Nie ma jeszcze dziewiątej rano, ale na Piaţ a Centrală w Kiszyniowie życie toczy się już na pełnych obrotach. Ludzie handlują tu czym kto może. Szukając schronienia przed prażącym, letnim słońcem, rozkładają towary w cieniu starych lip, na kocach, kartonach, wprost na chodniku lub czymś, co kiedyś chodnikiem było.
Wokół zatrzęsienie marszrutek gotowych przewozić chętnych do miejsc we wszystkich możliwych kierunkach. Każda zdaje się mieć silnik, który przepracował już milion kilometrów, a jeszcze drugie tyle ma nadzieję przejeździć. Vlad, kierowca jednej z nich, nerwowo spogląda na zegarek. Ma nadzieję, że siedmiu kolegów jednego z potencjalnych pasażerów zdąży tu dojechać, zanim wybije godzina jego odjazdu. Wczoraj się umówili, że pojadą zobaczyć Tyraspol, ale wieczorem w hotelu ostro zabalowali i dzisiaj na czas dotarł tylko jeden.
Vlad używa wszelkich możliwych argumentów, prosząc go, żeby zamówił kompanom taksówkę. Za pomocą rąk obiecuje, że w drodze powrotnej odwiezie ich pod sam hotel. Jeśli nie dojadą, nie zarobi, a właściciel firmy, który go zatrudnia, będzie się wściekał, że wozi powietrze. 20 minut, które zostały do odjazdu, przypomina walkę z czasem o życie. Niestety, przegraną. Klienci, na których tak liczył, przybędą później i odjadą z kim innym. Vlad nie może dłużej czekać, konkurencja by nie pozwoliła. Rusza o wyznaczonym dla niego czasie z raptem połową pasażerów na pokładzie.
Droga na wschód
Szeroka arteria wiedzie na wschód między dwoma wysokimi, bardzo charakterystycznymi blokami, które niczym schody pną się z obu stron w kierunku ulicy. Z bliska, ze swoimi zabudowanymi na rozmaite sposoby balkonami wyglądają cokolwiek obskurnie, ale mimo wszystko mają pewien architektoniczny urok. Miejscowi nazywają je wrotami Kiszyniowa. Za nimi, do lotniska, trasa jeszcze dwupasmowa, potem zwęża się, wiodąc między winnymi polami.
Półtoragodzinny przejazd busem 70 km z Kiszyniowa do Tyraspolu kosztuje 55 mołdawskich lei, czyli mniej więcej 13 zł. Vlad jest człowiekiem pogodnym, więc choć niezadowolony, szybko odzyskuje rezon. – Weekendy mam wolne, ale w tygodniu pracuję od świtu do nocy – mówi. – Choć czasem dłużej czekam na słońcu niż jeżdżę, to wieczorami jestem tak zmęczony, że zasypiam od razu. Jak dobrze idzie, to wyciągam 400 euro miesięcznie. Mam domek w Kiszyniowie, gaz włączam tylko na godzinę dziennie, jego ceny od wybuchu wojny oszalały. Gdyby żona nie wyjeżdżała dorabiać do Włoch, nie dalibyśmy rady.