Nie ma alternatywy. There is no alternative albo w skrócie TINA. To mantra neoliberałów i slogan wyborczy ich idolki Margaret Thatcher opisujący świat, w którym wolny rynek i liberalna demokracja rozwiązują wszystkie problemy. To przekonanie, powszechne w latach 90. XX wieku, okazało się równie złudne jak hipisowskie wizje Johna Lennona z „Imagine”. Wezwanie do powszechnego pokoju wywołało ostatnio w Polsce małą wojnę domową (co jak najgorzej świadczy o tych, którzy ją sprowokowali, karząc Przemysława Babiarza). Zaś niezachwiana wiara globalnych elit w demokrację, sterowaną niewidzialną ręką rynku, doprowadziła do jej głębokiego kryzysu.
Czytaj więcej
Mało co irytuje mnie tak, jak emocjonalny szantaż. Metoda, którą na potęgę posługują się współczesne media, popkultura, celebryci i politycy. Jeśli ktoś nie podziela poglądów szantażysty, jest niegodny miana człowieka.
Trauma PGR-ów. Leszek Balcerowicz nie potrafi przyznać się do błędu
Czy ktoś jeszcze pamięta, że najmodniejszy intelektualista okresu przełomu Francis Fukuyama wieszczył w 1989 roku, że jesteśmy świadkami „końca historii”? Po upadku ZSRR dzięki globalizacji i najlepszemu z ustrojów (liberalnemu kapitalizmowi) miało nastąpić powszechne porozumienie niczym w piosence Lennona. Ideolodzy zapomnieli, że zwykle tam, gdzie ktoś – np. Chińczycy – zyskuje, tam ktoś inny – np. Amerykanie z pasa rdzy – traci. Przeniesienie fabryk na Daleki Wschód i tania konkurencja tamtejszej produkcji zrujnowała dziesiątki milionów mieszkańców amerykańskiej prowincji. Mamy zatem początek lat 90. J.D. Vance spotyka Leszka Balcerowicza.
Czy ktoś jeszcze pamięta, że najmodniejszy intelektualista okresu przełomu Francis Fukuyama wieszczył w 1989 roku, że jesteśmy świadkami „końca historii”? Po upadku ZSRR dzięki globalizacji i najlepszemu z ustrojów (liberalnemu kapitalizmowi) miało nastąpić powszechne porozumienie niczym w piosence Lennona.
Ponieważ parę razy już o tym wspomniałem, dziś pozwolę sobie na kilka słów refleksji absolutnie osobistej. To nie jest moja trauma, choć efekty likwidacji Państwowych Gospodarstw Rolnych (PGR) mogłem obserwować z bliska. Po ich upadku ojciec, zajmujący wcześniej dyrektorskie stanowisko, już nigdy nie znalazł pracy odpowiadającej jego inżynierskim kwalifikacjom. Mimo to przemiany popierał z całego serca. Tak jak i ja. Wierzyłem wtedy, że reformatorzy mają we wszystkim rację. A utwierdzały mnie w tym media przekonane, że nie ma alternatywy. Jednak doświadczenie życiowe temu przeczyło. Moi, całkiem liczni, koledzy ze szkoły, a także znajomi rodziców, zostali w 1989 roku wyrzuceni na margines rzeczywistości i uznani za niepotrzebny balast. Upadek PGR-owskich wsi to trauma, która będzie trwać kilka pokoleń. Doświadczenie biedy, wykluczenia, alkoholizmu, patologii, ucieczki z rodzinnych stron (zwykle za granicę) może zrujnować najtwardszą psychikę. A to, że po latach Leszek Balcerowicz nie potrafi się w tej kwestii przyznać do błędu, dowodzi, że nie jest obiektywnym ekonomistą, tylko fanatycznym ideologiem. Prawda jest taka, że dawni pracownicy PGR-ów sobie nie poradzili w nowej rzeczywistości, dlatego że nie dano im szansy.