Wielkie powroty na kort po kontuzjach są możliwe

Tenis zawodowy robi z najlepszych milionerki i milionerów, ale każe też słono płacić za każdy sukces. Schemat: gra–kontuzja–powrót to stała część życia na kortach i obok nich. Do momentu, gdy wrócić się już nie da.

Publikacja: 07.07.2023 17:00

Rafael Nadal od lat walczy z urazami. Wracał po kontuzjach wielokrotnie, a w przyszłym roku dokona t

Rafael Nadal od lat walczy z urazami. Wracał po kontuzjach wielokrotnie, a w przyszłym roku dokona tego prawdopodobnie po raz ostatni

Foto: Glyn KIRK/AFP

Bywało, że tenisowe powroty się udawały i do dziś są pokazywane jako dające inspirację przykłady hartu ducha i odporności. Niektóre nawet jako coś więcej: przekraczanie granic ludzkich możliwości, heroizm trudny do odnalezienia w innych sportowych opowieściach.

Koło tenisowej fortuny

Przykład ikoniczny dał Andre Agassi, który w 1997 roku był już jedną z największych sław dyscypliny, bo wygrał Wimbledon, US Open oraz Australian Open. Zaliczył też parę mocnych upadków w życiu zawodowym i osobistym – nawet brał metamfetaminę, a więc zakazany stymulant i środek odurzający. Był dla niektórych buntownikiem, który z łamania schematów i niekonwencjonalnego zachowania zrobił znak firmowy. Zbierał często cięgi od mediów nieświadomych przyczyn takiego postępowania (dopiero głośna biografia „Open” wyjaśniła wiele, w tym toksyczną relację z ojcem), więc nie wszystkich martwiło, gdy podczas turnieju w Halle (1997) znów przegrał 4:6, 4:6 w pierwszej rundzie z rodakiem Toddem Martinem.

Ta porażka, ściśle związana z kolejną kontuzją nadgarstka i sprawą rozwodową z Brooke Shields, stała się początkiem wielkiego odrodzenia tenisisty, które dziś docenia się nawet bardziej niż wtedy. Agassi przerwał starty, spadł ze szczytu na 141. miejsce rankingu ATP (nieraz pisano o nieuchronnym końcu jego barwnej kariery), ale z pomocą ówczesnego trenera Brada Gilberta i – może bardziej – trenera przygotowania fizycznego Gila Reyesa, wrócił między najlepszych.

Sukces nie przyszedł mu łatwo, odzyskanie formy zajęło ponad rok. Znów zaczynał od challengerów na dalekich rubieżach wielkiego sportu. Dumnym potwierdzeniem powrotu stało się zwycięstwo w finale Roland Garros 1999, gdy pokonał Andrieja Miedwiediewa 1:6, 2:6, 6:4, 6:3, 6:4 i został drugim tenisistą w kronikach dyscypliny, po Rodzie Laverze, który wygrał wszystkie turnieje Wielkiego Szlema w erze otwartego tenisa.

Był też pierwszym, który dołożył do tego osiągnięcia sukces olimpijski i wygraną w Masters, co na potrzeby medialne nazwano superszlemem. Uzupełnił karierę jeszcze trzema zwycięstwami w Australian Open, więc jego powrót do wielkości można było uznać za spełniony z naddatkiem także dlatego, że znalazł też szczęście rodzinne w związku ze Steffi Graf.

Kariera Rafaela Nadala to od kilkunastu lat niezwykły serial złożony niemal wyłącznie z groźnych kontuzji oraz wspaniałych powrotów. Nie ma chyba drugiego takiego tenisisty, który podnosiłby się tak wiele razy i wciąż wracał na szczyt mimo oporów strudzonego ciała.

Można wybierać z przykładów. Ten z 2010 roku, gdy Hiszpan musiał poddać się w meczu ćwierćfinałowym Australian Open z Andym Murrayem z powodu urazu kolana, wydaje się jednym z najbardziej klasycznych. Nadal leczył kontuzję ponad miesiąc, by wrócić na Indian Wells, gdzie jeszcze nie był w mistrzowskiej formie. Zbudował ją na korty ziemne – wygrał wszystkie turnieje ATP Masters 1000 i Roland Garros, dołożył do tego sukces w Wimbledonie i US Open, by dotrzeć do meczu o tytuł z Rogerem Federerem w ATP Finals. Dopiero Szwajcar zatrzymał ten zwycięski pochód, ale Nadal znów został numerem 1 na świecie.

Tak kręciło się koło jego tenisowej fortuny. Mistrz z Majorki w 2016 roku grał słabiej, sezon skończył po turnieju Szanghaju z powodu kontuzji nadgarstka, spadł na dziewiąte miejsce na świecie. Wrócił w Brisbane w 2017 roku, a później w Australian Open dotarł do finału, gdzie przegrał z Federerem w pięciu setach, ale – jak to wcześniej bywało – odrodził się po królewsku na swoich kortach ziemnych, wygrywając w Monte Carlo, Barcelonie, Madrycie i – po raz dziesiąty – w Paryżu. Wrócił na pierwsze miejsce na świecie, bo dołożył jeszcze sukces w US Open po wygranej z Kevinem Andersonem, by po niezłych startach w Chinach (sukces w Pekinie, finał w Szanghaju) zaliczyć następną kontuzję – podczas Finałów ATP.

Ostatni wielki powrót pokazał podczas ubiegłorocznego Australian Open. Kilka miesięcy wcześniej znów pisano o prawdopodobnym końcu kariery mistrza, bo zaczęła boleć go stopa podczas Roland Garros 2021 i przegrał w półfinale z Novakiem Djokoviciem. Próbował wrócić przed US Open, ale w Waszyngtonie zrozumiał, że nic z tego nie będzie. Odbudował się jednak po paru miesiącach i choć leciał na antypody bez wielkich oczekiwań, forma wróciła.

Mecz po meczu wyrywał rywalom sety, w ćwierćfinale pokonał Denisa Shapovalova, w półfinale Matteo Berrettiniego, wreszcie przyszedł dzień finału z Daniiłem Miedwiediewem – wtedy w rewelacyjnej formie – i wydawało się, że rozpędzony Rosjanin pokona zmęczonego Hiszpana. Najpierw wygrał dwa sety, lecz kolejne trzy przegrał. Kolejny sensacyjny powrót stał się faktem. Niespełna dwa miesiące później, po przegranej z Taylorem Fritzem w finale w Indian Wells, lekarze stwierdzili, że Hiszpan ma pęknięte żebra.

Powroty Rogera Federera bywały mniej dramatyczne, ale szwajcarski mistrz także starał się – zwłaszcza w finałowych latach kariery – oszczędzać spracowany organizm. Kontuzji i chorób nie uniknął, lecz też dał przykład, że wracać potrafi. Może najbardziej pamiętany jest pod tym względem rok 2016, gdy doznał urazu kolana, a wkrótce potem kontuzji pleców spowodowanej raczej nietypowo, podczas wyciągania dziecka z wanny. Wypadł wtedy z gry na sześć miesięcy. Zbliżał się do 35. roku życia i chociaż wielu sportowców w tym wieku mogło uznać, że czas przejść na emeryturę, Federer nie chciał zrezygnować z tenisa bez walki. W styczniu 2017 roku znów został wielkoszlemowym mistrzem w Australii.

Czytaj więcej

Płacowa luka Igi Świątek

Pomnik ze spiżu

Tenis kobiecy daje podobne przykłady. Najbardziej inspirujące dotyczyły tej największej – Sereny Williams, która przez dwie dekady potrafiła podnosić się z trudnych sytuacji i wygrywać na nowo, choć wydawało się, że to niemożliwe. Pozostanie w tym względzie przykładem spiżowym, choć w końcu nie poprawiła rekordu zwycięstw wielkoszlemowych Margaret Court. Teraz, gdy jest już mistrzynią na tenisowej emeryturze, można jeszcze bardziej docenić, że tak uparcie wracała. Już pięć miesięcy po tym, jak została matką, znów pojawiła się na kortach. Była numerem 1, gdy z powodu macierzyństwa w kwietniu 2017 roku zawiesiła karierę, była numerem 181., gdy w lipcu 2018 roku pojawiła się na trawnikach Wimbledonu.

Doszła do finału, potem do następnego w US Open. Przegrała je z Andżeliką Kerber oraz Naomi Osaką, ale znalazła się znów w pierwszej dziesiątce świata i do wielkiego dorobku dołożyła jeszcze wygraną w turnieju w Auckland w 2020 roku.

Kim Clijsters kończyła karierę tenisową trzy razy, ale w jej przypadku najbardziej udany był powrót po dwuletnim urlopie macierzyńskim w latach 2007–2009. Zagrała najpierw w turnieju pokazowym. Poczuła, że ma w sobie dawną moc, i nagle, korzystając z dzikiej karty do US Open 2009, wygrała – jako pierwsza młoda matka od lat. Zdjęcia z pucharem oraz córeczką Jadą na rękach na tle gwiaździstych sztandarów nie dadzą się zapomnieć.

Tamten sukces dał jej taki napęd, że w kolejnych dwóch sezonach stała się jeszcze lepszą wersją siebie, dołożyła na rodzinną półkę dwa trofea wielkoszlemowe, jeden sukces w WTA Finals oraz krótki, ale znaczący powrót na pierwsze miejsce rankingu światowego.

Nieco inny przykład dała Jennifer Capriati, którą słusznie nazywano cudownym dzieckiem amerykańskiego tenisa, choć za pierwsze wielkie sukcesy zapłaciła przede wszystkim zdrowiem psychicznym. Aresztowana jako nastolatka za kradzież sklepową i posiadanie marihuany, porzuciła tenis w wieku 18 lat, by wrócić, choć bardzo krętą drogą, na wielkie korty. W 2001 roku wygrała Australian Open i Roland Garros, po roku obroniła tytuł w Melbourne. Wprawdzie później jej kariera nie była już tak efektowna – kontuzje wygasiły jej starty w 2005 roku – ale fakt, że Capriati wyszła z młodzieńczych życiowych zakrętów, został zapamiętany.

Dwie ważne literki

Takich i innych pozytywnych przypadków było nawet więcej, choć należy napisać prawdę: wspaniałe powroty udają się nielicznym, dlatego jest o nich głośno. Codzienność tenisa jest zdecydowanie bardziej przyziemna: napięty plan startów, rosnąca konkurencja i własne ambicje każą startować – nawet jeśli coś zaczyna boleć i organizm prosi o odpoczynek. Aż do kontuzji.

W tej codzienności ci najlepsi mają lepiej – przede wszystkim poduszkę finansową, która daje możliwość podjęcia leczenia i rehabilitacji, bez troski o dalszy byt. Także powrót do pracy po przymusowej przerwie nie stanowi problemu. Jaki dyrektor turnieju odmówiłby dzikiej karty Nadalowi, Federerowi lub Serenie, gdyby mistrz lub mistrzyni zapragnęła wystartować w dowolnej imprezie?

Mniej majętnym, tym spoza wysokich miejsc rankingowych i z przeciętną średnią wyników wraca się znacznie trudniej. Długotrwała kontuzja to dla nich często zawodowy dramat, bo sponsorzy – jeśli są – uciekają, a z oszczędności może nie wystarczyć na trenera, fizjoterapeutę, rehabilitanta, wynajem kortu czy sali gimnastycznej oraz kolejne podróże po świecie i hotele po wyleczeniu urazu.

Takim bardzo przydaje się troska WTA i ATP, by powrót do rywalizacji był – przynajmniej w ograniczonym czasie – w miarę łagodny i zaczął się z pozycji nieodległej od tej, jaką zainteresowani i zainteresowane mieli przed przerwą w karierze. Wtedy najważniejsze, by przy nazwisku pojawiły się na parę miesięcy literki SR (od „Special Ranking”) lub EP (od „Entry Protection”).

Wiadomo, że każdy turniej tenisowy tworzą uczestnicy kilku kategorii: najważniejsi, dopuszczeni do gry na podstawie cotygodniowego rankingu (w tym rozstawieni), poza nimi zwycięzcy kwalifikacji (niekiedy lucky losers, a więc szczęśliwi przegrani), korzystający ze specjalnych zaproszeń, czyli dzikich kart, oraz właśnie osoby wracające po długiej przerwie, lecz chwilę chronione przez niewidzialny płaszcz dawnej pozycji.

W cyklu WTA ranking specjalny pozwala tenisistkom wykluczonym z gry z powodu kontuzji lub ciąży (ostatnio dodano jeszcze punkt: z racji opieki rodzicielskiej) na powrót do rywalizacji na podstawie pozycji w klasyfikacji z chwili początku nieobecności. Kluczową kwestią jest to, że SR daje wejście do losowania drabinki turniejowej, lecz trzeba pamiętać – czego czasem nie chciała robić w Wimbledonie Serena Williams – że nie gwarantuje rozstawienia.

W ATP Tour ten wyjątkowy status nazwano „chronionym udziałem”, ale oznacza niemal to samo. W przypadku mężczyzn taki wspomagający ranking jest wyznaczany na podstawie średniej pozycji tenisisty w okresie trzech miesięcy po ostatnim rozegranym turnieju. EP, tak jak u pań, wyklucza z rozstawiania w turniejowej drabince oraz nie daje możliwości przyznania statusu lucky losera.

Aby otrzymać ranking specjalny WTA w grze pojedynczej lub deblu, tenisistka musi mieć przerwę startową przez co najmniej sześć miesięcy (maksymalnie: dwa lata). Dodatkowym warunkiem jest pozycja 1–750 w rankingu WTA w chwili przerwania kariery. Jeśli władze zatwierdzą podanie o SR, to zawodniczce przysługuje prawo gry w ośmiu turniejach (w tym maksymalnie dwóch WTA 1000 i dwóch wielkoszlemowych) z chronionym rankingiem w ciągu roku od daty powrotu do rywalizacji.

Zasady obowiązujące w ATP są nieco bardziej zawikłane: inna kalkulacja tyczy tych, którzy pauzowali od 6 do 12 miesięcy i tych, którzy byli poza kortami dłużej niż rok. Tym po krótszej przerwie ochrona rankingowa przysługuje przez dziewięć turniejów po wznowieniu kariery. W przypadku dłuższej przerwy turniejów może być dwanaście. Są też dodatkowe komplikacje i warunki zmieniające te uprawnienia, ale istota rzeczy pozostaje bez zmian – dostaje się szansę odrobienia straconego czasu.

Widać, że choć system wspomaga, to każe też wybierać – leczyć się długo i nie zarabiać, by później mieć okazję wykorzystania ochrony rankingu, czy też – nie patrząc na korzyści z SR lub EP – wracać na kort jak najszybciej, jeśli tylko zdrowie pozwala.

Na światowych kortach widać jednych i drugich, najczęściej zaś takich, którzy nawet wykorzystawszy ochronę rankingową, nie odzyskują w pełni utraconych pozycji. Walczących, starających się, ale przegrywających z upływem czasu, rosnącymi ograniczeniami fizycznymi i znużeniem psychicznym.

Warto doceniać tę walkę, choć przecież w każdym sporcie bardziej chodzi o zwycięstwa niż mało efektowne przetrwanie bólu rywalizacji. Warto, choć oglądanie takich tenisistek i tenisistów nie zawsze jest przyjemne. Warto, bo jest wśród takich Andy Murray, który od kilku lat, mimo metalowej płytki podtrzymującej uszkodzone biodro i kilku innych dużych napraw słabnącego ciała, zawzięcie trzyma się kortów, choć zarabiać na byt nie musi.

Gra, bo chce, bo wierzy, że każdy zwycięski mecz jest ważny, a duch waleczności w nim nie zgasł i zmusza do podjęcia rakiety, jak rycerskiego miecza. Ściga się na swój trochę już archaiczny sposób w konkurencji, której niemal nikt nie zauważa: w wygrywaniu niemal przegranych meczów, albo w celu podtrzymania wyjątkowej sławy tego, który jest w stanie grać już cztery lata w ATP Tour po wymianie stawu biodrowego. Nagrodą jest wpis na Twitterze: „Dwa dni temu przypadkowo wpadłem na lekarza, który w 2017 roku powiedział mi, że problem z biodrem można naprawić, ale nie będę mógł ponownie uprawiać sportu zawodowego. Myślę, że obaliłem ten mit”.

Czytaj więcej

Rybakina, Putincewa, Gołubiew… Bułat Utemuratow tworzy tenisową potęgę

Wysoka wartość rozgłosu

Powroty są trudne – dla wszystkich. Widać, jak męczą mistrzów wielkoszlemowych, takich jak Stan Wawrinka i Dominik Thiem, którzy – podobnie jak Murray – korzystają z przychylności organizatorów turniejów, mają dobre nazwiska, więc rywalizują, niekiedy wygrywając mecz lub dwa, co wciąż jeszcze interesuje dziennikarzy pamiętających ich dawne przewagi. Widać, że są niełatwe, na przykładzie Wiktorii Azarenki, która urodziwszy syna, próbuje po dawnemu wykrzyczeć nowe zwycięstwa, lecz znacznie młodsze panie nie dają się już tym okrzykiem przestraszyć.

Wróciła do gry po przerwie macierzyńskiej także Elina Switolina i też zderza się na razie ze ścianą postawioną przez pokolenie, które wysoko wyrosło w czasie jej nieobecności. W żaden sposób nie potrafi wrócić do wielkości Eugenie Bouchard, kanadyjska gwiazda, której dwa wielkoszlemowe półfinały i finał Wimbledonu w 2014 roku okazały się końcem znaczących osiągnięć. Teraz odpadła w pierwszej rudzie kwalifikacji do Wimbledonu.

Nie jest łatwo także względnie młodym, którzy – osiągnąwszy pierwsze wielkie sukcesy – stracili rozpęd z powodu znaczącej kontuzji i nagle widzą, jakim problemem jest półfinał turnieju mniejszej rangi. Ten ból wśród młodych zdolnych przeżywa m.in. Aleksander Zverev, który miał być liderem nowego pokolenia, a już trafia pod ostrzał jeszcze młodszych, jak Carlos Alcaraz lub Holger Rune. Zdarza się zatem, że ci najbardziej zmęczeni ciągłymi kontuzjami w końcu odchodzą, jak Juan Martin Del Potro, Jo-Wilfried Tsonga, a ostatnio Anett Kontaveit; jak mistrzyni olimpijska Monica Puig, mistrzyni debla Sania Mirza, Johanna Konta, Andrea Petkovic. Lista jest długa i trochę przygnębiająca, bo na końcu ich opowieści jest zawsze słowo o kontuzjach oraz bólu nie do pokonania.

Na niektóre powroty jednak wciąż się czeka. Oczywiście w tej kwestii nie ma konkurencji Nadal, nawet jeśli wiadomo, że jego zapowiedziane na przyszły wznowienie gry będzie zapewne czasem pożegnania z tenisem. Wielki Hiszpan tak przyzwyczaił nas do swej waleczności, że nawet jego powrót sentymentalny niesie odrobinę nadziei, że zostanie okraszony jeszcze jakimś nadzwyczajnym sukcesem.

W Wimbledonie będą czekać w przyszłym roku – co może być dla niektórych zaskoczeniem – na Nicka Kyrgiosa, który po ubiegłorocznym przegranym finale z Djokoviciem nagle zmienił się z antybohatera kortów w nieco nieuporządkowaną i wciąż chropawą, ale jednak budzącą także pozytywne opinie postać tenisa.

Nieodmiennie czeka się na powrót Naomi Osaki, której macierzyństwo przedłużyło oczekiwanie przynajmniej do kolejnego Australian Open, ale – być może – ta przerwa stanie się także sposobem zwiększenia sił psychicznych wymaganych do trudnej pracy na kortach.

Są też tacy, którzy wierzą, że wróci i zacznie wygrywać Emma Raducanu, mistrzyni US Open z 2021 roku. 20-letnia Brytyjka wzięła przerwę na wyleczenie przewlekłych kontuzji i dziś jest 132. w rankingu WTA, ale rozgłos po jedynym sukcesie wciąż jeszcze ma wysoką wartość.

Wielkie i małe powroty w tenisie są nieodłączną częścią gry. Warto o tym pamiętać, patrząc na drabinki turniejowe i mecze.

Bywało, że tenisowe powroty się udawały i do dziś są pokazywane jako dające inspirację przykłady hartu ducha i odporności. Niektóre nawet jako coś więcej: przekraczanie granic ludzkich możliwości, heroizm trudny do odnalezienia w innych sportowych opowieściach.

Koło tenisowej fortuny

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi