Obecny system ekspercki jest przez filmowców krytykowany. Zwłaszcza reżyserzy uważają, że jest on niedobry. Sugerują, by wrócić do systemu sprzed 2011 roku. Chcą, by eksperci byli zgłaszani przez środowisko, a potem – jak pani wspominała – losowani, a nie wyznaczani przez dyrektora. Czy pani o tym myśli?
To ważny temat. Przygotowując się do konkursu i czytając regulamin komisji eksperckich, miałam poczucie, że jest on sformułowany w niejasny sposób, a rzeczywistość nie zawsze spotyka się z tym, co jest zapisane w programach operacyjnych i regulaminie pracy ekspertów. Mam świadomość, że od tego, kto ocenia projekty, zależy to, jakie filmy będą powstawać. Podczas ubiegłotygodniowego spotkania przedstawiciele związków i gildii obiecali mi, że spiszą propozycje różnych rozwiązań tej kwestii. Mnie zależy na tym, żeby wszystko stało się transparentne i żeby opinia ekspertów, na podstawie której dyrektor podejmuje decyzję, była ważnym głosem.
Może powinna, tak jak na początku, być jawna?
Uczestniczę już w obradach komisji opiniujących zgłaszane projekty. Na moją prośbę wszyscy eksperci, z którymi się dotychczas spotkałam, zgodzili się, by ich opinie nie pozostały anonimowe. Bardzo mnie to cieszy, bo skoro ja się podpisuję pod decyzjami, ważne jest, kto je podejmuje wraz ze mną. Dziś jednak działamy w systemie prawnym pozwalającym ekspertowi zachować anonimowość, więc jeśli ktoś nie będzie chciał ujawniać swojego nazwiska pod oceną – uszanuję jego wolę. Teraz pracuję nad powołaniem komisji do spraw odwołań, bo nie może być tak, żeby dyrektor jednoosobowo podejmował decyzję, a potem jednoosobowo rozpatrywał odwołanie.
Inna paląca kwestia to fundusz dyrektorki. Musi pani mieć swoją pulę. Punktów czy pieniędzy? Przy poprzednim dyrektorze Radosławie Śmigulskim spora część funduszy szła poza komisjami, były też przyznawane dotacje na „dokończenie filmu”. Te sumy czasem były wielomilionowe.
Powiedziała pani to, o czym ja napisałam w programie konkursowym. Wszystko, oczywiście, zależy od tego, jaki w końcu będzie obowiązywał system. Ocena punktowa, jeśli byłaby możliwa – tworzyłaby ranking. Tłumaczyłaby, dlaczego pewne projekty dostały pełną kwotę, o jaką wnioskowały, a inne niższą. Należałoby się więc zastanowić, czy w mojej gestii powinna być pula punktów na etapie oceny wniosków, czy np. 10 procent pieniędzy przyznawanych w trybie odwoławczym. W przypadku tego drugiego rozwiązania decyzje wciąż powinny brać pod uwagę ocenę ekspertów pracujących w komisji odwoławczej.
Jaki ma pani stosunek do filmów, które stawały się elementem polityki historycznej poprzedniego rządu, ale też PISF-u. Przez lata słuchaliśmy o legendarnej superprodukcji amerykańskiej z Melem Gibsonem, bardzo już zresztą wtedy skompromitowanym. Ona nie doszła nigdy do skutku. Ale wiele polskich produkcji powstało, pożerając duże pieniądze. I na dobrą sprawę żadna z nich nie zachwyciła.
Nie chciałabym komentować decyzji poprzedników. Sama pamiętam czasy, kiedy PISF zaangażował się w konkurs na scenariusz filmu o powstaniu warszawskim. Ta kwestia wymaga głębszego namysłu. Wyznaczanie konkretnych priorytetów nie wydaje mi się w tym momencie odpowiednią drogą.
