Nowy rząd zlikwiduje IPN? Dlaczego jest to zmora budowniczych III RP?

Choć prawica zrobiła bardzo dużo, by zohydzić historię, ma ona jeszcze szansę, by odegrać ważną rolę. Ale tylko wtedy, gdy dostrzegą to liberałowie. I odpowiedzą w końcu sobie na pytanie, po co ona właściwie jest.

Publikacja: 12.01.2024 17:00

Prezentacja drugiego tomu pracy „Aparat bezpieczeństwa w Polsce. Kadra kierownicza 1956–1975” wydawn

Prezentacja drugiego tomu pracy „Aparat bezpieczeństwa w Polsce. Kadra kierownicza 1956–1975” wydawnictwa IPN, 21 lutego 2007, Warszawa. W tle ówczesny premier Jarosław Kaczyński

Foto: WITOLD ROZBICKI/REPORTER

Okładka „Sieci”, które reklamują się na winiecie jako „największy konserwatywny tygodnik opinii w Polsce”, 27 grudnia: na pierwszym planie dr Karol Nawrocki, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, w bokserskiej pozycji, nazywanej fachowo „podstawową pozycją bojową” (czyli unosząc zaciśnięte i gotowe do ataku pięści), w tle spętane łańcuchami logo instytucji, a po lewej stronie tytuł „IPN będzie twierdzą nie do zdobycia”. W rozmowie, którą prowadzą Marek Pyza i Marcin Wikło, bokser i historyk odpowiada na pytanie, czego o IPN nie wiedzą politycy, którzy chcą jego likwidacji: „Nie widzą naszej pracy, która na co dzień nie jest pokazywana opinii publicznej, bo nie ma takiej potrzeby. To nie jest walka o głosy, tylko służba Polsce”. Dalej, pytany o to „Jak wytłumaczyć Polakom, że jesteśmy w krytycznym momencie, że płynąca ze świata kontrkultura jest bardzo silna, ale nie można się jej nie przeciwstawiać? Że ukształtować nas mądrze może tylko instytucja mająca pomysł na to, jak w świecie zalanym coraz łatwiejszą rozrywką podawać istotne treści?”, mówi: „Nasza diagnoza jest podobna. Rzeczywiście istnieje rodzaj kontrkultury historycznej, która ma za zadanie zohydzić samą historię, aby skupić się na przyszłości bez przeszłości, bez refleksji. Ta walka już się toczy i w moim głębokim przekonaniu my jako IPN jesteśmy do niej przygotowani właśnie dzięki nowym narzędziom, które wdrażamy”.

Cofnijmy się o 17 lat. Ówczesny premier Jarosław Kaczyński odwiedził pracowników krakowskiego oddziału Instytutu, do których zwrócił się z odezwą: „Pracujecie nad przeszłością, ale pracujecie dla przyszłości. Zgromadzony tu zasób archiwalny jest niezwykle ważny dla tego, co się dzieje dzisiaj w Polsce. Prowadzi czasem do wstrząsów i szoków, ale buduje nowy, lepszy porządek życia publicznego. To, co nazywamy czasem IV RP. Jesteście na pierwszej linii frontu walki o prawdę i godność naszego narodu”.

Te wypowiedzi, być może nieprzypadkowo podobne, i praktyka ostatnich ośmiu lat nie pozostawiają wątpliwości: historia jest dla prawicy nie tyle obszarem fascynacji i sporu, ile brutalnej walki. PiS wybrał przeszłość jako pole dla współczesnych bitew.

Czytaj więcej

Jarosław Dumanowski: Jedzenie było niebezpieczną przyjemnością zmysłową

Historia jako broń

Maj 2023 roku. Do organizowanego przez Donalda Tuska Marszu 4 czerwca pozostały cztery dni, a do wyborów parlamentarnych niecałe pięć miesięcy. Tego dnia na oficjalnym profilu PiS na Twitterze opublikowany został 14-sekundowy spot. Otwierają go zdjęcia torów prowadzących do Auschwitz i obozowych baraków opatrzone informacją o tym, że w tym miejscu zamordowanych zostało ponad milion osób, natomiast łącznie w okresie II wojny światowej życie straciło 6 mln Polaków.

Kolejne ujęcie to brama z wykutym nad nią hasłem „Arbeit macht frei” oraz pokazany na tym tle twitterowy wpis Tomasza Lisa: „Znajdzie się komora dla Dudy i Kaczora” (komentarz ten spotkał się z szeroką krytyką; publicysta i jego fani zarzekali się, że chodziło o celę). Wciąż słychać niepokojącą ambientową muzykę i tykanie zegara, a lektor odczytuje pytanie, które zapisane drukowanymi literami pojawia się jednocześnie na ekranie: „Czy na pewno chcesz iść pod tym hasłem?”. Całość zamyka plansza z napisem „Marsz 4 czerwca”.

Dziennikarze Onetu informowali, że autorem spotu miał być niespełna 30-letni Michał Moskal, szef gabinetu Jarosława Kaczyńskiego. Szlaki przetarł mu 18 lat wcześniej Jacek Kurski, sugerując, że dziadek Donalda Tuska służył w Wehrmachcie jako ochotnik, choć w rzeczywistości został do tego zmuszony.

Zresztą autor tych słów przyznał, że jego wersja to „lipa”, ale „warto w nią iść”, bo „ciemny lud to kupi”. Lech Kaczyński wykluczył Jacka Kurskiego ze sztabu, a podczas debaty telewizyjnej przeprosił Donalda Tuska (czego nie zrobił po emisji spotu PiS).

Na tym polega praktykowana w stuleciu wojen hybrydowych „weaponizacja”, a więc instrumentalizacja i wykorzystanie jako broni np. informacji (rozumianej w ramach zasobu) czy desperacji migrantów (co obserwujemy na granicy polsko-białoruskiej). Albo jak w tym przypadku historii i symboli, ale z tą różnicą, że wykorzystuje się je nie przeciw zewnętrznemu wrogowi, ale za ich pomocą atakuje się politycznych rywali, chociaż w równym stopniu bez zasad.

Polska miękka siła

Kwiecień 2019 roku, 76. rocznica wybuchu pierwszego z dwóch warszawskich powstań. IPN prezentuje film „Jeden dzień w getcie warszawskim”: to zrekonstruowane cyfrowo nagranie, które powstało prawdopodobnie w latach 1940–1941, a jego autorem był nieznany z imienia i nazwiska żołnierz Wehrmachtu. Materiał w tej wersji otwiera plansza z przedrukowanym na biało powszechnie znanym fragmentem „Medalionów” Zofii Nałkowskiej: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Ale w przeredagowanej wersji zaraz obok słowa „ludzie” pracownicy Instytutu dopisali w nawiasie czerwonym kolorem „Niemcy”. Interesujące jest to, że uciekając się do tego, bądź co bądź, prymitywnego i agresywnego zabiegu, uznano go mimo wszystko za konieczny. To więcej niż polityka historyczna, bo zaczyna się to wszystko niebezpiecznie zbliżać do inżynierii społecznej.

Newt Gingrich, amerykański polityk, republikanin i były przewodniczący Izby Reprezentantów, cytowany przez Josepha S. Nye’a (autora terminu „soft power”, dosłownie „miękkiej siły”, która jest zdolnością danego kraju do wykreowania atrakcyjnego dla innych przekazu służącego realizacji wcale nie miękkich interesów i zapewniania sobie trwałych wpływów), komentując politykę wywodzącego się z tego samego obozu politycznego prezydenta George’a W. Busha, prowadzoną w obliczu rozpoczętej przez niego interwencji w Iraku, stwierdził: „Nie chodzi o to, ilu wrogów zabiję, ale o to, jak wielu zjednam sojuszników”.

Trudno kogoś do czegoś przekonać, unosząc pięści. Podobnie jak polityka zagraniczna miała dla rządu Zjednoczonej Prawicy wyłącznie funkcję wewnętrzną, tak historyczna została sprowadzona do poziomu realizacji bieżących potrzeb, a więc jedynie obsługi emocji żelaznego elektoratu partii. Tak pryskały bańki mydlane polskiej soft power, które przecież w zaproponowanej przez prezydenckiego doradcę prof. Andrzeja Zybertowicza formie MaBeNy (skrót od „Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego”) porywać miały nie tylko Zachód, ale również samych obywateli. Nie było po 1989 roku partii, która poświęcałaby historii tyle uwagi, ale uzbrajając ją, jednocześnie okładała ją po głowie i wybiła jej zęby.

Czytaj więcej

Dominik Czapigo: Wysoki koszt pracy w konspiracji

Cały ten IPN

Oczywiście, istnieje grupa historyków, publicystów i polityków, których do idei IPN nie przekonają ani pięści, ani dialog. Po pierwsze, dyskusja o Instytucie nie jest właściwie rozmową o nim samym: to spór o to, czy Polska powinna prowadzić politykę historyczną, której liberałowie zasadniczo są niechętni, zarówno kwestionując samo jej pojęcie, jak i potrzebę.

Po drugie, IPN to przecież nieodrodne dziecko III Rzeczypospolitej. Dr Jacek Sokołowski, krakowski prawnik i politolog, w skądinąd bardzo ciekawej książce „Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy” stawia zupełnie niebanalną tezę. Inteligencja – a to ona, z „Gazetą Wyborczą” na czele, narzuca ton debaty o Instytucie, którego likwidacji sprzeciwia się według sondażu United Surveys dla „Dziennika Gazety Prawnej” i RMF FM z października zeszłego roku ponad 60 proc. Polaków – radykalnie potępiając PRL, musiałaby zaprzeczyć swojej własnej biografii, która w obszarze strategii funkcjonowania w systemie była złożona, niejednoznaczna i pełna sprzeczności.

„Polska Ludowa była państwem, które inteligenci uważali za swoje, zajmowali w nim bowiem pozycję relatywnie uprzywilejowaną. Jednocześnie nie lubili tego państwa i sprzeciwiali mu się albo przynajmniej (…) utożsamiali się z tym, którzy tę odwagę mieli. Po upadku władzy komunistów członkowie tej klasy nie potrafili PRL-u jednoznacznie i całkowicie potępić, ponieważ musiałoby to oznaczać jednoznaczne potępienie ich własnego oportunizmu, który w stosunku do niego, z mniejszym lub większym natężeniem, w zależności od okresu, ale jednak przejawiali” – pisze Sokołowski. Stąd wyprowadzam wniosek, że IPN jest kamieniem w bucie budowniczych III RP, bo nie pasuje do tego, jak i dlaczego ją sobie wymyślili.

I wreszcie po trzecie, likwidacja Instytutu ma być remedium na wszystkie bolączki polskiej humanistyki, a nawet nauki w ogóle, a jedynym ich źródłem ma być brak pieniędzy. Opiera się to w dużej mierze na naiwnym przekonaniu, że przyniesie to oszczędności, które powędrują na granty dla humanistów. Ulegli temu autorzy tzw. Deklaracji łódzkiej: ich wieloaspektowy program naprawy historii zakłada nawet powołanie osobnej agencji grantowej, co zresztą spotkało się w mediach społecznościowych z ożywioną krytyką.

Byłoby niepowetowaną stratą, gdyby szeroka debata publiczna o historii po PiS ograniczyła się do rozmowy o IPN, którego likwidację postulowano zresztą zaraz po tym, jak powstał. Bardzo mylił się Borys Budka, zaliczając trzy lata temu w rozmowie z „DGP” historię do kierunków, które „odbiegają od oczekiwań nowoczesnego państwa”. Przed historykami pojawia się szansa na kompleksowe spojrzenie zarówno na politykę historyczną, której tak nie lubią, społeczną rolę historii, jak i na edukację historyczną, na każdym jej poziomie. Bo czasy się zmieniły. Popularność historii alternatywnej z jednej strony, a fenomen ludowej z drugiej pokazują dobitnie pewne zupełnie realne społeczne potrzeby. A wojna w Ukrainie i kolejne kryzysy powodują, że ludzie zwracają się ku historii z pytaniami o dzień powszedni i przyszłość, o czym świadczy choćby popularność wykładów prof. Timothy’ego Snydera o historii Ukrainy.

Jeśli nauka historyczna ma więc konkurować z budzącą wiele wątpliwości „gawędą geopolityczną” (autorem tego określenia jest dr hab. Łukasz Fyderek, który przyglądał się temu zjawisku), musi być atrakcyjna, a to wymaga zmiany modelu kształcenia przyszłych historyków, odpowiedzenia sobie na pytanie, po co jest historia i oswojenia nie tylko nowych technologii, ale pisania dla ludzi, a nawet uznania, że książka historyczna może być dobrą rozrywką.

Wszystko pod znakiem zapytania

Historia znajduje się dzisiaj w obliczu odpowiedzialności groźnej, ale jednocześnie pasjonującej. Tak jest dlatego, że historia zależała zawsze, w swej istocie i swych zmianach, od konkretnych warunków społecznych (…) Doświadczenia ostatnich czterdziestu lat były szczególnie okrutne dla wszystkich ludzi; pchnęły nas gwałtownie ku samej głębi naszej istoty i skierowały z kolei ku losowi całej ludzkości, to znaczy ku kluczowym problemom historii. Mamy powód do odczuwania litości czy cierpienia, do refleksji, do postawienia wszystkiego pod znakiem zapytania”.

W ten sposób wykład inauguracyjny w Collège de France otworzył Fernand Braudel, jeden z najniezwyklejszych historyków urodzonych w XX wieku, przedstawiciel drugiego pokolenia francuskiej szkoły historycznej „Annales”, autor dwutomowej pracy „Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa II”, o której Bronisław Geremek zwykł pisać, że „ma rzadki przywilej dobrego starzenia się niczym wino”. Nad książką pracował zresztą, przebywając w obozie jenieckim.

Jego słowa padły w 1950 r., ale równie dobrze mogłyby zostać wypowiedziane dzisiaj, kiedy za naszą wschodnią granicą wciąż trwa wojna.

Podobnie uważał zresztą Leszek Kołakowski, pisząc w eseju „O doktorze Faustusie”, który „Gazeta Wyborcza” opublikowała już po jego śmierci: „Uczymy się przeszłości, żeby umieć wokół nas rozpoznawać bez błędu twarze skażone piętnem jej najgorszego dziedzictwa”.

Dlatego nie wystarczy historii zdeweaponizować. A jeśli różnica pomiędzy tym, co było przed 15 października 2023 roku, a co zaczęło się dzień po, będzie polegać wyłącznie na tym, że w programie telewizji publicznej jest „Lech Wałęsa. Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy, to koniec końców zmieni się wszystko, by nie zmieniło się nic.

Okładka „Sieci”, które reklamują się na winiecie jako „największy konserwatywny tygodnik opinii w Polsce”, 27 grudnia: na pierwszym planie dr Karol Nawrocki, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, w bokserskiej pozycji, nazywanej fachowo „podstawową pozycją bojową” (czyli unosząc zaciśnięte i gotowe do ataku pięści), w tle spętane łańcuchami logo instytucji, a po lewej stronie tytuł „IPN będzie twierdzą nie do zdobycia”. W rozmowie, którą prowadzą Marek Pyza i Marcin Wikło, bokser i historyk odpowiada na pytanie, czego o IPN nie wiedzą politycy, którzy chcą jego likwidacji: „Nie widzą naszej pracy, która na co dzień nie jest pokazywana opinii publicznej, bo nie ma takiej potrzeby. To nie jest walka o głosy, tylko służba Polsce”. Dalej, pytany o to „Jak wytłumaczyć Polakom, że jesteśmy w krytycznym momencie, że płynąca ze świata kontrkultura jest bardzo silna, ale nie można się jej nie przeciwstawiać? Że ukształtować nas mądrze może tylko instytucja mająca pomysł na to, jak w świecie zalanym coraz łatwiejszą rozrywką podawać istotne treści?”, mówi: „Nasza diagnoza jest podobna. Rzeczywiście istnieje rodzaj kontrkultury historycznej, która ma za zadanie zohydzić samą historię, aby skupić się na przyszłości bez przeszłości, bez refleksji. Ta walka już się toczy i w moim głębokim przekonaniu my jako IPN jesteśmy do niej przygotowani właśnie dzięki nowym narzędziom, które wdrażamy”.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich