Czego w afrykańskim Nigrze szukają najemnicy Władimira Putina z Grupy Wagnera

W ten weekend mogą się rozstrzygnąć losy puczystów z Nigru: albo ugną się pod presją sąsiadów i zakończą antyprezydencką rebelię, albo postanowią utrzymać się przy władzy. W tym drugim scenariuszu nieodzowne może się okazać wsparcie Kremla i jego marnotrawnych synów – Grupy Wagnera.

Publikacja: 04.08.2023 10:00

Demonstranci wspierający pucz dzierżą flagi Nigru i Rosji. Niestety, nie ma w tym przypadku; Niamey,

Demonstranci wspierający pucz dzierżą flagi Nigru i Rosji. Niestety, nie ma w tym przypadku; Niamey, 30 lipca 2023 r.

Foto: ISSIFOU DJIBO

Marsz wsparcia zorganizowany przez naszych rodaków zaczął się o 9 rano (...). O takiej demonstracji siły nie słyszeliśmy w stolicy od ponad dziesięciu lat, co bez wątpliwości potwierdza, jak bardzo stare władze kneblowały ludziom usta” – tweetował u progu tego tygodnia gen. Abdourahamane Tchiani, do niedawna jeszcze dowódca straży prezydenckiej, a dziś lider puczystów, którzy 26 lipca zamknęli w areszcie domowym dotychczasowego prezydenta Nigru Mohameda Bazouma.

Na potwierdzenie jego słów miejscowe serwisy opublikowały zapisy demonstracji w stolicy: tłumy skandujące slogany wspierające juntę, obrzucanie kamieniami francuskiej ambasady i palenie francuskich flag, a wreszcie – pojawiające się w tłumie barwy Rosji. Te ostatnie to najprawdopodobniej reakcja na powszechne przekonanie, że zamachowcy mają poparcie Moskwy. I choć Kreml oficjalnie wyraził jedynie zaniepokojenie sytuacją w afrykańskim kraju, to już Jewgienij Prigożyn, dowódca – czy raczej właściciel – Grupy Wagnera, wyraził się otwarcie. – To moment długo odwlekanego wyzwolenia spod władzy zachodnich kolonizatorów – przekonywał w serwisie Telegram wkrótce po przewrocie. – To, co wydarzyło się w Nigrze, to nic innego, jak walka ludu Nigru z jego kolonizatorami. Z tymi kolonizatorami, którzy próbowali wymusić swoje rządy na Nigerczykach i utrzymać ich w sytuacji, w jakiej byli setki lat temu – dowodził szef rosyjskich najemników.

Prigożyn co prawda odcina się od plotek, jakoby Rosja – lub jego Grupa – odegrała jakąkolwiek rolę w zamachu stanu. Ale nie miałby nic przeciw temu, żeby jeszcze ją odegrać: najemnicy z jego formacji stacjonują po sąsiedzku, w Mali, a na dodatek w ostatnich tygodniach – już po absurdalnym nieco quasi-buncie przeciw Kremlowi i rosyjskiej generalicji – kolejne grupy najemników Prigożyna lądują na Czarnym Lądzie. Przede wszystkim w Republice Środkowoafrykańskiej, ale można się domyślać, że przerzucenie ich do Nigru to wyłącznie kwestia logistyczna.

I może się okazać, że jeszcze będą potrzebni w Niamey. Państwa sąsiadujące z Nigrem, zrzeszone w regionalnej organizacji ECOWAS, w ostatnią niedzielę zareagowały bowiem na wydarzenia w tym kraju dosyć zasadniczym jak na afrykańskie realia ultimatum: wezwały do przywrócenia do władzy Bazouma w ciągu tygodnia. W przeciwnym razie użyją „wszystkich koniecznych środków”, co może oznaczać zarówno jakieś pakiety sankcji, jak i potencjalną interwencję zbrojną. Dodatkowe, nieco łagodniejsze w formie, ultimatum wystosowała Unia Afrykańska. Pucz potępiły państwa zachodnie, a Rosja i Chiny przyjęły postawę wyczekującą.

Czytaj więcej

Serbia odwraca się od prezydenta. Czy Aleksandar Vučić w końcu się doigra?

Karuzela buntowników

Problem w tym, że przyczyny przewrotu w Nigrze są szalenie niejasne. Wytłumaczenia opierające się na wewnętrznych podziałach w tym kraju niezbyt trzymają się kupy. Za to dosyć klarownie można wyjaśniać bieżące zamieszanie w Niamey międzynarodową grą interesów mocarstw – z potencjalnie decydującą rolą Kremla.

Nigerczyków pewnie by to ubodło, ale na tle reszty Afryki ich kraj wydawał się do tej pory zabiedzonym, odległym i mało interesującym zakątkiem. Wystarczy spojrzeć na to, ile miejsca w serwisach zajmowali północni, arabscy sąsiedzi Nigru – Algieria i Libia. Sąsiedzi na wschodniej i zachodniej flance – Czad i Mali – to również państwa otoczone znacznie większą troską przez resztę świata, choć głównie ze smutnego powodu: konfliktów zbrojnych toczących się od lat na terytoriach tych krajów. Południowe rubieże to z kolei w największym stopniu granica z Nigerią – afrykańskim zagłębiem surowcowym, najludniejszym krajem kontynentu, ośrodkiem biznesu i popkultury.

Na tym tle Niger był krajem pasterzy i handlarzy. PKB na głowę, które ledwie przekracza 600 dol., wypracowywane było przede wszystkim w rolnictwie (44 proc.) i usługach (40 proc.). Kraje tak bardzo pozbawione bogactw czy znaczenia najczęściej tracą stabilność rządzone przez watażków, z których żaden nie jest w stanie utrzymać się dłużej – bo do tego potrzebne są pieniądze czy przynajmniej jakaś istotna strategiczna rola regionalna – albo eksperymentują z demokracją.

Niger, nawet jeśli silnie się zataczając, próbował iść tą drugą drogą. Jego pierwszym prezydentem, wybranym demokratycznie, został w 1993 r. Mahamane Ousmane. Owszem, odsunięto go od władzy trzy lata później w ramach wojskowego puczu, ale były prezydent nie ma na co narzekać: regularnie startuje w kolejnych wyborach prezydenckich, szefuje jednej z największych opozycyjnych partii, a w latach 1999–2009 był nawet przewodniczącym parlamentu. Karma wróciła za to do puczysty – były wojskowy i dyplomata Ibrahim Baré Maïnassara zginął w 1999 r. najprawdopodobniej z rąk członków... straży prezydenckiej, gdy wskakiwał do swojego prezydenckiego helikoptera na stołecznym lotnisku. – To był nieszczęśliwy wypadek – utrzymywali liderzy antyprezydenckiego rokoszu, choć mało kto im wierzył.

Cóż, na szczęście dla kraju, ich dowódca Daouda Malam Wanké był chorowity i po pięciu latach mało składnych rządów przeniósł się na łono Abrahama. U władzy pozostał za to wyniesiony formalnie na stanowisko prezydenta w 1999 r. Mamadou Tandja. Przeszło dekada jego rządów (1999–2010) była okresem stosunkowo stabilnym, choć zakończonym mocnym akordem: Tandja gorączkowo szukał sposobu utrzymania się przy władzy na dłużej niż dwie konstytucyjne kadencje. Żeby osiągnąć ten cel, doprowadził u schyłku drugiej z nich do kryzysu konstytucyjnego, który – raz jeszcze – postanowili przeciąć wojskowi. Tandję definitywnie odsunięto od władzy i na czas jej transferu w ręce nowego lidera (wybranego na prezydenta w 2011 r. Mahamadou Issoufou, wcześniej wieloletniego lidera opozycji) wylądował w areszcie. Po wyborach prezydenckich wyszedł jednak na wolność i ostatnią dekadę życia spędził jako wolny człowiek.

A Issoufou okazał się pierwszym przywódcą Nigru, który po dwóch kadencjach u władzy po prostu oddał fotel prezydencki następcy, Mohamedowi Bazoumie. Właściwie nic dziwnego: obaj są politykami tej samej partii. I dlatego były prezydent wspiera obecnego. „Od 26 lipca nasz kraj wszedł w trudną fazę swojej historii. Stojąc w obliczu tej trudnej sytuacji, na rozmaite sposoby próbuję znaleźć z niej wyjście, w szczególności dążąc do uwolnienia prezydenta Bazouma i przywrócenia go na stanowisko. Jak długo jest nadzieja, będę podejmował takie starania. Wzywam do spokoju” – zatweetował Issoufou.

Dla obu polityków obecna sytuacja może być szokiem, bo niewiele rzeczy wskazywało wcześniej na ryzyko kolejnego wojskowego przewrotu. Poparcie dla Bazouma prawdopodobnie sięga w skali całego kraju poziomu 55–60 proc. (choć w samym Niamey formacja Issoufou i Bazouma nie jest zbytnio popularna). Ale jego adwersarze mają swoje powody.

– Bazoum wywodzi się z nigerskiej mniejszości arabskiej i od lat przyklejano mu etykietkę cudzoziemca. Nie podobało się to zwłaszcza armii, w której służą przede wszystkim przedstawiciele największych grup etnicznych kraju – tłumaczy dr Olayinka Ajala, afrykanista z brytyjskiego Uniwersytetu Leeds. – Druga kwestia to obecność amerykańskich i francuskich wojskowych w Nigrze (oba zachodnie kraje mają tam swoje bazy, na stałe stacjonuje tam prawdopodobnie blisko 2,5 tys. zachodnich żołnierzy – red.). Wojskowi uważają, że to podważa ich władzę i kompetencje – dodaje ekspert.

To prowadzi z kolei do trzeciego zarzutu wobec liderów kraju: mundurowi z USA i Francji zbudowali w Nigrze pozycje wypadowe do zwalczania dżihadystów w sąsiednich krajach – m.in. w Mali, Libii i Nigerii. To rodzi ryzyko odwetowych ataków organizowanych przez radykałów – ataków, do których zresztą na niewielką skalę dosyć często dochodzi, bo członkowie afrykańskiej Al-Kaidy, Państwa Islamskiego czy nigeryjskiego Boko Haram przekraczają granice z Nigrem bez większych problemów. I choć nie organizują spektakularnych ataków, to przemoc w ich wykonaniu nie należy do rzadkości, a sama ich obecność paraliżuje lokalną gospodarkę i odstrasza inwestorów. I gdy w 2022 roku Zachód wycofał swoich żołnierzy z Mali, Bazoum zaprosił ich do Nigru: w oczach jego przeciwników było to jak dolewanie oliwy do ognia.

Zagrożony nuklearny renesans

Ale bieda, zraniona duma wojskowych czy etniczne animozje to jeszcze nie wszystko. Do tego dochodzi czynnik, nazwijmy to, rosyjski – w oczach przynajmniej części ekspertów decydujący.

W 1957 r. inżynierowie z French Bureau de Recherches Géologiques et Minières, poszukujący miedzi w okolicach Azelik w Nigrze, dokopali się do złoża uranu. Zachęcona odkryciem francuska Komisja Energii Atomowej zainicjowała kolejne poszukiwania, prowadząc do odkrycia kolejnych pokładów tego surowca – w Abokurum, Madaoueli, Tassa, Imouraren, Akoucie. I choć większości z tych odkryć dokonano już po ogłoszeniu przez Niamey niepodległości, to Francuzi pozostali kluczowym graczem w sektorze wydobycia nigerskiego uranu.

Dziś w kraju funkcjonują dwie duże, znaczące kopalnie, zapewniające około 5 proc. światowego wydobycia ze złóż o najwyższej jakości w Afryce – szacuje World Nuclear Association. I jeżeli wierzyć deklaracjom składanym przez administracje Issoufou i Bazouma, Niamey widziała w uranie największy potencjalny impuls dla przyszłej prosperity.

Do jesieni 2021 r. można było te zapowiedzi kwitować wzruszeniem ramion. Świat generalnie odwracał się od energetyki atomowej, a niemiecka decyzja o definitywnym zamknięciu elektrowni nuklearnych nad Renem była jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Kryzys energetyczny, wywołany przez Kreml zapewne po to, by zniechęcić Zachód do jakichś poważniejszych reakcji na potencjalny atak na Ukrainę, a następnie już sam atak na Ukrainę w lutym 2022 roku, odwróciły jednak trend. Od przeszło roku mówi się o renesansie energetyki atomowej: ogłoszono kilkadziesiąt dużych projektów nuklearnych (w tym co najmniej dwa w Polsce: na Pomorzu i w Pątnowie, a zapewne będzie jeszcze trzeci), kolejne kraje wstrzymują decyzje o wyłączeniu elektrowni, powstają dziesiątki projektów małych modularnych reaktorów atomowych, które mają odpowiadać na potrzeby energochłonnego biznesu.

W pewnej mierze jest to ucieczka z jednej łapy kremlowskiego niedźwiedzia do drugiej: pod względem wydobycia dwie poradzieckie republiki (pozostające pod mniejszym lub większym wpływem Moskwy) – Kazachstan i Uzbekistan – odpowiadają za połowę światowych dostaw. Na tej liście Rosja zajmuje szóstą pozycję, a swój niebagatelny udział mają jeszcze Chiny. Gdyby policzyć ich wspólny wkład, okazałoby się, że kraje niechętne Zachodowi odpowiadają za 60 proc. rynku. Pod względem handlu technologiami nuklearnymi rosyjski koncern Rosatom ma jeszcze wyraźniejszą dominację. I tu właśnie pojawia się Niger: państwo odpowiadające za niewiele mniejszą pulę dostaw na światowe rynki niż Rosja. Gdyby Kreml zniechęcił Niamey do sprzedawania uranu Zachodowi (w pierwszej kolejności Francuzom, a co za tym idzie, również krajom korzystającym z francuskich technologii nuklearnych), byłby to dla globalnych rynków niebagatelny cios. A weźmy pod uwagę fakt, że w pierwszej lidze dostawców grają również Namibia (szacunkowo 12–13 proc. globalnego rynku), a w ogonie znajdziemy jeszcze RPA (zapewne jakieś 0,5 proc.) – to możemy z powodzeniem typować jeden z celów Kremla na Czarnym Lądzie i potencjalny powód dyplomatycznej ofensywy Rosji na kontynencie (Kreml ogłosił, że anuluje przeszło 23 mld dol. długów krajów afrykańskich).

Niger nie musiałby mieć jednak uranu, by Moskwa poparła lokalną ruchawkę. – Oni zapewne przyglądają się temu puczowi z przyjemnością, bo rosyjska strategia w ostatnich kilku latach sprowadza się do podcinania wpływów Zachodu na tym kontynencie – oceniał dr Benjamin Petrini, ekspert International Institute for Strategic Studies, na antenie stacji Sky News.

Czytaj więcej

Sudan. Kraina dwóch armii płonie

Pajęczyna Prigożyna

Kilkadziesiąt godzin po rokoszu Prigożyna (23–24 czerwca) w libijskim Benghazi miał wylądować emisariusz Moskwy. Prosto z lotniska wysłannik Władimira Putina pojechał do siedziby generała Chalify Haftara – watażki, który niepodzielnie włada dziś wschodnią częścią Libii i ma zakusy na przechwycenie władzy w samym Trypolisie. – Proszę się nie martwić: nigdzie się nie wybieramy – miał przekonywać gospodarza Rosjanin. – Być może u steru nastąpią jakieś drobne zmiany, ale mechanizm pozostaje ten sam: ludzie na miejscu, ludzie od pieniędzy w Dubaju, kontakty, zasoby przeznaczone na Libię – relacjonuje jego przesłanie brytyjski dziennik „The Guardian”, opierając się na rozmowach ze źródłami z otoczenia Haftara.

Grupa Wagnera ma w Libii ok. 2 tys. ludzi „na miejscu”. W Republice Środkowej Afryki – pierwszym kraju, w którym najemnicy Prigożyna postawili stopę – pierwotny kontyngent liczył sobie około 1,5 tys. ludzi. Dziś może być ich znacznie więcej, tym bardziej że tuż po zakończeniu się krótkotrwałego marszu na Moskwę relacjonowano, że spory kontyngent wagnerowców wylądował w Bangi, stolicy Republiki. Są potrzebni, bo prezydent Faustin-Archange Touadéra w ostatnią niedzielę zorganizował referendum na temat zwiększenia liczby możliwych kadencji prezydenckich. Choć w połowie tygodnia liczenie oddanych głosów wciąż trwało, to jednak mało kto może mieć wątpliwości co do „ludowego poparcia” dla zniesienia tego uciążliwego limitu. Obecność Grupy Wagnera ma takie wątpliwości do reszty rozwiać.

William Rampe, ekspert amerykańskiego think tanku Council on Foreign Relations, poza wyżej wspomnianymi krajami wymienia też inne – obecne i potencjalne – teatry działań najemników. To Mali, gdzie wagnerowcy chronią przywódców i niespiesznie prowadzą kampanię przeciw tamtejszym dżihadystom; Sudan, w którym trwa starcie armii z paramilitarnymi Siłami Szybkiego Reagowania, stworzonymi na bazie niegdysiejszych muzułmańskich bojówek dżandżawidów (wcześniej Prigożyn szkolił tych pierwszych, dziś dozbraja tych drugich); Czad, gdzie najemnicy wystąpili po stronie formacji kontestujących przejściowe władze kraju; Mozambik, w którym w 2019 r. próbowali bez większych sukcesów zwalczać luźne grupki islamskich radykałów. Na listę może też wkrótce trafić Burkina Faso – kraj również znajdujący się na celowniku afrykańskich dżihadystów, z którego niedawno wycofały się francuskie oddziały.

Z jednej strony mało kto ma wątpliwości, że Grupa jest „wehikułem do generowania wpływu” Kremla: wagnerowcy działają na rzecz przyjaciół Putina i jego reżimu, z ich błogosławieństwem, a jednocześnie Moskwa może się w każdej chwili od Grupy odciąć. Z drugiej strony dla Prigożyna i jego podwładnych jest to intratne prywatne przedsięwzięcie: w poszczególnych krajach „firma” zajmuje się wydobywaniem diamentów, handlem bronią, a także budowaniem internetowych „agencji PR”, które dbają o wizerunek zleceniodawców w sieci i trollują ich przeciwników (takie przedsiębiorstwa miały działać w Ghanie i Nigerii, ale tropy spółek związanych z Prigożynem wiodą m.in. na Madagaskar i do Kamerunu).

Do rosyjskiego ataku na Ukrainę, kiedy to każdy względnie doświadczony żołnierz – nawet najemnik – stał się dla Kremla bezcennym atutem, ten mechanizm obopólnych korzyści działał bez większych zgrzytów. Jednocześnie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Grupa Wagnera rozrosła się z kilku do kilkudziesięciu tysięcy ludzi – według niektórych szacunków może sobie dziś liczyć nawet 50 tys. zbrojnych (nie tylko Rosjan, bo Wagner próbował też rekrutować m.in. w Syrii i Serbii). Wątpliwe raczej, by taka formacja mogła na stałe zakotwiczyć w jakichś bazach na Białorusi – chyba że Aleksander Łukaszenko obawia się własnych, konsekwentnie wzmacnianych przez ostatnie trzy lata, formacji mundurowych. Zatem większość podwładnych Prigożyna wcześniej czy później zostanie zapewne przerzucona na Czarny Ląd.

I Niger wydaje się być idealnym lądowiskiem dla nich. Rzut oka na mapę pozwala dostrzec, że jest to jedna z niewielu już „wysp” na kontynencie, gdzie najemnicy nie mieli jeszcze okazji postawić stopy. A nigerski uran może być równie doskonałym interesem, jak środkowoafrykańskie diamenty. Nie jest to dobra wiadomość dla cywilnych polityków w Niamey ani też dla reszty Afryki. Nie jest to także dobra wiadomość dla reszty świata, bowiem łatwo sobie wyobrazić eksport usług Grupy Wagnera do innych regionów świata. Tylko Kreml może się dziś cieszyć z faktu, że potencjalna mina na zapleczu ukraińskiego frontu została rozbrojona.

Marsz wsparcia zorganizowany przez naszych rodaków zaczął się o 9 rano (...). O takiej demonstracji siły nie słyszeliśmy w stolicy od ponad dziesięciu lat, co bez wątpliwości potwierdza, jak bardzo stare władze kneblowały ludziom usta” – tweetował u progu tego tygodnia gen. Abdourahamane Tchiani, do niedawna jeszcze dowódca straży prezydenckiej, a dziś lider puczystów, którzy 26 lipca zamknęli w areszcie domowym dotychczasowego prezydenta Nigru Mohameda Bazouma.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi