Jan Król: Nie wiedzieliśmy, co czeka ludzi po zmianach

Okazało się, że zarówno reformy gospodarcze, jak i reforma samorządowa nam się udały. Natomiast w obszarach zdrowia, edukacji, wymiaru sprawiedliwości nie mieliśmy gotowych koncepcji i w rezultacie do dzisiaj mamy zaniedbania w tych dziedzinach - mówi Jan Król, wicemarszałek Sejmu w latach 1997–2001.

Publikacja: 07.06.2024 17:00

Tego dnia (29 kwietnia 1989 roku), kiedy robiono te pamiętne fotografie, w słynnej sali BHP w Stoczn

Tego dnia (29 kwietnia 1989 roku), kiedy robiono te pamiętne fotografie, w słynnej sali BHP w Stoczni Gdańskiej, akurat jechałem ze Słupska, bo to był mój okręg, z którego kandydowałem do Sejmu. Byłem w swetrze, bo nie przypuszczałem, że będzie okazja do zrobienia sobie zdjęcia z Lechem Wałęsą

Foto: pap/jerzy Kośnik

Plus Minus: W Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku jest ściana zapełniona plakatami wyborczymi z 1989 roku. Są na nich kandydaci na posłów i senatorów, i Lech Wałęsa. Ma pan taki plakat?

Nawet z dziesięć sztuk. Zachowałem je po wyborach, bo tych plakatów zostało wydrukowanych bardzo dużo.

Wspomina pan w swojej książce „Życie polityką naznaczone”, że na zdjęciu z Wałęsą jest pan ubrany w sweter w turecki wzór, w latach 80. bardzo popularny.

To prawda. Tego dnia, kiedy robiono te pamiętne fotografie, w słynnej sali BHP w Stoczni Gdańskiej, akurat jechałem ze Słupska, bo to był mój okręg, z którego kandydowałem do Sejmu. Byłem w swetrze, bo nie przypuszczałem, że będzie okazja do zrobienia sobie zdjęcia z Wałęsą. Dlatego w tym sweterku zostałem uwieczniony. Podobno te zdjęcia wymyślił Andrzej Wajda i było to świetne posunięcie. Kandydaci Solidarności w większości byli mało znanymi osobami. Natomiast Lech Wałęsa miał ogromną rozpoznawalność. Dzięki temu zdjęciu byliśmy od razu przypisywani do obozu Solidarności. Plakaty z Wałęsą stały się dla nas przepustką do parlamentu. Oprócz nich mieliśmy różne naklejki i krótkie ulotki o kandydatach. Własnym sumptem wydałem też zbiór swoich artykułów z okresu stanu wojennego, zamieszczanych w prasie podziemnej, pt. „Świadectwo” i również je rozdawałem. W Słupsku byłem tak zwanym spadochroniarzem i musiałem włożyć sporo wysiłku, żeby dorównać miejscowym postaciom takim jak Hanna Bogucka-Skowrońska, znana adwokat, Edward Miller, który był działaczem i szefem regionu Solidarności w Słupsku, czy Henio Grządzielski, również wybitny działacz słupskiej Solidarności.

Ludzie na spotkaniach wyborczych pytali: „Panie, kim pan jest? My pana nie znamy”.

Zdarzały się takie pytania. Ale ponieważ jeździliśmy na spotkania wyborcze w czwórkę – dwoje kandydatów do Sejmu i dwoje do Senatu, a pozostała trójka była bardziej znana, to zdziwienie moją osobą nie było częste. Podczas spotkań koncentrowałem się na sprawach gospodarczych, na polityce międzynarodowej i na sprawach obronności. Hania Skowrońska mówiła o praworządności i o prawach człowieka. A koledzy, działacze Solidarności – o sprawach pracowniczych. Prawda jest taka, że w tej kampanii trochę poruszaliśmy się po omacku. Nie wiedzieliśmy, co czeka ludzi po zmianach ustrojowych. A przyszły trudne czasy, również w Słupskiem, ponieważ było tam kilka wielkich zakładów pracy i PGR-y, które zostały poddane terapii szokowej.

Czytaj więcej

Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował

PGR-y po prostu poupadały.

Nie tylko one. W Słupskiem pojawiło się szybko bezrobocie, które dochodziło do 30 proc. Starałem się tłumaczyć ludziom, co nas czeka, co będzie z pracą, wspominaliśmy o prywatyzacji, choć mało kto sobie wyobrażał, jak to się wszystko będzie toczyło. Mówiłem, że rynek to pełne półki, ale też rynek pracy, a więc i bezrobocie, gdzie PRL-owska zasada „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy” już nie będzie obowiązywała. Nie wiem, na ile udawało mi się przygotować ludzi na nowe czasy. Tym bardziej że ku mojemu zdziwieniu wyborcy się tym nie przejmowali. Z dobrą wiarą przyjmowali zapowiedzi odzyskania wolności, budowy demokracji i suwerennego kraju, przywracania godności pracy i szacunku dla niej.

Skoro ludzie nie przejmowali się problemami gospodarczymi i społecznymi, to o co pytali?

Przede wszystkim czy będziemy bezpieczni, czy Rosja nam nie zagraża. Ludzie mieli tak bardzo dość pustych półek, niskich zarobków, które nie pozwalały na godne życie, rozkradania majątku publicznego, rozmaitych zakazów i nakazów, zamkniętych granic, że woleli wskoczyć w nieznane, niż dalej w tym tkwić. Chcieli Zachodu, bo wiedzieli, że tam się żyje lepiej. Patrzyli do przodu.

Spodziewał się pan tak wielkiego sukcesu Solidarności w wyborach?

Znaliśmy nastroje społeczne ze spotkań z wyborcami. Pojawiły się pierwsze sondaże opinii publicznej. To nam dawało nadzieję, że wygramy te wybory, ale nie oznaczało, że przejmiemy władzę. Przy 35-procentowym udziale w Sejmie nie mieliśmy widoków na rządzenie. Ale doszło do odwrócenia sojuszy – Stronnictwo Demokratyczne i ZSL przeszły na stronę Solidarności i to utorowało drogę do powołania rządu Mazowieckiego. Nie zapominajmy, że Tadeusz Mazowiecki miał w rządzie czterech ważnych ministrów z PZPR. To był Czesław Kiszczak, szef MSW, Florian Siwicki od obrony narodowej, Marcin Święcicki jako minister współpracy gospodarczej z zagranicą i Franciszek Adam Wielądek, minister transportu. Mazowiecki uzyskał 378 głosów, przy czterech przeciwnych i 41 wstrzymujących się, w głosowaniu nad wotum zaufania. To mu dawało mocny mandat do realizacji reform.

Czy w Klubie OKP rozmawialiście o możliwym porozumieniu z SD i ZSL?

Nie przypominam sobie takiej dyskusji. Odwrócenie sojuszy było dla wszystkich dużym zaskoczeniem i spowodowało fiasko misji tworzenia rządu przez Czesława Kiszczaka. A artykuł Adama Michnika „Wasz prezydent, nasz premier” otworzył możliwość powołania rządu z Tadeuszem Mazowieckim na czele. Zatem było wiele niewiadomych.

Co w takim razie politycznie zaprzątało w owym czasie Klub OKP?

Po pierwsze, korekta konstytucji. Musieliśmy wpisać suwerenną i niezależną Rzeczpospolitą jako państwo, którym chcemy być. W drugiej kolejności to były sprawy gospodarcze i reforma samorządowa Jerzego Regulskiego. Senat już w lipcu podjął uchwałę zalecającą rozpoczęcie prac nad ustawą o nowym ustroju władz lokalnych. Bez autonomicznych władz samorządowych nie mielibyśmy pełnej demokracji.

Nowy parlament wybrał Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta, z pewną pomocą Solidarności. Miał pan z tym problem?

Tak. Uważałem, że podczas obrad Okrągłego Stołu nastąpiło przełamanie wrogości między nami a komunistami. Sam kiedyś powiedziałem generałowi Jaruzelskiemu – już po zakończeniu jego prezydentury – że do Okrągłego Stołu miał we mnie przeciwnika. Ale potem zachowywał się przyzwoicie. Wie pani, że Amerykanie byli bardzo zaangażowani w wybór Jaruzelskiego. Amerykański dziennikarz John Pomfret w książce „Pozdrowienia z Warszawy: Polski wywiad, CIA i wyjątkowy sojusz” wspominał, że Jaruzelski miał wątpliwość, czy startować na prezydenta. Prezydent George Bush zachęcał go, żeby zawalczył o ten urząd. Natomiast w naszym klubie sytuacja była następująca – około dziesięciu posłów i senatorów OKP nie wzięło udziału w głosowaniu, co obniżyło kworum i dawało większą szansę na wybór Jaruzelskiego. Sam wstrzymałem się od głosu. To nie było poparcie dla Jaruzelskiego, ale skoro uznałem, że dał szansę na wielką przemianę ustrojową, to nie mogłem z przekonaniem głosować przeciwko jego wyborowi na prezydenta. Jaruzelski został wybrany, jednym głosem przewagi. Liczenie głosów trwało naprawdę długo, przeliczano je cztery albo pięć razy, a nawet padła teza, że Jaruzelski został wybrany przewagą połowy głosu, co nie powinno się liczyć.

Część deputowanych OKP wydawała się zmieszana tym wyborem.

Tadeuszowi Mazowieckiemu bardzo to odpowiadało. Wiem to, bo byłem zastępcą Jerzego Regulskiego, pełnomocnika rządu ds. reformy samorządowej i z tego tytułu uczestniczyłem w posiedzeniach Rady Ministrów. Jaruzelski podpisywał wszystko, co wychodziło z Sejmu, w tym wielki pakiet reformy Balcerowicza, który trafił na biurko prezydenta pod sam koniec grudnia 1989 roku, a reforma weszła w życiu 1 stycznia 1990 roku, co dzisiaj jest trudne do wyobrażenia. Dodam, że myśmy do końca nie wiedzieli, co będzie z gospodarką, co będzie z budową struktur państwa demokratycznego, a potem się okazało, że zarówno reformy gospodarcze, jak i reforma samorządowa nam się udały. Natomiast w obszarach zdrowia, edukacji, wymiaru sprawiedliwości nie mieliśmy gotowych koncepcji i w rezultacie do dzisiaj mamy zaniedbania w tych dziedzinach.

Czytaj więcej

Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii

W Sejmie pracował pan w komisji, która zajmowała się m.in. pakietem ustaw z reformy Balcerowicza. Kiedyś usłyszałam od Jacka Szymanderskiego, że posłowie poparli ten pakiet, ale nie mieli pojęcia, nad czym głosują i co z tego wyniknie.

Na pewno byli tacy posłowie, którzy nie przewidywali skutków reformy Balcerowicza. Ja miałem wykształcenie ekonomiczne. W stanie wojennym założyłem z kolegami dwie firmy polonijne, które po pięciu latach działalności zatrudniały 400 osób, rozumiałem gospodarkę, czułem rynek, wiedziałem, co trzeba zrobić z pieniądzem i jak przywrócić wartość złotówce. Zatem byłem przekonany, że reforma Balcerowicza jest konieczna i opowiadałem się za radykalnymi rozstrzygnięciami. Oczywiście, najbardziej baliśmy się bezrobocia. Pamiętam jak Jacek Kuroń na jednym z posiedzeń Rady Ministrów szacował, że bezrobocie może dotknąć pół miliona osób. Tymczasem w szybkim tempie bezrobocie przekroczyło 2 miliony. W moim okręgu wyborczym w Słupsku zbankrutował znany zakład produkcji obuwia Alka zatrudniający 4,5 tys. ludzi. Obserwowałem z bliska losy WSK w moim rodzinnym Mielcu – jak wykruszali się ludzie z 23-tysięcznej załogi. W końcu WSK też zbankrutowało. Pamiętam, że przyjeżdżały do nas delegacje z Kanady i opowiadały, że u nich proces restrukturyzacji zagłębia węglowego trwał dziesięć lat.

To chyba niezbyt was pocieszało?

Wtedy nie, ale spójrzmy dzisiaj na Mielec – dzięki Specjalnej Strefie Ekonomicznej zatrudnienie w niej znalazło prawie 40 tys. ludzi. Mamy do czynienia z nowoczesnym europejskim miastem. Więc to był pewien proces. To samo z PGR-ami, ich pracownicy nie byli rolnikami, zatem choć ziemia była do wzięcia prawie za darmo, nie zakładali własnych gospodarstw. Pamiętam spotkanie w gminie Główczyce z byłymi pracownikami PGR-u. Gmina przejęła 40 ha ziemi i chciała je oddać chętnym, ale chętnych nie było. Ludzie pytali: „Kto nam kupi sadzonki?”, „Kto nam pomoże w pracach polowych?”. Słowem prezentowali zupełną bierność. Dzisiaj cała ziemia popegeerowska jest zagospodarowana, a jej cena sięga dziesiątek tysięcy złotych za jeden hektar.

Może ci pracownicy PGR-ów naprawdę nie mieli pieniędzy na sadzonki, na ziarno do zasiewu?

Ja tego nie lekceważę. Ale zamiast mówić, że się nie da, trzeba było zacząć myśleć, co zrobić, żeby się dało. Jeżdżąc po Polsce, widziałem różnicę między regionami, gdzie były prywatne gospodarstwa, i tymi, gdzie dominowały PGR-y. Tam gdzie były prywatne, ludzie wystawali ze swoimi produktami przy drogach. Na terenach popegeerowskich nie było nic. Bo tam nie pracowali rolnicy, tylko był traktorzysta, pani od dojenia krów, urzędnicy itd. Poza tym występowała ogromna demoralizacja. Alkohol lał się strumieniami.

Bywał pan na posiedzeniach Rady Ministrów, gdy doszło do odwołania Czesława Kiszczaka ze stanowiska szefa MSW. Czy na posiedzeniach rządu dyskutowaliście na ten temat?

Nie. To się działo w gabinetach między Mazowieckim a Jaruzelskim i Kiszczakiem. Dochodziły informacje, że niszczone są dokumenty w MSW, ale poza tym oni się w miarę lojalnie zachowywali. Co tam się działo na zapleczu, tego do końca nie wiemy i może się nigdy nie dowiemy. Oni bardzo umiarkowanie zabierali głos i zazwyczaj przyjmowali do wiadomości to, co Mazowiecki lub inni ministrowie proponowali.

Jak wyglądała wojna na górze z perspektywy polityka pozostającego w ekipie Mazowieckiego?

Dla mnie to było bardzo smutne przeżycie. Wydawało mi się, że blok solidarnościowy będzie solidarny, przynajmniej w tej pierwszej kadencji. Że będziemy przeprowadzali poważne reformy. Aż tu nagle dowiedzieliśmy się, że Jarosław Kaczyński organizuje Porozumienie Centrum. W reakcji na to powołaliśmy ROAD, a po wyborach prezydenckich Unię Demokratyczną. Jarosław Kaczyński namawiał mnie na przystąpienie do PC. Spytałem go kiedyś: „Dlaczego ty to robisz, dlaczego rozwalasz OKP?”. Odpowiedział mi: „Nie widzisz, że Geremek z Mazowieckim prowadzą Polskę do zguby?”. Już wtedy miał taką zadrę wobec ludzi, których nie lubił.

Ale chronologicznie, to wy jako pierwsi opuściliście OKP, a Porozumienie Centrum zostało w klubie do końca X kadencji Sejmu.

No tak, to oni zostali, ale już jako partia, jako grupa, która miała swoje cele i je realizowała. Widzieliśmy, że dla nas w OKP nie ma już miejsca, i dlatego założyliśmy osobny klub.

Popierał pan start Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich?

Tak, popierałem. Ale z perspektywy czasu sam start Mazowieckiego uważam za błąd. Pan Tadeusz się przed tym bronił, ale mimo to część kolegów pchała go w te wybory, obawiając się Wałęsy. Bali się, że Wałęsa rozwali demokrację i zahamuje reformy, które już były wprowadzane. W każdym razie Mazowiecki, uzasadniając swój start w wyborach prezydenckich, argumentował, że robi to w obronie reform. Później przyznał, że Wałęsa go pozytywnie zaskoczył, ponieważ nie demontował rozpoczętych przemian.

Na pamiętnym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego, w czerwcu 1990 roku, od którego rozpoczęła się wojna na górze, Wałęsa zaatakował Jerzego Turowicza za krytyczne uwagi pod jego adresem.

To było nieładne. W tym był cały Wałęsa, w którym jest i wielkość, i małość. Jednak wina za wybuch wojny na górze była podzielona, choć to Kaczyński z Wałęsą uruchomili proces, który doprowadził do pęknięcia w obozie Solidarności. No i cenę tego płacimy do dzisiaj.

A może Wałęsie po prostu należał się urząd prezydenta?

Wydaje mi się, że tak. Ale wie pani, mam w sobie zakodowaną lojalność wobec swojego środowiska. Skoro byłem w grupie Mazowieckiego, Geremka, to w wyborach prezydenckich uczestniczyłem po stronie Mazowieckiego, choć bez większego przekonania. Przegrałem nawet zakład z jednym kolegą. Tuż przed ogłoszeniem wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich on rzucił, że Mazowiecki przegra ze Stanem Tymińskim. Ja się żachnąłem i powiedziałem, że stawiam 50 dolarów, iż Mazowiecki będzie w drugiej turze. No i przegrałem.

Jak pan sądzi, dlaczego Tymiński przeskoczył Mazowieckiego?

Bo nastroje społeczne były już nieciekawe. Przebijał się populizm, a Tymiński zręcznie posługiwał się demagogią, szermował pustymi obietnicami i atakował wszystko, co się dzieje. Poza tym popełnialiśmy błędy. Gdyby Mazowiecki nie startował, to Wałęsa by wygrał w pierwszej turze i mielibyśmy o wiele lepszą sytuację.

Wiadomo, że wybory powszechne na prezydenta to był pomysł waszego środowiska.

To prawda. Chcieliśmy decyzję w tym zakresie oddać ludziom, było oczekiwanie pełnej demokracji i powszechne wybory prezydenckie idealnie do tego pasowały. Może byliśmy trochę naiwni, bo jednak silny mandat, którym dysponuje prezydent, jest nieporównywalny z jego niewielką realną władzą. Nie wspominając o tym, że gdyby wybór był przez Zgromadzenie Narodowe, to Mazowiecki miałby szansę zostać prezydentem. Wałęsie pewnie by się to nie spodobało. On też chciał wyborów powszechnych, bo był na fali. Był niepowtarzalną postacią. No i tak to się potoczyło, i tak zostanie. Już się tego społeczeństwu nie odbierze.

Tadeusz Mazowiecki po wyborach prezydenckich podał się do dymisji, choć Wałęsa nie chciał go odwołać. Czy to było działanie emocjonalne?

Nie rozumiałem tej decyzji. Sądzę, że to się rozegrało w sferze psychologii. Ci dwaj ludzie, mówię o Mazowieckim i Wałęsie, tyle razem przeszli. Przez dziesięć lat działali wspólnie. I nagle się to wszystko zawaliło. Coś nieprawdopodobnego. Mazowiecki wszystkich nas zaskoczył tą dymisją. Uważam, że gdyby miał więcej cierpliwości, gdyby się na Wałęsę trochę otworzył i nie obrażał, to mógłby pracować do końca kadencji. Ale uniósł się honorem. Zawsze mówił, że telefon powinien działać w dwie strony i że on nie będzie wykonywał żadnych poleceń Wałęsy. A tu trzeba było rozmawiać i szukać porozumienia. Pamiętam pierwszy strajk słupskich kolejarzy – prosili, żeby przyjechał do nich Jacek Kuroń, minister pracy. Ale Balcerowicz, Mazowiecki i Kuroń twardo mówili: „Nie, nie będziemy rozmawiać pod pistoletem strajkowym”. To pojechał do kolejarzy Wałęsa i rozładował strajk. Takich zachowań po naszej stronie naprawdę brakowało.

Czytaj więcej

PO nie ma pomysłu na CPK. „Ludzie zaczęli się wsłuchiwać w argumenty merytoryczne”

Zastanawiam się dlaczego? Przecież wszyscy współpracowaliście w ramach związku zawodowego, zatem powinniście mieć wrażliwość na problemy społeczne?

Akurat Mazowiecki, Geremek, Kuroń bardziej byli politykami niż związkowcami. Ruch Solidarność przybrał formę związku zawodowego dlatego, że w inny sposób nie dałoby się go zalegalizować. To był taki wybieg. Ale wielu z nas nie było działaczami związkowymi. Leszek Balcerowicz, Jerzy Regulski nie byli związkowcami. Sam nim też nie byłem. Byliśmy państwowcami, którzy chcieli Polskę zreformować. No i tutaj związki zawodowe, w tym Solidarność, w pewnym momencie stały się zawadą. Bo ludzie chcieli gwarancji pracy i lepszych zarobków od zaraz, a to było niemożliwe. Myślę, że gdyby posłowie mieli pełną świadomość skutków reform Balcerowicza, to mogłyby one nie przejść w Sejmie. A że tej pełnej świadomości nie było, to udało się je przegłosować, a generał Jaruzelski z dnia na dzień wszystko podpisał. Zapewne też tej świadomości nie miał.

A dlaczego poparliście rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, który został premierem po Mazowieckim?

Poznaliśmy w Sejmie ekipę gdańskich liberałów i uznaliśmy, że to są rozsądni ludzie. Poza tym Bielecki utrzymał w rządzie Leszka Balcerowicza i ministra Krzysztofa Skubiszewskiego, bardzo ważną postać w tamtym czasie. Uważam, że Skubiszewski wprowadził Polskę w nowe otoczenie międzynarodowe. To ogromna i niedoceniana sprawa, bo w efekcie tamtych jego starań Polska jest w NATO i Unii Europejskiej. W ciągu 16 miesięcy rządu Mazowieckiego Skubiszewski doprowadził do podpisania pokojowych traktatów ze wszystkimi naszymi sąsiadami, w tym z rozpadającym się Związkiem Radzieckim i z łączącymi się Niemcami. Wykorzystał moment perfekcyjnie. A Jan Krzysztof Bielecki utrzymał zasadniczą linię, jeżeli chodzi o politykę gospodarczą i politykę międzynarodową. Poza tym nacisk na wcześniejsze wybory był już wtedy ogromny, zatem wiedzieliśmy, że to będzie rząd przejściowy, na kilka miesięcy.

Plus Minus: W Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku jest ściana zapełniona plakatami wyborczymi z 1989 roku. Są na nich kandydaci na posłów i senatorów, i Lech Wałęsa. Ma pan taki plakat?

Nawet z dziesięć sztuk. Zachowałem je po wyborach, bo tych plakatów zostało wydrukowanych bardzo dużo.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku