Nie za bardzo wierzę w graniczny mur, pardon, siatkę ministra Mariusza Błaszczaka. Może być skuteczna przeciw sarnom i borsukom, ale jeśli ktoś, posiadając środki techniczne, zechce ją sforsować, nie będzie miał z tym problemów.
Do tych, co to potrafią, zaliczam nie tylko gangi przemytnicze z obu stron granicy, ale również weteranów wojennych z Grupy Wagnera, która pojawiła się ostatnio na Białorusi. To pojawienie się wagnerowców u Łukaszenki wzbudziło spore niepokoje po naszej stronie granicy. Białoruski dyktator co prawda próbuje chłodzić polskie emocje, zapewniając, że wagnerowcy nie mają agresywnych zamiarów, a ich misją jest szkolenie armii białoruskiej, ale – jak to on – lubi nas trochę podrażnić i przebąkuje o tym, jakim byliby zagrożeniem na Zachodzie.
Czytaj więcej
Z żalem zamykam drzwi do czasów, w których kilku ważnych Czechów współtworzyło wrażliwość swoich bratanków na północ od Tatr.
Emocje podgrzewają też polscy politycy. W kwestii wagnerowców zechciał się wypowiedzieć premier Mateusz Morawiecki i liczni podbijający lub chłodzący nastroje generałowie. Premier, jak to premier, kieruje się przede wszystkim logiką nadchodzącej kampanii. Wagnerowcy z tej perspektywy to fantastyczny katalizator „efektu flagi”; perspektywa niepokojów przy polskiej granicy ma konsolidować społeczeństwo wokół rządu, to jasne. Tyle że efekt ten nie może się obejść bez rozhuśtania opinii publicznej, a granie ryzykiem wojny u polskich ziem może być wyborczo przeciwskuteczne. Jeśli bowiem przesadzi się ze straszeniem, społeczeństwo może z odrazą odrzucić tych, co straszą.
To polityka. Ale są jeszcze realia. A te nie są wcale tak dziecinne, jak chcieliby niektórzy komentatorzy. Trudno laikowi oceniać realną wartość bojową najemników z Grupy Wagnera, ale prócz zwolnionych z więzień bandytów kadrę dowódczą i oficerską tej organizacji tworzą zawodowi, dobrze wyszkoleni i zahartowani w bojach byli wojskowi. To dzięki nim prywatna firma Jewgienija Prigożyna nie wyłożyła się na pierwszym zleceniu, tylko dowiodła skuteczności na wielu frontach. Owszem, walka z plemiennymi oddziałami w Republice Środkowoafrykańskiej czy masakrowanie cywilów w Syrii nie wymagają może najwyższych kwalifikacji, jednak nie można zapomnieć o tym, że wagnerowcy przez długie miesiące walczyli też w Bachmucie, a swojej karności wobec nawet najgłupszych pomysłów dowództwa dowiedli, podejmując marsz na Moskwę. Czyżby więc to byli wyłącznie dekownicy? Tego zakładać nie można.