Ktoś mnie spytał, czy mój ostatni felieton, o kotach, był głosem w burzliwej dyskusji wywołanej przez profesora Jerzego Bralczyka, czy raczej w burzy wywołanej przez jego polemistów. Otóż nie wiedziałam jeszcze, że lato 2024 roku będzie zapamiętane w Polsce jako „lato Bralczyka”, w którym będą przelewały się łzy i żółć. Pisząc o wspaniałym pomyśle Rosjan marzących o zniewoleniu Ukrainy przy pomocy kotów biegających po okopach w pogoni za szczurami czy po polach i objadających ludzkie kości, nie użyłam ani czasownika, że biedne koty umrą, ani że zdechną. Gdyby mnie ktoś pytał, to powiedziałabym, że zostaną zamordowane – albo zginą na polu chwały.
Czytaj więcej
Szałamow, komentując opowiadanie Sołżenicyna, stwierdził, że to dziwne, że występuje tam kot, skoro ostatnie koty zjedzono w Gułagu już w 1938 r.
Problem śmierci zwierząt to kwestia filozoficzna, a nie lingwistyczna
Jak mówimy o psach saperach, które wylatują na minach? A co o koniach zagonionych na śmierć, gdy ciągną turystów do Morskiego Oka? I w ogóle czy nasz stosunek do zwierząt zależy od języka? Albo na odwrót? To są pytania bardziej psychologiczne, a nawet filozoficzne, a znacznie mniej lingwistyczne.
Czy czasownik, którego używamy, zależy od naszego stosunku do naszego kotka, pieska, czy nawet świnki morskiej? Czy też myślimy, jak niektórzy piszą, że jesteśmy jedną wielką rodziną ssaków i obowiązuje nas solidarność językowa? To byłoby podejście darwinistów-ewolucjonistów. Kreacjoniści powinni mieć z tym problem. Nie chcę wchodzić w teologię, ale przecież Pan Bóg stworzył człowieka, żeby „był zwierzchnikiem ryb, ptactwa i zwierząt”. Więc dlaczego wyróżniać ssaki? Oczywiście, uczucie może skłonić nas do mówienia, że umarła nasza złota rybka czy kanarek. Może nawet motylek, ale czy wielbiciel ostryg będzie mówić, że połknął ich sześć, popił dobrym białym winem i one właśnie umierają mu w drodze z przełyku do żołądka? Zdychają? Też nie.