Zdarzyło mi się kiedyś na zupełnie innych łamach napisać tekst o zabijaniu muchy. Sprawa wydaje się pozornie błaha, tak zresztą jak mucha sama w sobie. No bo co to jest? Owad pospolity, natrętny , brzęczący i według obiegowej wiedzy roznoszący choroby. Ach, no i jeszcze do tego brzydki. No więc nie wiem, jaki defekt w psychice to sprawił , ale od dziecka fascynowały mnie muchy. Kiedyś było ich więcej , być może napotykały mniej chemicznych odstraszaczy, w każdym razie mucha towarzyszyła życiu rodzinnemu, przeganiana na różne sposoby. Latanie za muchą z tzw. łapką przypominało taniec szaleńca traktowany zresztą bardzo serio przez wszystkich obserwatorów. Znana była w mojej rodzinie anegdota, jak widząc moją matkę biegającą po korytarzu za muchą z narzędziem zbrodni w ręku, krzyczałam – „Mamo! Nie zabijaj!”, co usłyszeli sąsiedzi i postanowili interweniować. Jaka to była ulga dla mnie, kiedy moja matka, tłumacząc sąsiadom, że córka ujęła się za muchą, w ogólnej radości zapomniała o latającej istocie i ta spokojnie odfrunęła na okno.
Czytaj więcej
Jak rolnicy protestowali, to myśmy musieli objeżdżać trasę, tata pomylił drogi i spóźniliśmy się na festyn.
Mucha idąca po szybie zawsze mnie hipnotyzowała. Patrzyłam zafascynowana, jak idzie po szklanej powierzchni i nagle przystaje, jakby się zamyśliła. Zawsze mnie ciekawiły te jej przystanki. Dlaczego właśnie teraz, a nie sekundę później? Co ją zatrzymało? Co zmusiło do tego, że rusza dalej? Dlaczego pociera pracowicie nogę o nogę? A przede wszystkim fascynowała mnie jej budowa i barwy wcale nie takie jednorodne, jak mogłoby się wydawać z daleka. Mucha nie jest czarna, jej ciało (bo mucha jest cielesna) ma różne odcienie brązu i opalizującej zieleni. Z bliska wydaje się istotą mądrą i pozbawioną agresji. Wszystko jest po coś, zatem starałam się dowiedzieć, po co są muchy, co w tamtych czasach wiązało się ze szperaniem w książkach w niejednej bibliotece. Moja wiedza upewniła mnie w przekonaniu, że obiekt moich zachwytów jest w przyrodzie niezbędny dla oczyszczenia z resztek, czyli toksyn rożnego rodzaju.
Może dla niejednego czytelnika może być to gorszące, że porównuję uchodźców do gromady much. Jednak opieram to na swoim doświadczeniu i dwoistości spostrzegania.
Jednak w naszych mieszkaniach normalny był widok lepów zwisających z lamp i zaczernionych od naiwnych much. Muszę powiedzieć że te lepy były poważną traumą dla mnie i starałam się poradzić sobie, odwracając od nich wzrok, udając po prostu, że ich nie ma. No właśnie. Fascynowała mnie mucha. Jedna. Much masowo ginących starałam się nie widzieć. Kiedyś jako nie bardzo pilna uczennica siedziałam przy odrabianiu lekcji, zapatrzona w muchę idącą po krawędzi mojego biurka. Mucha też chyba oswoiła się z moją obecnością, bo szła ufnie i spokojnie, więc uznałam ją za domowe zwierzątko i nadałam jej imię Kasia. Dlaczego tak, właśnie nie wiem, ale Kasia podróżowała po biurku do czasu, aż otworzyły się drzwi i weszła moja mama. Kasia niestety włączyła swój głośny, brzęczący alarm i krążyła po pokoju jak helikopter. Zaraz też zaczęła się atawistyczna walka z łapką na muchy i taniec rytualny w pogoni za brzęczącym owadem. Mama biegała po pokoju z zacięciem godnym lepszej sprawy, mucha natomiast włączyła najszybsze obroty i latała od ściany do ściany, przysiadając na kilka sekund. Wydawała się coraz bardziej umęczona swoją ucieczką, a może nawet świadomością, że koniec jest bliski. Mama też to zauważyła i pewna zwycięstwa stała z łapką uniesioną do góry, a kiedy już miała zadać ostatni cios, krzyknęłam – „to jest Kasia!”.