Mariusz Cieślik: Vance spotyka Balcerowicza

J.D. Vance sportretował w swojej „Elegii dla bidoków” amerykańskie ofiary globalizacji. W Polsce wciąż czekamy na kogoś, kto przekonująco opisze dramat czasów ustrojowych zmian.

Publikacja: 02.08.2024 10:00

Mariusz Cieślik: Vance spotyka Balcerowicza

Foto: AFP

Nie ma alternatywy. There is no alternative albo w skrócie TINA. To mantra neoliberałów i slogan wyborczy ich idolki Margaret Thatcher opisujący świat, w którym wolny rynek i liberalna demokracja rozwiązują wszystkie problemy. To przekonanie, powszechne w latach 90. XX wieku, okazało się równie złudne jak hipisowskie wizje Johna Lennona z „Imagine”. Wezwanie do powszechnego pokoju wywołało ostatnio w Polsce małą wojnę domową (co jak najgorzej świadczy o tych, którzy ją sprowokowali, karząc Przemysława Babiarza). Zaś niezachwiana wiara globalnych elit w demokrację, sterowaną niewidzialną ręką rynku, doprowadziła do jej głębokiego kryzysu.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Emocjonalni szantażyści spod granicy polsko-białoruskiej

Trauma PGR-ów. Leszek Balcerowicz nie potrafi przyznać się do błędu 

Czy ktoś jeszcze pamięta, że najmodniejszy intelektualista okresu przełomu Francis Fukuyama wieszczył w 1989 roku, że jesteśmy świadkami „końca historii”? Po upadku ZSRR dzięki globalizacji i najlepszemu z ustrojów (liberalnemu kapitalizmowi) miało nastąpić powszechne porozumienie niczym w piosence Lennona. Ideolodzy zapomnieli, że zwykle tam, gdzie ktoś – np. Chińczycy – zyskuje, tam ktoś inny – np. Amerykanie z pasa rdzy – traci. Przeniesienie fabryk na Daleki Wschód i tania konkurencja tamtejszej produkcji zrujnowała dziesiątki milionów mieszkańców amerykańskiej prowincji. Mamy zatem początek lat 90. J.D. Vance spotyka Leszka Balcerowicza.

Czy ktoś jeszcze pamięta, że najmodniejszy intelektualista okresu przełomu Francis Fukuyama wieszczył w 1989 roku, że jesteśmy świadkami „końca historii”? Po upadku ZSRR dzięki globalizacji i najlepszemu z ustrojów (liberalnemu kapitalizmowi) miało nastąpić powszechne porozumienie niczym w piosence Lennona.

Ponieważ parę razy już o tym wspomniałem, dziś pozwolę sobie na kilka słów refleksji absolutnie osobistej. To nie jest moja trauma, choć efekty likwidacji Państwowych Gospodarstw Rolnych (PGR) mogłem obserwować z bliska. Po ich upadku ojciec, zajmujący wcześniej dyrektorskie stanowisko, już nigdy nie znalazł pracy odpowiadającej jego inżynierskim kwalifikacjom. Mimo to przemiany popierał z całego serca. Tak jak i ja. Wierzyłem wtedy, że reformatorzy mają we wszystkim rację. A utwierdzały mnie w tym media przekonane, że nie ma alternatywy. Jednak doświadczenie życiowe temu przeczyło. Moi, całkiem liczni, koledzy ze szkoły, a także znajomi rodziców, zostali w 1989 roku wyrzuceni na margines rzeczywistości i uznani za niepotrzebny balast. Upadek PGR-owskich wsi to trauma, która będzie trwać kilka pokoleń. Doświadczenie biedy, wykluczenia, alkoholizmu, patologii, ucieczki z rodzinnych stron (zwykle za granicę) może zrujnować najtwardszą psychikę. A to, że po latach Leszek Balcerowicz nie potrafi się w tej kwestii przyznać do błędu, dowodzi, że nie jest obiektywnym ekonomistą, tylko fanatycznym ideologiem. Prawda jest taka, że dawni pracownicy PGR-ów sobie nie poradzili w nowej rzeczywistości, dlatego że nie dano im szansy.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Niemcy przegrywają na Euro

Największym sukcesem J.D. Vance’a jest to, że wciąż żyje

Pytanie o szanse dotyczy w tym samym stopniu mieszkańców Ohio, rodzinnych stron dzisiejszego kandydata na wiceprezydenta. Największym sukcesem J.D. Vance’a jest to, że wciąż żyje. Znaczna część jego krewnych (np. matka) i znajomych zmarła przed czterdziestką. Jemu udało się odnieść sukces i opowiedzieć ich historię. W „Elegii dla bidoków”, w której opisał swoje dzieciństwo i młodość, znajdziemy wiele argumentów, że to nie powinno się zdarzyć. Wszechobecne narkotyki, bieda i przemoc – to codzienność pozostawionych samym sobie mieszkańców pasa rdzy na wschodnim wybrzeżu USA. Doprawdy trudno powiedzieć, gdzie jest dziś trudniejsza sytuacja społeczna: w czarnych gettach w miastach czy wśród białej biedoty.

A przecież do lat 90. ci sami ludzie mogli realizować swój american dream. Wystarczyło zlikwidować fabryki, żeby posłać ich do ostatniego kręgu piekła. Dziś, jako wyborcy Trumpa, są dla wielkomiejskich elit problemem – tak jak byli nim kiedyś w Polsce pracownicy PGR-ów. Jednych i drugich spotkała pogarda albo, w najlepszym wypadku, lekceważenie ze strony ludzi, którym powiodło się lepiej. U nas sprawę rozwiązała masowa emigracja. W Ameryce nie ma na razie szansy na żaden happy end.

Nie ma alternatywy. There is no alternative albo w skrócie TINA. To mantra neoliberałów i slogan wyborczy ich idolki Margaret Thatcher opisujący świat, w którym wolny rynek i liberalna demokracja rozwiązują wszystkie problemy. To przekonanie, powszechne w latach 90. XX wieku, okazało się równie złudne jak hipisowskie wizje Johna Lennona z „Imagine”. Wezwanie do powszechnego pokoju wywołało ostatnio w Polsce małą wojnę domową (co jak najgorzej świadczy o tych, którzy ją sprowokowali, karząc Przemysława Babiarza). Zaś niezachwiana wiara globalnych elit w demokrację, sterowaną niewidzialną ręką rynku, doprowadziła do jej głębokiego kryzysu.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi