Miałem dziennikarskiego idola. Nazywa się Simon Barnes. Przez 32 lata pisał o sporcie dla „Timesa”, 12 lat był kierownikiem działu. Dekadę temu przestał nim być. Żadna tajemnica – do zwolnienia jednego z najlepszych w tym fachu na Wyspach Brytyjskich (albo i dalej) doprowadził rynek. „Nie stać nas na ciebie” – rzekł mu bez specjalnego skrępowania ważny dyrektor. Rzadko się zdarza, by liczni brytyjscy koledzy z innych mediów zgodnie pisali, że to była jedna z najmniej rozsądnych decyzji w długiej historii szanowanego dziennika.
Barnes ma, wedle mej skromnej wiedzy, dom blisko bagien w Norfolk, gdzie hoduje konie oraz obserwuje ptaki i nie tylko dzięki tym obserwacjom napisał kilka książek – nie wszystkie o sporcie, ale chyba wszystkie warto smakować jak sernik z mocną kawą w leniwe, letnie popołudnie. Ma też Barnes syna z zespołem Downa. O synu rzekł nieraz, że jest najcenniejszym darem losu.
Czytaj więcej
Aryna Sabalenka to pierwsza mistrzyni Australian Open, przy której nazwisku nie ma nazwy kraju. – Jest od Łukaszenki – mówi wielu, a gdyby nie wojna w Ukrainie, może by nie mówili.
Jak kupiłem wieczne pióro
Simon ma też wygląd. Dawno go nie widziałem, ale po Wimbledonie – a był na 30 turniejach – zawsze chodził twardym krokiem jeźdźca, charakteryzowała go welurowa marynarka koloru natury, długie, siwe włosy spięte w kucyk, skórzany kapelusz na głowie oraz buty – też od koni. Pewnego razu uznałem, że spojrzę mu przez ramię na warsztat twórczy.
Okazja była dobra, bo na starym wimbledońskim korcie numer trzy 3 grała Jennifer Capriati, czyli postać dostatecznie powikłana, by wiedzieć, że Barnes przyjdzie ją opisać. Przyszedł, siadł, wyjął notes i wieczne pióro. Ja obok – z długopisem BIC i kartką A4 złożoną we czworo. Notes Simona był w twardej oprawie, odpowiednio podniszczony, w żółtawe poliniowane kartki. Tenisistki się rozgrzewały, idol znalazł tymczasem wolną stroniczkę, otworzył czarne pióro – i zamarł w tej klasycznej pozie.