Salman Rushdie. Języki prawdy

Kiedy rozpoczął się lockdown, mnóstwo ludzi mi mówiło: „Dla ciebie taki lockdown to nie pierwszyzna, przechodziłeś to przecież po tym, jak Iran obłożył fatwą »Szatańskie wersety«”.

Publikacja: 13.10.2023 17:00

AFP

AFP

Foto: JOEL SAGET

Wponiedziałek 9 marca 2020 roku przyszła do mnie Robin Desser, moja redaktorka, bo chciała omówić swoje poprawki do brudnopisu tej książki. Świat był jeszcze wtedy „normalny”, ale instynkt mi podpowiadał, że długo to tak nie potrwa. Zabukowałem lot do Londynu, ponieważ trzy dni później, 12 marca, miałem się spotkać z rodziną; był to czas wiosennych ferii na Uniwersytecie Nowojorskim. (Przez ostatnie sześć lat podczas wiosennych semestrów prowadziłem na tej uczelni seminarium magisterskie z literatury faktu).

Czytaj więcej

Ciało w ogniu robi wrażenie

Byłem idealnym celem dla wirusa

Po wyjściu Robin zadzwoniłem na lotnisko i odwołałem lot. Nie widziałem synów od Bożego Narodzenia, ale zgodzili się, że to rozsądna decyzja. Tydzień później dostałem gorączki i znienacka stało się oczywiste, że to koronawirus. Miałem wtedy siedemdziesiąt dwa lata i chorowałem na astmę, byłem więc idealnym celem dla tego wirusa. 16 marca to zaledwie dzień po Idach Marcowych, ale nie jestem przecież Juliuszem Cezarem.

Aż do tamtego dnia chorowałem poważnie zaledwie dwa razy i nie należy się chyba dziwić, że przypomniały mi się tamte dwie choroby.

To pierwsza: w 1949 roku, kiedy jeszcze nie miałem dwóch lat, zachorowałem na tyfus. Wszystkie przepisane mi lekarstwa zawiodły i lekarz rodzinny powiedział rodzicom, że prawdopodobnie niebawem umrę. Mój udręczony ojciec naciskał na niego, mówiąc, że przecież „musi być coś jeszcze, co można mu podać?”. Lekarz odpowiedział mu na to: „Jest taki nowy antybiotyk, który nazywa się chloromycetyna. Jest niewiele informacji o jego skuteczności, ale może pan go wypróbować, bo chłopiec i tak umrze”. To był wieczór i ojciec objechał cały Bombaj, żeby znaleźć otwartą aptekę. Wrócił do domu z lekarstwem, które bardzo szybko mnie wyleczyło. Potem chloromycetyna stała się standardowym lekiem na tyfus, przynajmniej w tamtej części świata. Zawdzięczam jej życie.

(Tak właśnie tamta historia ukształtowała się w mojej pamięci. Jestem pewien, że dodano jej dramatyzmu i upiększeń – lekarz zimnym tonem zapowiedział moją rychłą śmierć, ojciec w szalonym pędzie objechał miasto w nocy, gorączkowo szukając otwartej apteki. Być może lekarz był mniej brutalny, a lek łatwiej dostępny, być może mieli go w pobliskiej aptece Thomas Kemp & Co., od której tamto miejsce do dziś nazywa się Kemps Corner. Być może to wszystko działo się po południu. Ale to prawda, że miałem tyfus, że w 1949 roku chloromycetyna była jeszcze mało znana i że mnie uratowała).

Druga choroba: w 1984 roku w Londynie nie wiedzieć jak zachorowałem na obustronne zapalenie płuc. Nikt nigdy nie doszedł do tego, jak to się stało, ale dwa tygodnie leżałem w szpitalu University College na oddziale z pacjentami cierpiącymi na choroby układu oddechowego. Dookoła mnie leżeli ludzie znacznie bardziej chorzy niż ja, wielu miało raka i niemalże codziennie ustawiano przy którymś z pobliskich łóżek parawan, bo ktoś tam umarł. Potem przez krótki czas takie łóżko stało puste, po czym znowu ktoś na nim leżał.

(W tamtych czasach byłem nałogowym palaczem i do dziś uważam, że z tego nałogu wyszedłem z pomocą metafory. Lekarz, który mnie wtedy leczył, zapytał, czy lubię kino, a kiedy odparłem, że tak, powiedział: „To proszę myśleć o raku płuc jak o filmie. Proszę sobie wyobrazić, że to film fabularny. I wtedy to, co się z panem dzieje teraz, byłoby oglądaniem trailera. Dlatego kiedy dopada pana piętnastominutowy atak kaszlu i wykrztusza pan zieloną flegmę, to proszę się wtedy zastanowić, czy chciałby pan obejrzeć cały film”).

Zaczęło do mnie docierać, jakim jestem szczęściarzem

Zdoświadczenia z tyfusem wyszedłem bez żadnych trwałych uszkodzeń. Za to astma okazała się darem wszechświata w zamian za to, że wyzdrowiałem i rzuciłem palenie. A teraz, trzydzieści pięć lat później, znalazłem się w strefie zagrożenia Covid-19: byłem seniorem z chorobą towarzyszącą.

Przez następne dwa tygodnie albo i dłużej byłem półprzytomny, dużo kasłałem, a gorączka zabrała mnie na jazdę rollercoasterem, bo miałem prawie 40°C, potem temperatura gwałtownie spadała i gdy już myślałem, że zdrowieję, ponownie szybowała w górę. Było to bardzo męczące, ale miałem szczęście – choroba nie zaatakowała płuc. Mój znakomity lekarz podstawowej opieki był ze mną w kontakcie przez większość dni – uważam się za wybrańca losu, że mam takiego lekarza i dobre ubezpieczenie zdrowotne. Za każdym razem pytał, czy czuję ucisk w piersi i czy brakuje mi tchu. Kiedy mówiłem, że nie, bo tak było, zapewniał mnie, że w takim razie moje życie nie jest zagrożone i że powinienem trzymać się z dala od szpitali, zostać w domu w łóżku, brać paracetamol, pić syrop na kaszel i, ujmując rzecz jego słowami, „przetrzymać to”.

Starałem się, czytelniku. Nie bardzo wiem, jak mi się to udało, bo nigdy nie byłem dobrym pacjentem. Poważne zaziębienie sprawia, że robię się marudnym, nadąsanym wrakiem człowieka. Na szczęście opiekowała się mną moja troskliwa partnerka, która też się rozchorowała, ale jakimś tajemniczym sposobem po paru dniach pozbyła się choróbska. Ja potrzebowałem siedemnastu dni.

Od tego czasu zaczęło do mnie docierać, jakim jestem szczęściarzem. Przyglądałem się z narastającym przerażeniem i smutkiem rosnącym liczbom zmarłych i jeszcze większym liczbom zasmuconych, osieroconych krewnych ofiar wirusa, którzy nie mogli się pogodzić z tym, co się stało. Umierający nie mogli liczyć na pocieszenie bliskich, żyjącym nie pozwalano brać udziału w pogrzebach. Dowiedziałem się też, jak bardzo moja choroba przeraziła rodzinę. Podczas codziennych wideorozmów ze mną wszyscy pozornie zachowywali zimną krew, ale za tą fasadą pewności siebie i spokoju kryło się przerażenie. Gdybym o tym wiedział, też byłbym przerażony.

Czytaj więcej

Bunt wobec Zagłady

Nie sprawił na mnie wrażenia herolda socjalizmu

Umarł John Prine. Był ode mnie o rok starszy i kochałem jego muzykę od 1971 roku, kiedy wydał swój debiutancki album; miałem to szczęście, że poznałem go osobiście w 2016 roku, gdy zostałem członkiem jury PEN America, które przyznało mu Literary Excellence Award za teksty piosenek. Umarł Hal Willner, mój przyjaciel i legendarny producent muzyczny. Umarła matka mojego znajomego. Umarł ojciec innego znajomego. Ale byli też znajomi i przyjaciele, którzy zwalczyli to paskudztwo. Znałem sporo pisarzy, wydawców, fotografów i restauratorów, którzy wyszli z tego z życiem. Marianne Faithfull, moja dawna kumpelka, zwalczyła wirusa w jednym z londyńskich szpitali, mimo że miała barwną historię chorób. Każdy dzień przynosił złe wieści i trochę dobrych. Przerażające liczby rosły i rosła presja na już sypiący się system opieki zdrowotnej.

W swoim słynnym eseju „Choroba jako metafora” Susan Sontag – sama pokonała raka, ale wiele lat później dopadł ją inny rak – przestrzega nas przed postrzeganiem choroby jako przenośni jakiejś dolegliwości natury społecznej.

„Twierdzę przy tym, że choroba nie jest metaforą i że najbliższy prawdzie sposób jej postrzegania […] jest w najwyższym stopniu wolny od myślenia metaforycznego i najbardziej nań niepodatny” (przeł. Jarosław Anders).

Wielu ludzi nie chciało przyjąć jej rady, gdy na świecie szalała pandemia. Odzywały się głosy, na przykład rzecznika ISIS Hulka Hogana, a także konserwatywnego pastora z Florydy o nazwisku Rick Wiles, że ten wirus to kara Boża. Z kolei ekologowie twierdzili, że to natura bierze odwet na rasie ludzkiej – choć gwoli sprawiedliwości należy wspomnieć, że zagłuszali ich ci, którzy przestrzegali przed antropomorfizowaniem „Matki Natury”. Odgrzano też ideę z dawniejszej literatury SF, że ludzka rasa jest wirusem, od którego Ziemia stara się uwolnić. Politycy wypowiadali się na temat pandemii w takiej tonacji, jakby to była wojna. Arundhati Roy nazwała ją „portalem, bramą między jednym światem a drugim”.

Gwałtownie wzrosła sprzedaż „Dżumy”, powieści Alberta Camusa z 1947 roku. Nie przyjmowałem do wiadomości tego wszystkiego, ani tych bzdur o boskiej albo ziemskiej zemście, ani tych rojeń o lepszej przyszłości. Wielu ludzi pragnęło poczuć, że z tego koszmaru wyjdzie jakieś dobro, że jako gatunek jakimś sposobem skorzystamy z tej nauczki i wyłonimy się z kokonu lockdownu jako cudowne newage’owe motyle i stworzymy łagodniejsze, mniej chciwe, bardziej ekologicznie mądre, mniej rasistowskie, mniej kapitalistyczne, bardziej inkluzywne społeczeństwa. Dla mnie to było, a właściwie wciąż jest, jakimś myśleniem utopijnym. Koronawirus nie sprawił na mnie wrażenia herolda socjalizmu. Światowe struktury władzy i ich beneficjenci nie poddają się tak łatwo nowemu idealizmowi, dlatego ta powszechna potrzeba wyobrażania sobie, że ze zła zrodzi się jakieś dobro, wydawała mi się dziwaczna i nic nie mogłem na to poradzić. Czasy Czarnej Śmierci dziesiątkującej Europę i lata londyńskiej Wielkiej Zarazy nie były pełne ludzi starających się dostrzegać w tym wszystkim jakieś jaśniejsze strony. Ludzie byli zbyt zajęci odpieraniem śmierci. Podobnie jak dla bohaterów spin-offu grupy Monty Python „Spamalot” autorstwa Erica Idle’a tylko to, że jeszcze nie umarli, mogło być czymś istotnym i wartym świętowania:

„Nie jestem jeszcze trupem

Zatańczyć mogę, zaśpiewać mogę

Nie jestem jeszcze trupem

pomacham ręką, podrzucę nogę.

Nie jestem jeszcze trupem

Do łóżka kłaść się nie chcę

Po lekarza też nie zadzwonię

Bo jeszcze trupem nie jestem”.

Nie przypadkiem jesteśmy dominującym gatunkiem na tej planecie. Mamy znakomite umiejętności przetrwania. I przetrwamy. Wątpię jednak, by z powodu lekcji udzielonej nam przez pandemię wybuchła rewolucja społeczna. Ale owszem, można liczyć na jakąś poprawę i o nią walczyć. I może nasze dzieci zobaczą – będą tworzyć – ten lepszy świat.

Minie sporo czasu, nim naprawimy szkody społeczne spowodowane przez pandemię

Na tym częściowo polega nasza tragedia, że w czasie obecnego kryzysu w wielu krajach, w tym także tych trzech, które zawsze były mi w życiu najbliższe, trafiło się to przekleństwo, jakim są przywódcy pełni zdumiewającego cynizmu i złej wiary. W Indiach rząd Narendry Modiego wykorzystał pandemię, by obwiniać muzułmanów. W Anglii Boris Johnson, mimo że sam złapał wirusa, zwalczał kryzys ze zdumiewającym brakiem kompetencji, z początku lekceważąc niebezpieczeństwo (tak jak Trump), reagując zbyt słabo albo zbyt późno (także jak Trump) i wciąż grając antyimigracyjną kartą zwolenników brexitu (znowu podobnie do Trumpa), mimo że dwaj główni pielęgniarze, którzy opiekowali się nim w szpitalu, byli imigrantami i mimo że państwowa opieka zdrowotna w sporej mierze zależy od umiejętności i odwagi imigrantów właśnie. I w Ameryce Trumpa, gdzie nic nie było nie do pomyślenia, w tym kraju bez moralnego DNA, przez co nieważne, jak nisko on i jego wyznawcy upadli, zawsze był jeszcze niższy poziom, na który mogli spaść – w Trumpistanie wirus i wszystko inne upolityczniono, zminimalizowano, nazwano demokratyczną sztuczką; szydzono z nauki, a godna politowania reakcja administracji na pandemię została zaciemniona śnieżycą kłamstw, noszący maski byli obrzucani obelgami przez noszących czerwone czapki, a stos zmarłych rósł i rósł, nieopłakiwany przez szarlatana zapatrzonego w siebie, który twierdził wbrew wszelkim dowodom, że dzięki niemu Ameryka znowu staje się wielka.

Naprawienie szkód dokonanych przez takich ludzi nie będzie w tych czasach łatwe. Możliwe, że rany się nie zagoją za mojego życia. Możliwe, że zobaczą to dopiero następne pokolenia. Minie sporo czasu, nim naprawimy szkody społeczne spowodowane przez samą pandemię, nim ustąpi lęk przed spotkaniami towarzyskimi w barach i restauracjach, na salach tanecznych i stadionach sportowych (aczkolwiek jest taki odsetek ludzi, jak się zdaje nieustraszonych, których widujemy na plażach, w parkach i na protestach). Będziemy znowu rzucać się sobie w objęcia i całować. Ale czy wciąż jeszcze będą istniały kina? Księgarnie? Czy człowiek będzie się czuł swobodnie w zatłoczonych wagonach metra?

Naprawianie szkód społecznych, kulturalnych i politycznych w tych latach, pogłębiających się już głębokich przepaści społecznych w wielu częściach świata, w tym w Stanach Zjednoczonych, w Zjednoczonym Królestwie i w Indiach, potrwa dłużej. Nie będzie przesadą powiedzieć, że patrzymy na te przepaście i zaczynamy nienawidzić ludzi po drugiej stronie. Rządzący nami cynicy pielęgnują tę nienawiść i teraz niemalże każdego dnia kipi ona na najrozmaitsze sposoby. Niełatwo wymyślić, jak zbudować most nad tą przepaścią – niełatwo wskazać drogę miłości.

Zobaczyłem Times Square bez ludzi

Kiedy rozpoczął się lockdown, mnóstwo ludzi mi mówiło: „Dla ciebie taki lockdown to nie pierwszyzna, przechodziłeś to przecież po tym, jak Iran obłożył fatwą »Szatańskie wersety«” – co mnie zdumiewało. Postanowiłem jednak nie wdawać się w dyskusje, bo skoro ludzie nie widzieli, że pogróżki śmierci skierowane do jednego człowieka przez obcy rząd z przyczyn religijnych to nie to samo co globalna pandemia – podobnie jak na przykład oberwanie kamieniem w głowę na wioskowym placu to nie to samo co śmiercionośna lawina głazów schodząca na wioskę i niszcząca ją – to prawdopodobnie nie mogłem im pomóc.

Byli też tacy, którzy mówili: „Pewnie jesteś zachwycony, bo możesz zostać w domu i pisać powieść”. Tu też się powstrzymywałem, ponieważ moja odpowiedź byłaby nader złośliwa. „Ależ oczywiście macie rację – w samych tylko Stanach Zjednoczonych zmarło już sto dziesięć tysięcy ludzi, ale mój Boże, jakież to wspaniałe czasy dla powieściopisarza”. A prawdę powiedziawszy, ciężko mi się pisało. Coś tam zacząłem, ale po stu stronach stwierdziłem, że to głupoty, i przestałem pisać. Musiało minąć ileś miesięcy, zanim zabrałem się – bez przekonania zresztą – do czegoś nowego. Wielu znajomych pisarzy, z którymi rozmawiałem, też mówiło, że trudno im się pracuje. Ryk prawdziwego świata był ogłuszający i nie pozostawiał spokojnej przestrzeni, w której mógłby wyrosnąć jakiś wymyślony świat.

(…)

Czytaj więcej

Pokojowy Nobel dla Narges Mohammadi. Teheran szykuje zemstę

„Proszę się zastanowić, czy chciałby pan obejrzeć cały film”.

Puste wieczory wypełniałem oglądaniem po raz kolejny tych samych wspaniałych filmów, które widziałem w młodości, a które sprawiły, że zakochałem się w kinie jako formie sztuki. Jeśli na moją następną powieść wywrze wpływ francuska Nowa Fala, co jest niewykluczone, trzeba będzie za to winić lockdown, ponieważ obejrzałem „Bande à part” i „Vivre sa vie” (Polskie tytuły to odpowiednio: „Amatorski gang” i „Żyć własnym życiem” – przyp. tłum.), z udziałem olśniewającej Anny Kariny i po raz kolejny się zachwyciłem tymi nowatorskimi środkami wyrazu jak długie ujęcia, rozedrgany obraz albo zauważalne cięcia montażowe oraz technikami alienującymi widza poprzez wstawianie tytułowych kart opisujących akcję przed jej pokazaniem. Eric Rohmer nakręcił cykl „Sześć opowieści moralnych”, wszystkie z zasadniczo podobną fabułą – główna postać ma romans z inną postacią, kusi ją jeszcze trzecia postać, ale ostatecznie wraca do swego poprzedniego życia – obejrzałem teraz dwa najlepsze, „Le genou de Claire” oraz „Ma nuit chez Maud” („Kolano Klary”, „Moja noc u Maud”).

Kiedy już odzyskałem zdrowie i siły, spacerowałem po ulicach, prawidłowo zamaskowany i urękawiczniony, starając się odnowić moje związki z miastem Nowy Jork, które kocham nieprzerwanie od lat siedemdziesiątych, kiedy odwiedziłem je po raz pierwszy. Stałem kompletnie sam w wielkim hallu dworca Grand Central, co było niesamowite. Zobaczyłem serce wycięte kosiarką w trawniku parku Bryanta w hołdzie ludziom pracującym na pierwszej linii i pustkę na Piątej Alei, a potem jeszcze siwowłosego dżentelmena na ławce w parku Madison Square cicho grającego na gitarze. Zobaczyłem Times Square bez ludzi. I pocałowałem klamkę delikatesów urządzonych w pomieszczeniach legendarnego klubu rozrywkowego Max’s Kansas City. Ten klub przestał istnieć dawno temu, a delikatesy też zostały zamknięte. Otworzą je jeszcze kiedyś? Trudno powiedzieć. Może przeszłość wróci jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i w Max’s zagrają duchy Lou Reeda i Velvet Underground, w sali na tyłach rozsiądą się Bowie i Warhol, a ich kelnerką będzie Debbie Harry.

A potem miasto znowu się zmieniło, bo nastał nowy kryzys, i tym razem przynajmniej wyglądało tak, jakby pandemia się skończyła.

Fragment książki Salmana Rushdiego „Języki prawdy” w przekładzie Jerzego Kozłowskiego, który ukazał się nakładem wydawnictwa Rebis

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Wponiedziałek 9 marca 2020 roku przyszła do mnie Robin Desser, moja redaktorka, bo chciała omówić swoje poprawki do brudnopisu tej książki. Świat był jeszcze wtedy „normalny”, ale instynkt mi podpowiadał, że długo to tak nie potrwa. Zabukowałem lot do Londynu, ponieważ trzy dni później, 12 marca, miałem się spotkać z rodziną; był to czas wiosennych ferii na Uniwersytecie Nowojorskim. (Przez ostatnie sześć lat podczas wiosennych semestrów prowadziłem na tej uczelni seminarium magisterskie z literatury faktu).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni