Wponiedziałek 9 marca 2020 roku przyszła do mnie Robin Desser, moja redaktorka, bo chciała omówić swoje poprawki do brudnopisu tej książki. Świat był jeszcze wtedy „normalny”, ale instynkt mi podpowiadał, że długo to tak nie potrwa. Zabukowałem lot do Londynu, ponieważ trzy dni później, 12 marca, miałem się spotkać z rodziną; był to czas wiosennych ferii na Uniwersytecie Nowojorskim. (Przez ostatnie sześć lat podczas wiosennych semestrów prowadziłem na tej uczelni seminarium magisterskie z literatury faktu).
Czytaj więcej
Wiwisekcja prawdziwej zbrodni, pokazanie ludzkich słabości, charakterów, zaburzeń. Jestem bardzo na tak.
Byłem idealnym celem dla wirusa
Po wyjściu Robin zadzwoniłem na lotnisko i odwołałem lot. Nie widziałem synów od Bożego Narodzenia, ale zgodzili się, że to rozsądna decyzja. Tydzień później dostałem gorączki i znienacka stało się oczywiste, że to koronawirus. Miałem wtedy siedemdziesiąt dwa lata i chorowałem na astmę, byłem więc idealnym celem dla tego wirusa. 16 marca to zaledwie dzień po Idach Marcowych, ale nie jestem przecież Juliuszem Cezarem.
Aż do tamtego dnia chorowałem poważnie zaledwie dwa razy i nie należy się chyba dziwić, że przypomniały mi się tamte dwie choroby.
To pierwsza: w 1949 roku, kiedy jeszcze nie miałem dwóch lat, zachorowałem na tyfus. Wszystkie przepisane mi lekarstwa zawiodły i lekarz rodzinny powiedział rodzicom, że prawdopodobnie niebawem umrę. Mój udręczony ojciec naciskał na niego, mówiąc, że przecież „musi być coś jeszcze, co można mu podać?”. Lekarz odpowiedział mu na to: „Jest taki nowy antybiotyk, który nazywa się chloromycetyna. Jest niewiele informacji o jego skuteczności, ale może pan go wypróbować, bo chłopiec i tak umrze”. To był wieczór i ojciec objechał cały Bombaj, żeby znaleźć otwartą aptekę. Wrócił do domu z lekarstwem, które bardzo szybko mnie wyleczyło. Potem chloromycetyna stała się standardowym lekiem na tyfus, przynajmniej w tamtej części świata. Zawdzięczam jej życie.