi się wyłącznie z optymalnym połączeniem, ledwie kilkadziesiąt lat temu oznaczała wyrok śmierci.
Czytaj więcej
Proszę potraktować ten list jak paczkę chusteczek. Wypadła Pani z torebki, a ja akurat przechodziłem obok i je podniosłem. Minęliśmy się przypadkiem. Fragmentem, jednym tysięcznym Tajemnicy.
Pewnie na tysiąc relacji z przyjazdu do Auschwitz przypada jedna, góra dwie z podróży w odwrotnym kierunku. Patrzę przez okno i myślę o Bohdanie Korzeniewskim. On też wyjeżdżał z Oświęcimia ranem, w towarzystwie pięciu innych szczęśliwców. Za uwolnienie każdego z nich zapłacona została gigantyczna łapówka. Był jeszcze siódmy, ale on musiał zostać. Tuż przed wyjściem, w łaźni, Niemcy zorientowali się, że ma złamaną rękę. A przecież w Auschwitz nikt nikogo nie bije – przed momentem podpisali dokument, w którym zobowiązują się trzymać język za zębami, nie opowiedzieć nikomu nic o tym, co zobaczyli. Wystarczy jednak na nich popatrzeć. Ubranych w to, w czym przyjechali. Koszule i marynarki wiszące jak na manekinach, spodnie, które niepodtrzymywane rękami dawno spadłyby na ziemię. Dorosłych, mierzących średnio po metr osiemdziesiąt mężczyzn, którzy w przeciągu kilku tygodni schudli po kilkadziesiąt kilogramów.
Heroizm nie jest, choć często takim może się wydawać, punktem, czymś nagłym. Jest linią, istnieje jako continuum. Zanim zakończy się ofiarą z własnego życia, jest ofiarą z drugiego śniadania i termosu.
Siedzą w jednym przedziale, milczący, bo i o czym tu ze sobą rozmawiać? O poprzedniej nocy, którą spędzili w celi śmierci? W końcu tak brzmi oficjalna wersja, że wyjść można było stamtąd tylko jedną drogą – przez komin. Więc Niemcy, może z przyzwyczajenia, a może też trochę z nudów, robili wszystko tak, jakby mieli zginąć, zamiast wyjść na wolność. Nazwiska odczytane na wieczornym apelu, cela śmierci, łaźnia; dopiero cywilne ubrania stanowiły pierwszą wątpliwość, odstępstwo od normy. Zwiastun nadziei.