Niedawno szef Studia Munka Jerzy Kapuściński powiedział mi: „Dajcie mi budżet jednego filmu historycznego, to ja zrobię za to dwanaście interesujących debiutów”. Dochodzimy do rozmowy o pierwszych i drugich filmach. Pani poprzednik stworzył program mikrobudżetów, jednak profesjonaliści twierdzą, że nie da się dzisiaj zrobić długometrażowego filmu za 800 tysięcy złotych.
Nie jestem producentem filmowym, ale mając doświadczenie z teatru i, wiedząc, ile teraz kosztuje przygotowanie małego spektaklu czy postawienie sceny na plenerowy koncert – zdaję sobie sprawę, że te 800 tysięcy to kwota więcej niż skromna. Jeśli dobrze pamiętam, w początkach działalności PISF-u był program debiutów realizowanych za milion złotych. Od tej pory minęło prawie 20 lat, a my mówimy o podobnej kwocie. To wymaga poważnej dyskusji. Duża liczba niedofinansowanych filmów, przy których ze szkodą dla końcowej jakości obrazu nikt nie ma komfortu pracy i szansy na realizację swoich planów – to mało racjonalne wydawanie środków. Trzeba się więc zastanowić, czy zachować mikrobudżety, i określić, dla kogo są one przeznaczone.
To co ze zdolnymi debiutantami? Przecież to oni są przyszłością polskiego kina. Nie wolno marnować ich talentów.
To prawda. Do kina wchodzi dziś nowe pokolenie młodych twórców, bardzo dużo w nim kobiet, łącznie z tym słynnym rokiem ze szkoły łódzkiej, gdzie są same dziewczyny. To fantastyczne. Jednak nastawione na pierwsze filmy Studio Munka nie może zrealizować wszystkich projektów i dokonuje bolesnej selekcji. Też zresztą aplikuje do PISF-u, by móc realizować filmy pełnometrażowe. A część, nawet ciekawych, debiutanckich projektów, w ogólnej puli przepada. Z kolei trudności w zrealizowaniu pierwszego filmu powodują, że młodzi często dziś debiutują w kinie komercyjnym. Rozumiem to i szanuję, bo filmowcy muszą pracować i z czegoś żyć. Ale po wyreżyserowaniu takiego filmu – kolejnej, bardziej ambitnej produkcji, nie będą mogli nawet pokazać na festiwalu „Młodzi i film” w Koszalinie, bo to już nie będzie debiut. Bardzo więc chciałabym, żeby PISF był instytucją wspierającą młodych, ciekawych artystów wchodzących dopiero na filmowy rynek.
Platformy streamingowe są dzisiaj ogromną siłą.
Nie deprecjonowałabym ich działalności. Tam powstają głównie filmy komercyjne, ale zdarzają się też piękne dzieła. Niestety, w rankingach oglądalności królują utwory łatwiejsze, obyczajowe, sensacyjne. Rozumiem właścicieli platform, którzy widząc, co się dobrze sprzedaje, takie właśnie projekty zamawiają. To jest odwieczne pytanie, czy telewizja ma podążać za gustami widowni, czy je kształtować. Mnie się marzy, by również kształtowała. Ale jesteśmy zakładnikami rankingów: najlepsze seriale kryminalne, najciekawsze historie o miłości. Brakuje mi przewodników, którzy pomogliby widzom odnaleźć w platformach i telewizjach naprawdę wartościowe tytuły, które również są tam dostępne. Jak na przykład klasyka polskiego kina.
Rozmawiamy o reżyserach. Ale swoje problemy mają też producenci. Oni narzekają, że w czasach dyrektora Radosława Śmigulskiego pracowali z wielkim trudem, bo tonęli w sprawozdawczości. Żeby dostać dotację, musieli składać dziesiątki opinii i dokumentów. Poza tym wiele projektów było wciąż nierozliczonych przez PISF, choć wszelkie dokumenty zostały złożone, a niektóre filmy przeszły już przez ekrany.
Zaczęłam już analizować listy tych nierozliczonych projektów. Zastanawiamy się, jak to zrobić, by z jednej strony kończyć dawne sprawy, a z drugiej nie blokować bieżącej pracy. Analizujemy też, jakie dokumenty są naprawdę potrzebne na etapie składania wniosków, a jakie mogą się pojawić dopiero przy podpisywaniu umowy. Sprawdzamy, czy rzeczywiście wszystkie są konieczne. Pamiętam naszą działalność sprzed 18 lat i mam wrażenie, że dzisiaj PISF wymaga od producentów dwa razy więcej dokumentów i zaświadczeń. Jednocześnie musimy zwrócić uwagę producentów na poprawność, bo często składane przez nich dokumenty są dalekie od wymaganych norm. Pracownicy, chcąc im pomóc, współpracują z nimi nad poprawkami, zamiast procedować kolejne wnioski, umowy i rozliczenia.
Inny problem to koprodukcje. Dzisiaj świat, a przede wszystkim Europa, nimi właśnie stoi. Jednak w tym roku PISF przeznaczył na dofinansowanie koprodukcji z udziałem mniejszościowym 10 mln zł, z czego 4 mln poszło od razu na spłatę sesji ubiegłorocznej.
Krótko jestem w PISF-ie i przyznaję, że do tych kwestii jeszcze nie doszłam.
A tzw. zachęty, czyli zwrot pewnych kosztów produkcji ponoszonych w Polsce, chciałaby pani podobno oddać do Ministerstwa Finansów.
Zaproponowałam to w swoim programie konkursowym. Mam przekonanie, że one powinny być przyznawane automatycznie i rozważałabym przekazanie ich do innego podmiotu, gdzie będzie to mechanizm czysto finansowy. Ale jednocześnie zaproponowałam, żeby zacząć rozmowę o tym, czy zachęty powinny być wsparciem kwotowym, jak teraz, gdy Ministerstwo Finansów poprzez Ministerstwo Kultury przeznacza na nie konkretną sumę. Może warto wrócić do koncepcji sprzed lat, by po prostu obniżyć stawki VAT, jaką obciążona jest produkcja filmowa. Raporty pokazują bardzo duży wpływ zachęt na gospodarkę i zatrudnienie. Im więcej będzie produkowanych filmów, tym większy jest napęd gospodarczy i wyższa liczba środków, jakie wpływają dzięki produkcji filmowej na polski rynek. Nie wiem, czy jest możliwa zerowa stawka VAT, ale wystarczyłoby ją zmniejszyć do 5–8 procent. Wydaje mi się, że to lepszy, dający wszystkim równe szanse mechanizm niż określona pula środków, która kończy się dwie minuty po północy 1 stycznia, bo w takim czasie w tym roku się ona wyczerpała.
Muszę panią zapytać o promocję zagraniczną. Mamy, oczywiście, garstkę reżyserów, którzy wychodzą w świat. Ale jak powinna wyglądać promocja polskich filmów? Co rok jeżdżę do Paryża, gdzie wielką imprezę dla dystrybutorów i dziennikarzy urządza UniFrance. Po kilku dniach wracam z 15 wywiadami z najważniejszymi twórcami, które potem promują francuskie filmy, gdy wchodzą one na nasze ekrany.
Bardzo bym chciała, żeby najpierw PISF stworzył godne warunki dla funkcjonowania twórców. Jak nie będzie filmów, to nie będzie czego promować. Żaden najpiękniejszy katalog tego nie zapewni. Potrzebujemy więc mądrze wybieranych i sprawnie dofinansowywanych projektów. Ale oczywiście instytut jest obecny na wielu międzynarodowych targach, dofinansowuje stoiska na festiwalach. Myślę, że to jest temat ważny i zechcę zapytać filmowców, jak PISF może im w tej kwestii pomóc. Przeanalizujemy też dotychczasowe działania instytutu w tym zakresie oraz ich efektywność, by w konsekwencji opracować strategię działania w tym obszarze. Może rozwiązanie francuskie, o którym pani mówi, jest jakimś wyjściem, a może filmowcy polscy potrzebują wsparcia na etapie wcześniejszym – już w fazie developmentu, czyli rozwoju projektu? Faktem również jest, że nie mamy szerokiego grona agentów sprzedaży i chciałabym znaleźć odpowiedź na pytanie, z czego to wynika oraz jakie są tego konsekwencje.
Jeśli mówimy o polskim filmie na świecie, muszę panią spytać o zgłoszenia polskiego kandydata do Oscara w kategorii filmu zagranicznego. W ubiegłym roku z powodów polityczno- -koniunkturalnych polska komisja wytypowała niemającą żadnych szans na nominację animację „Chłopi” zamiast głośnej „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. Francuzi zrobili podobny błąd, zgłaszając do oscarowej konkurencji „Bulion i inne namiętności” Trana Anha Hunga, a nie stuprocentowego faworyta, nagrodzoną canneńską Złotą Palmą „Anatomię upadku” Justine Triet. Triet dostała Oscara za scenariusz, Francuzi nie mieli szansy na statuetkę w konkurencji międzynarodowej. Zrobiła się afera i dziś Francuzi całkowicie zmienili system wyłaniania oscarowego kandydata. Jak będzie u nas?
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie musiałam zrobić na początku lipca, to zaproponowanie składu komisji oscarowej, który w tym tygodniu przedstawiam pani ministrze Hannie Wróblewskiej. Zaprosiłam do tej komisji kilkanaście osób z różnych pokoleń i z różnych dziedzin, w mojej ocenie to autorytety. Zależało mi, by w stosunku do lat ubiegłych to grono poszerzyć i bardziej zróżnicować. Jestem przekonana, że komisja zgodnie ze swoim sumieniem podejmie najlepszą decyzję, a mój głos będzie tylko jednym z kilkunastu.
Była i taka koncepcja, by wyłanianie naszego kandydata przejęła Polska Akademia Filmowa.
Nie mówię „nie”. Teraz mieliśmy mało czasu. Do 2 października trzeba zgłosić film. A przedtem pani ministra musi zatwierdzić skład komisji, trzeba zrobić nabór filmów, pokazać je członkom komisji. Wszystko więc wymagało pośpiechu. W przyszłym roku z pewnością będzie czas na dyskusję.
A czy ustawę o artystach zawodowych pani poprze?
Nie mam wątpliwości, że powinna ona zostać przegłosowana. Jeżeli mój głos jako przedstawicielki PISF-u będzie potrzebny, to oczywiście go zabiorę. Podczas spotkania z filmowcami rozmawialiśmy o tym, że tam, gdzie PISF może ich wesprzeć, będziemy wspólnie formułować postulaty, żeby mówić jednym głosem. Wówczas będzie on silniejszy.
Czy w PISF-ie wciąż trwają kontrole?
Trwają. Tyle tylko mogę powiedzieć. Rzetelnie dostarczamy potrzebne materiały.
Zdradzi mi pani, jakie są pani ulubione filmy?
Nie. Uważam bowiem, że mój gust jako widza w żaden sposób nie może determinować mojej pracy. Mogę tylko powiedzieć, jakie filmy pokazywałam ostatnio mojemu 15-letniemu synowi. Z oczywistych powodów nie będę wymieniać produkcji polskich. Z zagranicznych oglądaliśmy „Dwunastu gniewnych ludzi”, „Rain Mana”, „Hair”. Przed nami „Misja”.
Czego więc pani życzyć?
Bardzo chciałabym w perspektywie dwóch lat doprowadzić do tego, żeby PISF sprawnie działał na jasnych, wspólnie wypracowanych ze środowiskiem zasadach. Dialog i transparentność to dwa fundamenty mojej pracy. Mam nadzieję, że uda się to osiągnąć.