Izrael to dziś jeszcze demokracja czy państwo oparte na apartheidzie?
Dla polityków izraelskiej lewicy priorytetem jest uratowanie demokracji, ale ich wpływy bardzo osłabły. Tymczasem dla ugrupowań prawicy syjonistycznej i religijnej najważniejsze jest utrzymanie żydowskiego charakteru państwa, nawet jeśli oznacza to poświęcenie demokracji. Jeśli trzymać się międzynarodowych granic Izraela, to jest to wciąż funkcjonująca demokracja. Jednak od 1967 r., czyli przez zasadniczą część swojego istnienia (56 lat), Izrael kontroluje Wschodnią Jerozolimę i Zachodni Brzeg Jordanu, gdzie większość ludności nie ma praw wyborczych. To jest więc sytuacja, w której Izraelczycy na Zachodnim Brzegu mają pełne prawa, a Palestyńczycy są ich pozbawieni. Ta segregacja dwóch grup o nierównym statusie politycznym ma wszelkie cechy apartheidu, co znajduje odzwierciedlenie w licznych dokumentach ONZ. Teoretycznie ludność palestyńska ma prawo głosować na kandydatów swojej Autonomii. Ale często jest to fikcja z uwagi na niedemokratyczne praktyki Hamasu i Fatahu oraz działania Izraela, który blokuje m.in. formowanie komisji wyborczych we Wschodniej Jerozolimie.
Jair Lapid, przywódca opozycji, proponuje utworzenie rządu jedności narodowej. Może ten konflikt paradoksalnie umocni izraelską demokrację?
Do tego Netanjahu musiałby zarzucić plany reformy wymiaru sprawiedliwości i prawdopodobnie pozbyć się z rządu swoich sojuszników: religijnych syjonistów. A to mogłoby ułatwić późniejsze odsunięcie go od władzy. Zobaczymy, czy pod presją wypadków podejmie taką decyzję.
W interesie Rosji jest wybuch konfliktu na Bliskim Wschodzie, bo to odciągnie uwagę świata od Ukrainy.
Z pewnością. Jednak nie postrzegajmy polityki bliskowschodniej jako dyktowanej przez wielkie mocarstwa. Ten konflikt jest w interesie Rosji, ale nie miała ona wpływu na jego wybuch. Zwróćmy też uwagę, że konflikt nie był w interesie Chin. I co? Chiny są graczem znacznie potężniejszym niż Rosja, a mimo to nie potrafiły zapobiec wybuchowi wojny. Pekin dużo zainwestował w próby przejęcia roli USA jako mediatora na Bliskim Wschodzie. Doprowadził do porozumienia między Iranem i Arabią Saudyjską, zaprosił do Pekinu przywódcę palestyńskiego Mahmuda Abbasa, był w kontakcie z władzami izraelskimi. Liczył na przynajmniej symboliczne sukcesy na ścieżce do budowy pokoju. Inwazja Hamasu wszystko to przekreśliła.
Putin kontroluje jednak kawałek Syrii.
Owszem, ale co z tego. Inną część Syrii kontrolują Amerykanie i też niewiele z tego wynika dla konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
Iran jest jednak sojusznikiem Rosji.
To prawda, ale jest to sojusz bardzo transakcyjny i Moskwa niewiele może kazać Teheranowi. W razie uderzenia Amerykanów na Iran, może co prawda udzielić Irańczykom poparcia dyplomatycznego, ale już jej wsparcie wojskowe jest ograniczone. Irańczycy bacznie przyglądają się kłopotom Rosjan w Ukrainie, widzą, że Kreml nie daje sobie tam rady. Pamiętajmy też, że od setek lat Iran, jak Polska, sąsiaduje z Rosją i padał ofiarą jej imperialnych ambicji. Zachowuje więc wobec Moskwy nieufność. Rosjanie co prawda w ostatnich latach przekazali Irańczykom zestawy rakietowe S-300, ale już kontrakty na rosyjskie myśliwce się nie zmaterializowały. A są one Teheranowi bardzo potrzebne.
Atak Hamasu jest porównywany z wojną Jom Kippur sprzed 50 lat, kiedy Izrael też dał się zaskoczyć przez uderzenie Egiptu i Syrii. Wywołało to głęboki kryzys gospodarczy na świecie, bo kraje arabskie gwałtownie podniosły ceny ropy. Teraz może być podobnie?
Nie sądzę. Nawet gdyby do wojny włączyły się Hezbollah i USA, walki nie obejmą terenów roponośnych czy szlaków transportu ropy w Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy Iranie. Od kilkunastu lat USA są zresztą eksporterem ropy. W 1973 r. w wojnę były bezpośrednio zaangażowane Egipt i Syria. Klęskę tych państw postrzegano jako cios, który bezpośrednio dotknął świata arabskiego. Kwestia palestyńska nie ma dziś dla państw arabskich takiego znaczenia. Wielu panującym tam reżimom nie jest po drodze z radykalizmem religijnym Hamasu. Ponadto dziś rynek ropy wygląda zupełnie inaczej niż pół wieku temu i jest w znacznie większym stopniu odporny na tego rodzaju ewentualny szantaż naftowy.
Netanjahu próbował doprowadzić do normalizacji stosunków z częścią państw arabskich. To dziś zadziała?
Władze Zjednoczonych Emiratów Arabskich wysłały w ostatnich dniach pozytywne sygnały w kierunku Izraela. Mogą sobie na to pozwolić, bo mają ogromne środki finansowe i niewielką ludność, którą ściśle kontrolują. Arabia Saudyjska takiej możliwości już nie ma, jej władcy muszą w większym stopniu brać pod uwagę nastroje ulicy. Dlatego dystansuje się od tego konfliktu, a normalizacja relacji między Rijadem i Tel Awiwem zostanie odłożona. Kluczowa będzie teraz postawa Egiptu. Co prawda Hamas wywodzi się z Braci Muzułmanów, których marszałek Sisi zmiażdżył, jednak jest on w tym konflikcie nieodzownym mediatorem i wyjdzie z niego zapewne wzmocniony na arenie międzynarodowej. A bardzo tego potrzebuje, bo kłopoty gospodarcze i społeczne Egiptu są pokaźne.
Jeśli Izrael poczuje, że jego istnienie jest zagrożone, użyje broni jądrowej?
Nie sądzę, aby po nią sięgnął. Byłaby mało użyteczna w walce z Hezbollahem, który swój arsenał rakietowy rozmieścił w górach Libanu. Jego neutralizacja wymaga więc użycia sił konwencjonalnych. A Iran broni atomowej jeszcze nie ma.
To może Hamas się pospieszył i Teheran wolałby, aby Palestyńczycy uderzyli, gdy już będzie miał broń atomową?
To całkiem możliwe.
Dr hab. Łukasz Fyderek
Politolog, dyrektor Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego.