Rolling Stones obiecują nową płytę. Czy ktoś jeszcze na nich czeka?

Mniej niż 50 tysięcy widzów przyciągnęła konferencja zespołu o nowej płycie transmitowana na żywo na cały świat. Mick Jagger mógłby zaśpiewać fanom hit Czesława Niemena: „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”.

Publikacja: 15.09.2023 10:00

The Rolling Stones’2023, czyli Mick Jagger, Ronnie Wood i Keith Richards podczas konferencji z Jimmy

The Rolling Stones’2023, czyli Mick Jagger, Ronnie Wood i Keith Richards podczas konferencji z Jimmym Fallonem (trzeci od lewej) 6 września

Foto: AFP

Proszę wybaczyć osobisty ton, ale by zobaczyć londyńską konferencję The Rolling Stones, na której zadeklarowali nareszcie, że ich pierwsza od „A Bigger Bang” z 2005 r. płyta „Hackney Diamonds” z premierowymi piosenkami ukaże się 20 października 2023 r., a więc po 18 latach oczekiwania – przerwałem urlop.

Osobisty ton wprowadzam nie bez autoironii: wyłącznie po to, by wspomnieć, że młodsze koleżanki i koledzy z redakcji śmiali się z mojej ekscytacji, niedwuznacznie sugerując: a kogo Stonesi dziś obchodzą, grupa nazywana najstarszym rockandrollowym zespołem świata, która pierwszych nagrań dokonała w 1962 r.

Odpowiedź nie była z rzędu optymistycznych. „Ja przerywam urlop” – miałem prawo pomyśleć! – „tymczasem w momencie rozpoczęcie transmisji 6 września mocno nagłaśnianą w sieci konferencję oglądało ponad 40 tysięcy osób”. Na całym świecie! Licznik YouTube’a się nie myli i może dlatego w charakterze zawoalowanego alibi pojawiła się anegdota o pierwszej konferencji Stonesów z 1962 r.: „Spotkaliśmy się w pubie przy Denmark Street z dwoma dziennikarzami. Jeden był z »New Musical Express«, a drugi z »Melody Maker«. Postawiliśmy im po kuflu piwa i powiedzieliśmy: »Oto nasz album. Posłuchajcie go«. I wyszliśmy. Tyle. Żadnych zdjęć, nic z tych rzeczy. Recenzje były mieszane, ale płyta sprzedała się dobrze” – żartował 6 września Jagger.

Kiedy jednak zaznaczył, że na oglądanie konferencji w Los Angeles jest zdecydowanie za wcześnie – w Londynie była ledwie godzina 14.30 – można było pomyśleć, że śledzi statystyki na YouTubie i nie ma powodów do satysfakcji. Mógł śmiało powtórzyć: „I Can’t Get No Satisfaction”, słowa sztandarowego hitu Stonesów.

Czytaj więcej

Zbigniew Nienacki i Pan Samochodzik. Przyjaciel młodzieży, towarzysz Moczara

Mocne geny

Zanim podzieliłem się tymi wrażeniami, obejrzałem jeszcze raz zapis konferencji. Teoretycznie było bardzo wesoło, zgromadzeni w londyńskim Hackney odpowiadali na żarty spontanicznym śmiechem, ale obraz jest bezwzględny: kolejne kadry zdradzają pewną nerwowość Jaggera, jakby pomimo wielu dekad kariery odczuwał tremę debiutanta. Albo przynajmniej wiedział, że każda premiera nowej płyty jest debiutem, ponieważ świat pędzi do przodu, mody się zmieniają, a miliony, jeśli nie miliardy, najwierniejszych fanów Stonesów leżą na cmentarzu, zaś Mick Jagger, a tym bardziej Keith Richards, chyba tylko cudem dotrwali do osiemdziesiątki, przepuszczając wcześniej przez żyły rzeki, a może nawet oceany alkoholu oraz innych substancji. Mają szczęście, dobre geny lub jeszcze lepszych lekarzy.

Ale nawet to nie uchroniło Jaggera od nerwowych przyruchów – zwłaszcza gdy Richards à propos wypowiedzi Micka o stylistyce gospel przerwał wokaliście, podkreślając: „Przecież ty nigdy nie byłeś w kościele”. Kąśliwie! Jagger próbował się ratować, żartując, że kościół to taki duży dom z architektonicznymi łukami i zilustrował to nawet dłońmi, ale poczuł się trafiony. Czekał na okazję, by odgryźć się koledze. Kiedy padło pytanie, jaka jest recepta na długowieczność w związku (twórczym), rzucił: „Za dużo nie rozmawiać”. Wtedy to Richards podświadomie sięgnął ręką po szklankę z wodą.

Oczywiście, to detale, panowie po latach sporów i wojen medialnych deklarują dozgonną przyjaźń. Ale mówiąc językiem miłosnym – od lat nie mogli dać jej dowodu, w ich przypadku w postaci nowej płyty, a to znaczy, że razem od lat nie pracowali w twórczy sposób, tylko odcinali kupony od dawnej sławy, grając na koncertach wyłącznie stare hity.

Powiedzmy sobie szczerze: jest chyba niewielu fanów, którzy sięgają po „A Bigger Bang” z 2005 r. To solidna płyta, jednak tytuł albumu nawiązujący do teorii wybuchu kosmicznego miał podkreślać otwarcie nowej ery w dziejach zespołu, a okazał się ledwie wybuchem kapiszona. Stonesi nagrali nowe piosenki, a przecież nie grają ich na koncertach, co jest jedynym sprawdzianem popularności i wartości. To znaczy, że po premierze nowe numery nie przetrwały próby czasu.

Prawdę mówiąc, raz tylko dałem się nabrać na zapowiedź Jaggera, gdy po dłuższej przerwie koncertowej zdradził, że zespół gra na próbach aż 125 piosenek, żeby z pośród nich uformować nowy repertuar występów. Mick, wolne żarty. Każdy, kto był więcej niż raz na koncercie Stonesów, wie, że biorąc pod uwagę lekkie zmiany, dosłownie rotację kilku kompozycji, proponują oni na koncertach od lat ten sam repertuar.

Na żywo ma to ostatecznie mniejsze znaczenie. Fani mogą się poczuć jak na rockowej mszy, a na tych kościelnych liturgia poza kazaniem też się z grubsza powtarza. Mamy więc do czynienia z rodzajem koncertowego rytuału i towarzyszącej jej pielgrzymki, podczas której fani potwierdzają niejako, że dożyli do kolejnego tournée, tak jak muzycy, i odnowili się w duchu rockowej energii. Tak to można określić.

Trudno jednak traktować normalnie wydawanie albumów koncertowych w krótkich odstępach, jeśli powielają ten sam repertuar, różniąc się de facto niewiele, jeśli chodzi o repertuar i jego aranżację. Naprawdę można pomyśleć, że to nabijanie fanów w butelkę, wyciąganie pieniędzy i sprzedawanie tego samego towaru kolejny raz.

Nie mając złudzeń co do zawartości koncertowych albumów Stonesów, pozwoliłem sobie śledzić kolejne premiery z mniejszą uwagą, a przecież tylko w 2022 r. zespół wydał „Licked Live In NYC”, przypominając jubileuszowe koncerty z okazji czterech dekad działalności, oraz jeszcze bardziej archiwalny „El Mocambo 1977”. Oczywiście, z takimi premierami łączy się czasem walka z piratami. Nie zmienia to jednak faktu o fundamentalnym znaczeniu, że Stonesi nie czuli potrzeby wydania nowej płyty przez 18 lat. Jagger 6 września tłumaczył się kokieteryjnie, mówiąc „Byliśmy leniwi!”. Tak, był leniwy w studiu jako Stones, a przecież wielokrotnie próbował komponować poza macierzystym zespołem. Jest tajemnicą poliszynela, i o to koledzy mieli poważne pretensje, że namówił ich na kontrakt z jedną z największych firm fonograficznych, gdy bonusem za transfer Stonesów była „pod stołem” gwarancja solowej płyty i miraże kariery, która miała przypominać tę Michaela Jacksona po tym, gdy odszedł z Jackson 5.

Jagger czterokrotnie próbował szczęścia solo, publikując solowe albumy „She’s the Boss” (1985), „Primitive Cool” (1987), „Wandering Spirit” (1993) i „Goddess in the Doorway” (2001). Tytuł pierwszej płyty jest próbą riposty wobec kolegów, którzy przez długi czas w towarzystwie Jaggera żartowali z jego gwiazdorskich zachowań, czego nie był świadomy, ponieważ określając Jaggera używali, zawoalowanej, żeńskiej formy.

Ostatecznie jednak żadna jego próba solowej kariery się nie powiodła. Nie przyniosła skutku nawet ta ostatnia, gdy po premierze „A Bigger Bang” Stonesów w 2011 r. stanął na czele gwiazdorskiej formacji SuperHeavy, jaką stworzył, mając w składzie Dave’a Stewarta (eks-Eurythmics), młodą sensację Joss Stone, A.R. Rahmana i Damiana Marleya, utalentowanego syna Boba.

Album był świetny, a przecież na listach przebojów poległ. W Wielkiej Brytanii doszedł do pozycji nr 13, a w Stanach Zjednoczonych radził sobie jeszcze gorzej – wspiął się tylko na miejsce nr 26. Dla kogoś takiego jak Jagger to była klęska i piąta sugestia fanów, którzy chcieli go, ale tylko w duecie z Keithem Richardsem pod szyldem The Rolling Stones.

Upadek z palmy

Wdziałaniach Richardsa nie można było odnaleźć znamion nadziei na solową karierę kosztem zespołu, choć przecież wydał trzy solowe płyty „Talk Is Cheap” (1988), „Main Offender” (1992), „Crosseyed Heart” (2015), a miał też udaną karierę filmową jako filmowy ojciec postaci granej przez Johny’ego Deppa w „Piratach z Karaibów”; zapraszał na plan Jaggera, ten jednak odmówił.

Jednocześnie trzeba dodać, że Richards, nawet jeśli nie dążył do planowego osłabienia zespołu, poprzez swoje wybryki sporo w tej kwestii zrobił. Jego słynny upadek z palmy i rekonwalescencja opóźniły ważne tournée w 2006 r., co dla Jaggera było przejawem wielkiego lekceważenia i braku profesjonalizmu. A już nie do przyjęcia stało się ujawnienie śmiesznostek z życia Jaggera w autobiografii Richardsa „Life” z 2010 r., gdzie przedstawił go jako snoba i rozkapryszoną gwiazdeczkę.

Wojna, której przejawem była m.in. płyta SuperHeavy, okazała się stratą czasu. Muzycy ostatecznie musieli pójść po rozum do głowy, bo chcąc tego czy nie, ich związek oparty na niemalże braterskiej miłości i nienawiści jest, jak pokazało już z górą sześć dekad, jedyną formą istnienia w muzycznym świecie, która gwarantuje sukcesy. Bez względu na to, że Richards, by mieć jakąś bratnią duszę w zespole, zaprosił do niego Ronniego Wooda, a przed lata wylewał oliwę na wzburzone wody Charlie Watts, który zmarł, niestety, w 2021 r. i na najnowszej płycie „Hackney Diamonds” znajdą się tylko dwa nagrania z jego udziałem, bo dopiero pomiędzy grudniem 2022 r. a styczniem 2023 r. dokończyli aż 23 piosenki, z czego ostatecznie z myślą o nowej płycie wyprodukowali w lutym 12. Jak tłumaczył Jagger: po prostu wyznaczyli sobie termin i słowa dotrzymali.

Na najnowszej płycie usłyszymy m.in. gościnne występy byłego basisty zespołu Billy’ego Wymana, Lady Gagi, Steviego Wondera i Paula McCartneya. To jest największą sensacją, biorąc pod uwagę, że Beatlesi debiutowali pierwsi, przez lata traktowali Stonesów jak młodszych braci – nieco protekcjonalnie, choć Lennon obawiał się konkurencji i obserwował ją z niepokojem, zwłaszcza gdy czuł, że Jagger podkrada pomysły Beatlesów i naśladuje ich.

Jeśli tak było, w pewnym sensie brało się to z zagubienia Stonesów, ich odmiennych korzeni oraz sytuacji związanej z menedżerami. Beatlesi nie zaliczali się do klasy średniej, jak pochodzący z lepiej sytuowanych rodzin Jagger i Richard, i być może ich naturalny napęd stanowiła chęć wybicia się, gdy Stonesi mogli być zblazowani i snobować się na fascynację bluesowymi, czarnoskórymi muzykami. Z tego wynikała sytuacja, że nie dbali o oryginalny repertuar i nie byli na początku tak płodni jak Lennon i McCartney, wykonując na płytach wiele bluesowych klasyków.

W porównaniu z uporządkowaną dyskografią Beatlesów, którym ze względu na najmocniejszą pozycję udało się w końcu ujednolicić repertuar płyt brytyjskich i amerykańskich, Stonesi dłuższy czas żyli w dyskograficznym chaosie. Dla Andrew Loog Oldhama, pierwszego menedżera Jaggera i Richardsa, było to z pewnością wygodne, ponieważ po przejęciu praw do piosenek muzyków, nie dbał o porządkowanie repertuaru. Liczyła się kasa. Płyty ukazywały się z powtarzającymi się piosenkami, wiele było składanek, w czym z pewnością pomagała dominacja singli na początku lat 60.

Tymczasem Beatlesi wylansowali nową, artystyczną formułę autorskich albumów stanowiących spójną kompozycję. Stonesi dłuższy czas mogli to tylko obserwować i próbować naśladować. Kluczowym przykładem jest wydany po premierze „Seargent Pepper’s Lonely Hearts Club Band” – „Their Satanic Majesties Request”. Stonesi po płycie Beatlesów przeżyli artystyczny knock out i dochodzili do sił od maja do grudnia 1967 r., proponując w części naiwną płytową odpowiedź, skądinąd zawierającą piosenkę „We Love You” nagraną z udziałem Lennona i McCartneya. Marianne Faithfull, ówczesna dziewczyna Jaggera, wspominała, że chociaż Jagger i McCartney mieszkali niemal po sąsiedzku, Paul nigdy nie zniżył się do odwiedzin Micka, który często odwiedzał Beatlesa.

Trzeba jednak przyznać, że Stonesi okazali się po lekcji „Sierżanta Pieprza” najmocniejszą konkurencją i podkreślili znaczenie własnej muzycznej drogi. Wydane po sobie cztery płyty „Beggars Banquet” (1968), „Let It Bleed” (1969), „Sticky Fingers” (1971) i „Exile on Main St.” (1972) – to bluesrockowe arcydzieła, które do dziś stanowią podstawę koncertowego repertuaru Stonesów. Są w nim m.in. „Sympathy for the Devil”, „Gimme Shelter”, „Midnight Rambler”, „Brown Sugar”, „Wild Horses”, „Can’t You Hear Me Knocking”, „Bitch”, „Dead Flowers”, „Tumbling Dice”.

Także kolejne płyty zapisały się w historii, choć przecież poza „It’s Only Rock’n’Roll” (1972), a warto też podkreślić klasę „Miss You” z 1978 r. czy złożonego ze wspaniałych odrzutów „Tatto You”, gdzie perłą jest „Start Me Up”, nie są już tak doskonałe, jak wspomniana czwórka z przełomu lat 60. i 70. Jest to także wynikiem podziałów w zespole, uzależnień i emocjonalnego wypalenia.

Kolejne płyty, zwłaszcza single, są zapisem walki z czasem i prób dostosowania się mody. W „Emotional Rescue”, tytułowej kompozycji albumu z 1980 r., Jagger zaczął śpiewać falsetem, a „Undercover” z 1983 r. promowało dyskotekowe „Undercover of the Night”.

Czytaj więcej

Od Beyoncé do The Weeknd. Polski rok z gwiazdami

Giganci koncertów

Rockowa energia powróciła na „Steel Wheels” z 1989 r. Mimo tych wszystkich wysiłków nawet fani obniżali rangę albumów, których sprzedaż na tle innych grup nie wypada znakomicie. Najlepiej sprzedała się składanka „Hot Rocks” – ok. 7 mln egz., tak jakby Stonesi byli zespołem singlowym. Pośród oryginalnych płyt tylko „Some Girls” może pochwalić się przekroczeniem poziomu 6 mln egz., kolejne bestsellery z trudem przekroczyły nakład 3 mln egz., a wiele płyt ma wynik miliona egzemplarzy lub mniej. Dla klasyków gatunku i królów rocka to niewiele, zwłaszcza gdy przypomnieć, że zestaw największych hitów Beatlesów „1” sprzedał się w 32 mln egz., „Sgt Pepper’s” osiągnął podobny wynik, a „Abbey Road” rozeszło się w 20 mln egz. Generalnie płyty Beatlesów, które osiągnęły najsłabszy wynik na poziomie 4–5 mln egz, wciąż wygrywają z największymi bestsellerami Stonesów.

A przecież nie sposób z podziwem podkreślić, że tylko Stonesi, pomimo wielu burz i zawirowań przetrwali od 1962 r., zaczynając dwa lata wcześniej niż The Who, i przeżywając rozpad The Beatles, dzięki czemu dzierżą palmę najstarszego zespołu rockowego świata.

Są też niezaprzeczalnie gigantami życia koncertowego. Gdy Lennon, McCartney i spółka zrejterowali z tego rynku w 1966 r., nie mogąc wytrzymać trudów życia na walizkach, nie dając sobie rady ze sprzętem i hałasem fanek – Stonesi krok po kroku rozwijali oprawę koncertową, zwiększali frekwencję i wpływy. Teraz, z racji wieku, decydują się na sety złożone z kilkunastu koncertów, jednak gdy proponowali ponad sto występów – to do nich należały rekordy.

„A Bigger Bang Tour” w latach 2005–2007 przyniosło blisko 800 mln dolarów wpływów, a ostatnie tournée „No Filter” w okresie od 2017 do 2021 r., przerwane pandemią, dało niemal 600 mln. Trzeba też sobie uzmysłowić, a przekonał o tym m.in. ostatni warszawski show w lipcu 2018 r., że już naprawdę starsi panowie dają z siebie wszystko, są w znakomitej formie, a przecież Jagger skończył 80 lat, Richards osiągnie ten wiek w grudniu, a Ronnie Wood po zwycięskiej walce z nowotworem szczęśliwie obchodził w czerwcu 76. urodziny.

Pewnie również to sprawiło, że jeśli nawet Jagger nie odczuwał satysfakcji podczas konferencji zapowiadającej nową płytę, bo oglądało ją pod koniec niespełna 50 tys. widzów, dziś może czuć się usatysfakcjonowany: po pięciu dniach liczba wyświetleń w sieci przekroczyła 2,6 mln.

Jeszcze większy powód do radości daje Stonesom to, że wideo do najnowszej singla „Anger” obejrzano już 14 mln razy, co daje mu pozycję nr 23 wśród najczęściej oglądanych teledysków świata. Jak na starszych panów, których miało przykryć disco, new romantic czy rap, to rewelacja. Dlatego czekamy na „Hackney Diamonds”. I więcej, muzycy ujawnili bowiem, że ostatni utwór na płycie, cover „Rollin’ Stone” Muddy’ego Watersa, nie oznacza pożegnania zespołu z muzyką.

Proszę wybaczyć osobisty ton, ale by zobaczyć londyńską konferencję The Rolling Stones, na której zadeklarowali nareszcie, że ich pierwsza od „A Bigger Bang” z 2005 r. płyta „Hackney Diamonds” z premierowymi piosenkami ukaże się 20 października 2023 r., a więc po 18 latach oczekiwania – przerwałem urlop.

Osobisty ton wprowadzam nie bez autoironii: wyłącznie po to, by wspomnieć, że młodsze koleżanki i koledzy z redakcji śmiali się z mojej ekscytacji, niedwuznacznie sugerując: a kogo Stonesi dziś obchodzą, grupa nazywana najstarszym rockandrollowym zespołem świata, która pierwszych nagrań dokonała w 1962 r.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi