O czym piszę, kiedy piszę o golfie

Trudno usprawiedliwiać uczucie do sportu, bo wytłumaczyć je równie trudno, jak mazurki Chopina lub obraz Kandinsky’ego. Czujesz, o co chodzi albo nie. Gra ci w duszy albo nie gra. Ja pokochałem golf, ale nie wiem, czy kogokolwiek przekonam. Po prostu piszę, jak było.

Publikacja: 05.04.2024 17:00

O czym piszę, kiedy piszę o golfie

Foto: AdobeStock

Miałem dziennikarskiego idola. Nazywa się Simon Barnes. Przez 32 lata pisał o sporcie dla „Timesa”, 12 lat był kierownikiem działu. Dekadę temu przestał nim być. Żadna tajemnica – do zwolnienia jednego z najlepszych w tym fachu na Wyspach Brytyjskich (albo i dalej) doprowadził rynek. „Nie stać nas na ciebie” – rzekł mu bez specjalnego skrępowania ważny dyrektor. Rzadko się zdarza, by liczni brytyjscy koledzy z innych mediów zgodnie pisali, że to była jedna z najmniej rozsądnych decyzji w długiej historii szanowanego dziennika.

Barnes ma, wedle mej skromnej wiedzy, dom blisko bagien w Norfolk, gdzie hoduje konie oraz obserwuje ptaki i nie tylko dzięki tym obserwacjom napisał kilka książek – nie wszystkie o sporcie, ale chyba wszystkie warto smakować jak sernik z mocną kawą w leniwe, letnie popołudnie. Ma też Barnes syna z zespołem Downa. O synu rzekł nieraz, że jest najcenniejszym darem losu.

Czytaj więcej

Tenis na łasce reżimu

Jak kupiłem wieczne pióro

Simon ma też wygląd. Dawno go nie widziałem, ale po Wimbledonie – a był na 30 turniejach – zawsze chodził twardym krokiem jeźdźca, charakteryzowała go welurowa marynarka koloru natury, długie, siwe włosy spięte w kucyk, skórzany kapelusz na głowie oraz buty – też od koni. Pewnego razu uznałem, że spojrzę mu przez ramię na warsztat twórczy.

Okazja była dobra, bo na starym wimbledońskim korcie numer trzy 3 grała Jennifer Capriati, czyli postać dostatecznie powikłana, by wiedzieć, że Barnes przyjdzie ją opisać. Przyszedł, siadł, wyjął notes i wieczne pióro. Ja obok – z długopisem BIC i kartką A4 złożoną we czworo. Notes Simona był w twardej oprawie, odpowiednio podniszczony, w żółtawe poliniowane kartki. Tenisistki się rozgrzewały, idol znalazł tymczasem wolną stroniczkę, otworzył czarne pióro – i zamarł w tej klasycznej pozie.

Zamarłem i ja. Przetrwaliśmy tak zamrożeni trzy gemy, po których redaktor Barnes w końcu napisał – jak mi się wydawało – dobrą szkołą angielskiej kaligrafii: „Capriati 2:1”. Po godzinie nie było lepiej: „6:2, 3:4, 15-40” i tak dalej. Czasem notował wynik bez widocznego powodu, czasem patrzył w niebo i w końcu, gdy stało się jasne, że Amerykanka przegra i będzie płakać, poszedł sobie w dal krokiem kowboja. Dzień później kupiłem „Timesa” i przeczytałem tekst, który kolejny raz kazał się zachwycać erudycją oraz błyskotliwością skojarzeń i trafnością osądów autora.

Tak, kupiłem dostojne wieczne pióro w barwie kości słoniowej. Mam już też kilka szlachetnych z wyglądu notesów z liniowanymi kartkami – ostatni z zeszłorocznego golfowego meczu Europy z Ameryką o Puchar Rydera w Rzymie. Barnesa w Wimbledonie już nie ma, ale ja nadal niespiesznie notuję piórem: „Iga 2:1, 30-0” na wypadek, gdyby ktoś ciekaw warsztatu zaglądał przez ramię.

Barnes pięknie opisywał tenis, ale też siedem razy letnie igrzyska olimpijskie, sześć razy piłkarskie mistrzostwa świata, setki meczów krykietowych oraz zawodów jeździeckich. Nie opisywał golfa. Nie potrafił go zrozumieć. Próbował i nawet otrzymał dla niektórych godny zazdrości przywilej towarzyszenia Johnowi Daly’emu podczas rundy w St. Andrews.

Daly to w pewnym przybliżeniu amerykańska golfowa wersja George’a Besta, choć zupełnie bez wdzięku słynnego Irlandczyka. No i – choć schorowany – jeszcze żyje. Kiedyś na pewno podpisałby się pod często cytowanym zdaniem piłkarza: „Większość kasy wydałem na alkohol, kobiety i samochody. Resztę zmarnowałem”. Daly odjąłby może samochody, dodałby hazard i coś mocniejszego od whisky. Mnie nie dziwi, że Barnes z nim nie wytrzymał i po dwóch dołkach poszedł na polowanie.

Pisząc z rzadka o golfie, wspominał coś o przyjemnej rekreacji dla osób za starych na sport, o braku fizycznego ryzyka lub choćby cielesnego zaangażowania. Za mądry na krańcowe opinie wspominał uprzejmie, że zawsze mówi o sobie, iż jest jeźdźcem, ale tylko dlatego, że jeszcze nie odkrył sensu działań chłopców od wbijania piłek do dołków. Nie byłby Barnesem, gdyby nie dodawał, że zamieniłby wszystkich golfistów świata na pół godziny z Lucindą Green, wielką postacią brytyjskiego jeździectwa. Tak kruszeją dziennikarskie pomniki.

Może nie do końca kruszeją, bo niby skąd angielski dziennikarz i pisarz miał wiedzieć, że gdzieś dla kogoś golf znaczy wiele więcej, że daleko na kontynencie, w kraju nadwiślańskim, są przedwojenne ślady gry nawet odrobinę związane z brytyjską monarchią – Karol książę Radziwiłł grał w 1935 roku w Julinie nieopodal Łańcuta mecz z księciem Kentu i wygrał. Wprawdzie po wojnie nikt nie chciał o tym pamiętać, ale historia lubi być przekorna. Mogę śmiało podać, że niechcący stałem się drobną częścią tej przekory.

Przemek na tle Big Bena

Golf pokochałem od pierwszego uderzenia piłki na polu PGR Pęcice późną wiosną lub wczesnym latem 1968 roku – a może rok wcześniej lub później. Jaka była wtedy Polska, pisać nie trzeba. Miałem szkolnego przyjaciela Przemka. Najlepszego w owych czasach. Przemek miał wiele zalet, a wśród nich tę, że urodził się w Wielkiej Brytanii. Pokazał mi kiedyś czarno-białe zdjęcie, gdzie stał w rajtuzach i kusym płaszczyku na imponującym tle Big Bena – choć wtedy nie wiedziałem, że to Big Ben – co z definicji musiało budzić szacunek.

Ojcem Przemka był pan Jerzy – dla dzieciaka z podwarszawskiej prowincji postać fascynująca, tragiczna i wielka. O tragizmie wiele wiedzieć nie mogłem, raczej go przeczuwałem, dostrzegając, jak życie obchodzi się z osobą, która po przełomie październikowym podjęła decyzję o powrocie z żoną i synem do Polski. Nie wiem, jak bardzo żałował tego powrotu, ale myślę, że nigdy nie pogodził się z tym, jak obeszli się z nim w ojczyźnie. Z artystą – kiedyś malował, na ścianie w domu miał wielkie olejne płótna w srebrnych ramach – architektem i, przede wszystkim, żołnierzem AK. Niektórzy może się domyślą – był jednym z „Kolumbów. Rocznik 20”.

I ostatnia dygresja, chyba ważna. Gdy bawiliśmy się z Przemkiem w jego domu, widzieliśmy czasem gościa: przychodził, zamykali się z panem Jerzym, gadali długo i pili, zdaje się, tęgo. Gość raz wyszedł, uśmiechnął się do nas, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął parę monet. Powiedział coś, czego nie pojmowaliśmy: że właśnie wrócił z Libii, z wyjazdu zagranicznego grupy reprezentującej Związek Literatów Polskich – taka współpraca w ramach wymiany kulturowej. Miał dla nas w prezencie tamtejsze drobniaki: 1, 10 i 100 miliemów. Tak poznałem Romana Bratnego i tak dowiedziałem się, że przyjeżdżał do pierwowzoru literackiego postaci Jerzego. Pan Jerzy w mieniu przesiedleńczym przywiózł cuda: obrazy, bibeloty, monety, niesłychane książki, od pamiętników generała Andersa po ilustrowany w kolorze atlas patologii medycznych (wart osobnych opowieści) oraz zebrane roczniki przedwojennych gazet, w których mogliśmy obejrzeć, jak wyglądał i był opisywany pogrzeb Marszałka. Miał też coś, co z początku nas mniej ciekawiło: kilka starych kijów z drewnianymi uchwytami pokrytymi skórą i lekko pordzewiałymi metalowymi zakrzywionymi końcówkami. Do tego parę zakurzonych piłek. Dostaliśmy te kije i piłki do zabawy z prostą instrukcją: zróbcie na polu dołek, postawcie w nim patyk z liściem na górze, aby udawał chorągiewkę. Stańcie sto metrów dalej i kto trafi piłką do dołka za pomocą mniejszej liczby uderzeń – wygrywa. Innej definicji gry w golfa nie ma do dziś.

Pole, czyli nieużytki PGR Pęcice, było niedaleko za płotem. Patyki i reszta też. Przemek miał od małego zdolności biznesowe, więc, wbrew ówczesnemu ustrojowi, szybko odnalazł też komercyjne zastosowanie ojcowskiego daru.

Czytaj więcej

Mistrzostwa świata w rugby. Wyjątkowo udany projekt

Kije i piłki po trzecim wydaniu

Zaczęliśmy zapraszać kolegów ze szkoły, chyba za dwa złote: kij, piłka i pół godziny na ugorze. Pierwsze powojenne pole golfowe w Polsce – mam taką pewność historyczną – rozpoczęło więc działalność. Nigdy wcześniej nie miałem takiego uczucia dostatku: oranżady w proszku w bród, oranżady w butelce z kapslem też. Starczało nawet na bilety do kina Metro.

Niestety: rozpasanie trwało krótko, piłki poginęły. Najbliżej można było kupić nowe w bratniej Czechosłowacji, ale kto miał o tym wiedzieć. Zresztą nawet jakbyśmy wiedzieli, to na taki wyjazd zagraniczny dziesięcioletnich młodzieńców nie było stać. Ich rodziców też nie. No i był rok 1968, mało pasujący do brawurowych marzeń o golfie. Najdalej mogliśmy pojechać na Bazar Różyckiego, ale mimo poszukiwań, rzeczonych piłek tam nie było. Tata Przemka schował kije.

Moje kolejne bliskie spotkanie z golfem też nastąpiło w Polsce, choć w 1994 roku miałem za sobą już kilka studenckich i pracowniczych wyjazdów do Wielkiej Brytanii. Widywałem tu i ówdzie prawdziwe pola z chorągiewkami, ale wtedy serce nie zabiło. Zabiło, gdy dostałem w 1994 roku etat w „Rzeczpospolitej” i do działu sportowego przyszło zaproszenie na pokaz gry w Rajszewie.

Jechaliśmy grupą dziennikarską podstawionym wygodnie autobusem i stanęliśmy na miejscu dawnego wysypiska śmieci zmienionego w zielone łąki, z wałem wiślanym w tle. Nikt nas na te łąki wystrzyżone słusznie nie wpuścił, tylko na driving range, czyli ćwiczebną strzelnicę, by szkody były mniejsze. Kij w dłoń i chłopięce wzruszenia wróciły natychmiast, tym bardziej że w konkursie uderzeń na odległość zdobyłem nagrodę – wprawdzie za ostatnie miejsce, z wynikiem 1,5 m, ale dawała się rozlewać, zupełnie jak oranżada.

Wróciłem do Rajszewa niemal natychmiast – już z własnej inicjatywy. Poznałem romantyczną historię rozkwitu uczuć małomównego Szweda Eryka Jacobsona (specjalność zawodowa: cieśla okrętowy, a potem biznesmen wyposażający wnętrza statków) do uroczej Polki pani Doroty, co było zaczynem decyzji o inwestycji w golf niedaleko naszej stolicy. Poznałem szwedzkich trenerów, którzy zaczęli opowiadać o szkockiej grze.

Jeden z nich, Pierre Karstroem, został pierwszym szefem stowarzyszenia instruktorów PGA Polska. Skromny był nad wyraz i chwilę trwało, nim dowiedziałem się, jaki to gość: w ojczyźnie był trenerem kobiecej kadry Szwecji i wprowadził w świat LPGA Tour legendę szwedzkiego golfa Liselotte Neumann.

Wymyśliłem więc serię 19 artykułów golfowych w „Rzeczpospolitej” niosących misję edukacyjną. 19, gdyż pole ma 18 dołków, a ten dodatkowy to zwyczajowa nazwa towarzyszącej dołkom restauracji lub baru. Profesorem był Pierre, a ja – student – notowałem i publikowałem, narażając się na różnorodne uwagi w redakcji, najłagodniej mówiąc: uszczypliwe. Płachta ówczesnej kolumny „Rz” była jednak tak duża, że jakoś udało się te mądrości przemycić, choć w czarnej ramce.

Na nocne dyżury przemycałem na plac Starynkiewicza więcej: kije i piłki, by w późnych godzinach lekkiego redakcyjnego rozprężenia przed zakończeniem trzeciego wydania traktować wiekowy, pokryty wykładziną i cokolwiek krzywy parkiet na trzecim piętrze jak pełen wyzwań green. Inni dyżurni, zrazu nieufni, gdzieś koło pierwszej w nocy dołączali, a za dołki służyły leżące szklanki. Karstroem dał mi już gratis parę lekcji golfa. Sądziłem więc, że mogę szkolić innych.

Misję uznałem za niemal spełnioną, gdy w małym, pierwszym domku klubowym pola golfowego w Naterkach pod Olsztynem (wtedy jeszcze podlewanego za pomocą beczkowozu konnego) zobaczyłem na ścianach oprawione należycie golfowe wycinki z „Rzeczpospolitej”. Powiedzieć, że poczułem zawodową dumę i sens pracy dziennikarskiej, to nic nie powiedzieć.

Nowe pokłady rozkoszy

Golf ma ważną cechę: jasno oddziela zainteresowanych od obojętnych. Pierwszych pochłania w całości, drugich zostawia zaś za wysokim murem. Dałem się pochłonąć i choć z samym wbijaniem piłek do dołków nie szło mi tak dobrze, by zdobywać szczyty i zaszczyty, to odkryłem pokłady nowych rozkoszy. Przede wszystkim spotykałem ludzi, których spotkać bez golfa byłoby znacznie trudniej. Nie jest to w golfie wyjątek, tylko reguła: wchodzisz na pole, stajesz na pierwszym tee i wcale nie spotykasz ministra, dyrektora, reżysera, gwiazdy ekranu bądź sceny, wybitnego piłkarza, hokeisty, posła lub senatora. Ściskasz dłoń Andrzejowi, Jurkowi, Mariuszowi, Krzysztofowi, Monice lub Eli. Zdarzają się też Mike, Brigitte, Hans lub Bjoern.

I grasz, i rozmawiasz. Różnie z tą grą bywa. Golf raczej każe cierpieć, bo – jak pisze Barnes – sport naprawdę może zranić, gdy ci zależy. A golfistom zawsze zależy. Można z golfem brać się za bary, walczyć, kląć i przegrywać. Można też przyjmować wszelkie nieuchronne porażki za pewnik i spokojnie czekać na jedno uderzenia lub jeden turniej, gdy los zechce, byś stał się Tigerem Woodsem – przynajmniej na minutę lub dwie. Można czekać na nowe spotkania z golfistami oraz golfistkami, jakich da los i cieszyć się, że nie wybrał źle. Wybrałem więc drogę odkrywania radości – w końcu sport też do tego może służyć – sprytnie zostawiając w niepamięci wszelkie spektakularne klęski.

Nagroda nadeszła szybko. W Wilanowie poznałem głos znany mi z dzieciństwa z trzeszczącego radia ojca. Ojciec między piskami zagłuszania wyłuskiwał audycje Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Głos Janusza Herburta-Hewella stał się nagle całym, żywym panem Januszem z jego srebrną grzywą. Tak to wymyślił: przyjadę do nowej Polski w celu krzewienia kultury golfowej. Nagrał kasetę VHS z sobą w roli głównej. Pytał, czy da się sprzedać w supermarketach. Chyba trochę sprzedał. Driving range w Wilanowie rozkwitł na pewno.

Co chwila odkrywałem nowe przyjemności pokonywania dołków i rozmów z takimi zakręconymi jak ja. Poznałem szwedzką księżniczkę, austriacką hrabinę, amerykańskiego żołnierza, fińskiego finansistę, polską aktorkę, szkockiego trenera oraz niemieckiego piłkarza.

Wykryłem na terenie dawnego powsińskiego PGR-u walec, którym równano trawę greenów oraz fairwayów i zanim wymyśliłem, co robić z tym odkryciem, ktoś wywiózł walec na złom. Spotkałem pana Jerzego Holca, syna Jakuba Holca, pierwszego greenkeepera Polskiego Country Clubu w Powsinie. Rękopis wspomnień pana Jerzego mam do oddania do przyszłego muzeum polskiego golfa. Z muzeum w USA ściągnąłem powsińską kartę do notowania wyników. Zaczytywałem się we wspomnieniach Antoniego Uniechowskiego (świetny rysownik był krótko sekretarzem podwarszawskiego klubu) i radowało mnie każde zdanie z pierwszego podręcznika gry napisanego dla Polaków w 1932 roku przez majora Adama Gubattę.

Zostałem starterem pierwszego turnieju Polish Open i przy okazji pięknie przegrałem turniej dziennikarzy z tej racji, że sędzia główny uznał, iż dużo piszę o golfie, więc się znam, zatem muszę mieć handicap 28, a nie, jak pozostali, 36. W porządku, bo wygrał Andrzej Strzelecki, syn dziennikarza.

Mówiąc krótko: golf nie dawał mi talentu do wygrywania, ale radości towarzyszących miałem bez liku. Łącznie z niemal całodniowym samotnym zwiedzaniem Muzeum Golfa w St. Andrews (pozostałych gości wystraszył alarm przeciwpożarowy, więc już nie wrócili) i sprowokowaną przez serię korzystnych przypadków uprzejmą rozmową (wyłącznie o golfie) z Michelem Phelpsem – sam w to trochę nie wierzyłem: w szwajcarskiej miejscowości Crans-Montana podczas turnieju Omega Masters w okolicznościach trącających jednoznacznie o luksus.

Czytaj więcej

Przypadek Simony Halep pokazuje, że w walce z dopingiem nie zawsze wygrywa prawda

Jak wygrałem z finalistą Wielkiego Szlema

Powiedzmy uczciwie: luksus golfowy jest przyjemny, ale bez przesady, na dzikich łąkach, zarośniętych klepiskach, w publicznych piaskownicach, w słońcu i słocie, w rojach muszek, komarów i szerszeni też zdarzało się grać i hartować. Zresztą jeśli szukać radości golfowych wytrwale, to i ta sportowa się odnajdzie. W gabinecie mam małą statuetkę golfisty na postumencie za zwycięstwo w turnieju „Evergreen Cup” w Binowie. Turniej zorganizowano przy okazji szczecińskiego challengera ATP Szczecin Open.

Format był drużynowy, miałem więc u boku dwie dzielne koleżanki z Krakowa, które kije miały w ręku pierwszy raz, może drugi. Liczyła się więc forma lidera ekipy i chwilę trwało, by zobaczyć, że głównym rywalem do sukcesu będzie Jaroslav Levinsky, świetny czeski deblista, który z racji urodzin w miejscowości Valašské Meziříčí miał niedaleko do pola golfowego i wahał się całkiem długo, jaki sport wybrać. Wybrał tenis, lecz golfa do końca nie porzucił.

Z racji prawie dwóch metrów wzrostu miał potężne długie uderzenia, z krótką grą bywało gorzej. U mnie odwrotnie. Tego dnia zwyciężyła krótka gra. Ponieważ Jarek kilka lat później zagrał w finale Australian Open w mikście, mogłem niekiedy wspomnieć w luźnej tenisowej rozmowie, że wygrałem z finalistą Wielkiego Szlema. Nie pamiętam, czy wspominałem, że w golfa.

Barnes w ostatnim miesiącu pracy w „Timesie” napisał tekst, w którym subtelnie rozlicza się z 32 lat obecności w dzienniku. Nie wspomina minionego czasu z przesadną nostalgią. Bo co wspominać, skoro każda przeszłość była wspaniała, a każda przyszłość jest wciąż taka sama. „Do opisania są wciąż te same błahostki: triumf i katastrofa, zwycięstwo i porażka, przywództwo i zdrada, zemsta i kontrzemsta, siła i słabość, pycha i kara za nią, nienawiść, przerażenie, honor, radość i chwała: wszystko rozgrywa się przede mną. Pisarz sportowy nigdy nie pozostaje bez ważnego tematu” – pisze.

Chciałbym, żeby miał rację i sport pozostał nieskończoną metaforą, którą się rozumie albo nie. Mam szczęście, mogę teraz zamienić cały ten sport na golf i w zasadzie wyjdzie na to samo. Cóż można zrobić więcej? Niewiele: trzeba oczyścić kije, przygotować wózek i buty. Pojechać i zagrać rundę. Potem wrócić do domu, włączyć telewizor i patrzeć, jak gra piłkarska reprezentacja Polski. I liczyć po cichu, że może to coś znaczy, że trener Michał Probierz jest golfistą.

Miałem dziennikarskiego idola. Nazywa się Simon Barnes. Przez 32 lata pisał o sporcie dla „Timesa”, 12 lat był kierownikiem działu. Dekadę temu przestał nim być. Żadna tajemnica – do zwolnienia jednego z najlepszych w tym fachu na Wyspach Brytyjskich (albo i dalej) doprowadził rynek. „Nie stać nas na ciebie” – rzekł mu bez specjalnego skrępowania ważny dyrektor. Rzadko się zdarza, by liczni brytyjscy koledzy z innych mediów zgodnie pisali, że to była jedna z najmniej rozsądnych decyzji w długiej historii szanowanego dziennika.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi