Płacowa luka Igi Świątek

Pół wieku starań o jednakowe płace w tenisie kobiet i mężczyzn to za mało. Turniej w Rzymie przypomniał, że poza Wielkim Szlemem różnice nadal istnieją, są znaczne i mają zwolenników.

Publikacja: 19.05.2023 10:00

AFP

AFP

Foto: ANDREAS SOLARO

Najlepsze tenisistki świata, a wśród nich Iga Świątek, zagrały na Foro Italico w turnieju BNL Internazionali d’Italia o 3,9 mln dolarów. To dużo, ale w tym samym czasie tenisiści – biegający podobnie długo po tych samych kortach, pod tym samym szyldem i w identycznym układzie drabinki na 96 uczestników, przed widzami płacącymi takie same ceny za bilety na mecze obu płci (z wyjątkiem finałów) – mieli w puli 8,5 mln, czyli ponad dwa razy więcej.

Czytaj więcej

Mikaela Shiffrin: Żal mistrzyni

Oburzenie i frustracja

Trudno wytłumaczyć, skąd tak rażąca rozbieżność, skoro w poprzednich miesiącach odbyły się trzy podobne, połączone turnieje WTA 1000 oraz ATP Masters 1000 (Kalifornia, Floryda, Madryt) i tam mężczyźni oraz kobiety rywalizowali o te same kwoty, tak samo jak od lat dzieje się podczas czterech turniejów Wielkiego Szlema, nawet jeśli każdy widzi, iż panowie grają w nich do trzech, panie do dwóch wygranych setów.

Organizatorzy Internazionali d’Italia, czyli włoska federacja tenisowa (FITP), mają niewiele do powiedzenia poza tym, że zamierzają w przyszłości naprawić niezręczną sytuację. Jej szef Angelo Binaghi ogłosił wprawdzie niedawno, że najważniejszy krajowy turniej dojdzie do równości płac już w 2025 roku, ale to zobowiązanie tylko może, a nie musi się spełnić. Zatem jeszcze przynajmniej w przyszłym sezonie kobiety grające dobrze w tenisa będą wykonywać taką samą pracę w Rzymie za znacznie mniejsze pieniądze i – prawdopodobnie – po raz kolejny nie omieszkają zauważyć, że taki stan rzeczy to wyjątkowa niesprawiedliwość.

Tym razem, gdy już nie ma wśród aktywnych mistrzyń rakiety Sereny Williams, najgłośniej brzmiał głos Pauli Badosy, którą oburzyły nie tylko nierówności, ale także fatalna polityka informacyjna działaczy oraz organizatorów. – Nie mamy pojęcia, dlaczego płace nie są równe. Nikt nam niczego nie wyjaśnia. Mówią, że dostajesz tyle i tyle, no i musisz grać – stwierdziła Hiszpanka, która należy do zwolenniczek stworzenia nowej organizacji tenisa zawodowego – Professional Tennis Players Association, która miałaby lepiej dbać o prawa grających.

– To naprawdę frustrujące. Nadszedł czas, aby turniej zaczął płacić nam lepiej – potwierdza głośno Tunezyjka Ons Jabeur, której głos liczy się nie tylko dlatego, że w zeszłym roku grała w dwóch finałach Wielkiego Szlema, ale również z tej racji, że na własnym przykładzie pokazuje, jak tenis kobiecy może się rozwijać w każdej stronie świata – także tam, gdzie nie jest to wcale oczywiste.

Panie poczuły moc

Starania o równość płac w tenisie zawodowym rozpoczęły się dawno temu, na początku lat 70., gdy Billie-Jean King i jej osiem dzielnych koleżanek z USA i Australii – zwanych potem Original 9 – wespół z szefową „World Tennis” Gladys Heldman, podpisały pierwsze kontrakty profesjonalne o symbolicznej wartości dolara. Panie, organizując własny cykl turniejów, rozpoczęły wówczas odważną podróż po mocno wyboistej drodze, prowadzącej jednak do nowej ery, w której po dekadach mogły pojawić się i rozbłysnąć takie gwiazdy, jak Chris Evert, Martina Navratilova, Steffi Graf, Monika Seles czy siostry Williams.

Można śmiało napisać, że już na początku założycielkom WTA towarzyszyły odwaga i zawziętość. Kiedy King wygrała US Open w 1972 roku i otrzymała premię o 15 tys. dolarów mniejszą niż mistrz turnieju męskiego Ilie Nastase, obiecała publicznie, że nie będzie bronić tytułu w kolejnym roku, jeśli organizatorzy nie wyrównają wypłat. Amerykańscy działacze ustąpili, a panie poczuły siłę.

To był ich pierwszy znaczący sukces – wkrótce, we wrześniu, będziemy obchodzić 50. rocznicę tego faktu – wsparty także głośnym zwycięstwem King nad Bobbym Riggsem 6:4, 6:3, 6:3 w legendarnym „Meczu płci”, rozegranym 20 września 1973 roku w hali Astrodome w Houston. Transmisję telewizyjną tego wydarzenia oglądało prawie 50 mln osób pamiętających, że kilka miesięcy wcześniej Riggs ograł w Kalifornii 6:2, 6:2 inną sławę tenisa damskiego, Australijkę Margaret Court. Sześć lat temu historię tego spotkania przypomniał Hollywood. Roli King podjęła się ozłocona Oscarem za „La La Land” Emma Stone, a Riggsem został coraz skuteczniej uciekający już wówczas z ciasnej szufladki Michaela Scotta („The Office”) Steve Carell. – Myślałam, że jeśli nie wygram, cofniemy się o 50 lat. Zrujnowałoby to cykl naszych turniejów i wpłynęło na poczucie wartości wszystkich kobiet – mówiła potem King. Zwycięstwo odmieniło wiele, zapewniło też nowe źródła dochodów: sponsoring i kontrakty telewizyjne. Liderka tego ruchu została pierwszą kobietą-sportowcem, która tylko na grze zarobiła ponad 100 tys. dolarów. Dziesięć lat po wygranej w Houston przeszła na sportową emeryturę, ale nie przestała działać na rzecz wzmacniania siły damskiego tenisa.

Na pierwszy ogień poszło równouprawnienie finansowe w pozostałych turniejach Wielkiego Szlema. Opór materii był znaczny, ale wysiłek zainteresowanych także niemały. Kolejne męskie bastiony padały w 2001 (Australia Open), 2006 (Roland Garros) i 2007 (Wimbledon) roku. Metody były rozmaite.

Angażowały się w ten proces mistrzynie rakiety, działaczki WTA, a także życzliwe osobistości biznesu i polityki. Wimbledon to dobry przykład. Już w 2005 roku Venus Williams chwilę przed wygranym finałem z Lindsay Davenport spotkała się z zarządem All England Lawn Tennis Club (AELTC), by wygłosić mowę na temat konieczności wyrównania wynagrodzeń. Chociaż spotkanie nie było otwarte, do mediów dotarły informacje o treści wystąpienia. – Zamknijcie, panowie, oczy i wyobraźcie sobie, że jesteście małymi dziewczynkami, które pracowały przez większość życia tylko po to, aby dojść do tego etapu i właśnie powiedziano wam, że nie jesteście takie same jak chłopcy… – mówiła.

Wtedy jeszcze odzew był skromny. Prośbę zignorowano, chociaż rok później drgnęło – premie kobiet wzrosły w Londynie do poziomu 93 proc. wynagrodzenia mężczyzn. Stacey Allaster, wieloletnia szefowa WTA, ujawniła po latach, że po stronie tenisistek stanął m.in. brytyjski miliarder Richard Branson. Pomogła też Tessa Jowell, ówczesna minister kultury, mediów i sportu, która przeciągnęła na stronę zawodniczek premiera Tony’ego Blaira.

Venus Williams też robiła swoje. Amerykanka w 2006 roku opublikowała w dzienniku „The Times” artykuł na wiadomy temat. Pisała, że z władzą i statusem wiąże się odpowiedzialność, a Wimbledon siłę i status ma, więc jego władze powinny postąpić słusznie.

Rok później, za radą władz WTA, ponownie zwróciła się do brytyjskiego rządu. Tym razem dyplomacja połączona z presją zewnętrzną dała efekt. All England Club uznał, że czas na fundamentalną zmianę. Los chciał, by tą, która pierwsza odebrała czek na kwotę 700 tys. funtów szterlingów, była właśnie Venus po pokonaniu w finale 6:4, 6:1 Marion Bartoli. Wzięła tyle samo, ile przekazano Rogerowi Federerowi za równie pamiętne, pięciosetowe zwycięstwo nad Rafaelem Nadalem.

Czytaj więcej

Futbol i Chiny, niedobrana para

Kobieta kontra rynek

Drugi krok w tym dziele panie zaczęły stawiać w turniejach mniejszej rangi – niegdyś WTA Premier 5 i Premier, dziś znanych jako WTA 1000. Tu także opór okazał się znaczny – także dlatego, że na tym poziomie trudno było o dodatkowe argumenty polityczne. Ważniejszy był rynek.

Dyrektor generalny WTA Tour Steve Simon, którego główna praca to organizacja cyklu rozgrywek w imieniu właścicieli turniejów i tenisistek, twierdzi, że jedynie relacje biznesowe mają wpływ na różną wysokość nagród. Świat ogólnie bardziej ceni sport męski niż kobiecy, więc gdy przychodzi do szukania sponsorów oraz sprzedaży praw transmisji, mężczyźni dostają i biorą więcej. Simon obiecuje oczywiście nie od dziś, że może będzie lepiej, bo trwają prace nad rozwiązaniem problemu, ale to raczej wysiłek na lata.

Jego tłumaczenie nie wyjaśnia wszystkiego, skoro w Indian Wells, Miami i Madrycie można płacić po równo i nikt nie narzeka. Problemy są nie tylko w Rzymie. Różne nagrody panie i panowie dostają także w Cincinnati podczas turnieju Western & Southern Open, oraz w Kanadzie, gdzie turniej kobiecy i męski (obecnie pod etykietą National Bank Open) corocznie zamienia się miejscami między Toronto i Montrealem.

Organizatorzy tłumaczą najczęściej, że tenisistkom brakuje gwiazdorskiego przebicia charakterystycznego dla mężczyzn. Trąci to starym, męskim szowinizmem, ale niższe płace dla pań to również efekt umów zawieranych przez WTA. Osoby podejmujące kluczowe decyzje chętnie obwiniają tenisistki, nie dostrzegając, że do braku sukcesu przyczyniają się często same – poprzez niekompetencję, brak chęci i zaangażowania. Powiedzieć, że panie grają słabo i nie przyciągają zainteresowania, można łatwo. Trudniej zmienić ten stan.

Przykład może iść z góry. Rok temu podczas Roland Garros nowa dyrektor turnieju, niegdyś numer jeden kobiecego tenisa, Amélie Mauresmo zaplanowała w chętnie oglądanych, wprowadzonych na wzór nowojorski sesjach wieczornych tylko jeden mecz kobiecy i aż dziesięć męskich, gdyż – jak rzekła – tenisiści „wnoszą na kort więcej energii i atrakcji”.

Sprzeciw był głośny, także ze strony Świątek, bo doświadczaliśmy wręcz samospełniającej się przepowiedni. Skoro panie grają w mniej atrakcyjnych porach, to jak mają pokazać większej liczbie widzów, że potrafią grać znakomicie, miło dla oka i – przy okazji – zasługują na równe opłacanie ich wysiłków? Mauresmo później przeprosiła.

WTA także pomija kilka istotnych spraw związanych z organizacją turniejów łączonych – można powiedzieć po tenisowemu, że popełnia błędy niewymuszone. W jednych wymaga, by najlepsze zawsze były obecne, ale właśnie w Rzymie, Cincinnati czy Toronto/Montrealu już nie, choć – formalnie rzecz biorąc – to imprezy równie prestiżowe. Wygrana tam warta jest jednak mniej (900 punktów dla pań zamiast 1000, jak u panów), co może budzić u kibica podejrzenia.

Takie drobne różnice zawsze dają do nierównego traktowania pretekst. Organizatorzy mogą przecież stwierdzić, że brak obowiązkowego uczestnictwa gwiazd oznacza, że nie można skutecznie reklamować imprezy, co wpływa na mniejsze zainteresowanie sponsorów i koło się zamyka. Panie później trafiają na mniej eksponowane korty, czasem nawet do mniejszych, bardziej oddalonych od miejsca turnieju hoteli.

Zabrali im głos

Kolejny przykry przykład nierówności dali niedawno organizatorzy Mutua Madrid Open. Jego dyrektor Feliciano Lopez miał powody do wstydu, przeprosin i zapewnień, że to się więcej nie powtórzy, gdy okazało się, że z trudnych do wyjaśnienia przyczyn finalistki turnieju deblowego nie dostały szansy zabrania głosu podczas ceremonii wręczania nagród. Mężczyźni-debliści przemawiali.

Zawody w Madrycie ożywiły także dyskusję o tym, czy powrót do dawnego pomysłu byłego właściciela turnieju Iona Tiriaca, by piłki podawały kuso odziane modelki zamiast wysportowanych dzieciaków, to właściwy kierunek, a także czy rozmiar tortu ma znaczenie. Zdarzyło się bowiem, że 5 maja urodziny świętowali Carlos Alcaraz i Aryna Sabalenka. On dostał piętrowe ciasto, ona – znacznie skromniejszy wyrób cukierniczy. Niby drobiazg, ale też zwrócił uwagę, bo symbolicznie oddawał istotę sprawy: korty niby równe, a torty jednak nie.

Można zakładać, że nowy właściciel Madrid Open, czyli potężna agencja IMG (ma pod skrzydłami chociażby Świątek), która zarządza także turniejem w Miami, zadba o takie detale. Podobnej pewności w innych miejscach nie ma. Przykład to Kanada, gdzie sponsor tytularny daje paniom 2,53 mln, a panom – 5,9 mln dolarów. Organizator obu imprez, czyli kanadyjska federacja tenisowa, oczywiście głosi publicznie hasła równościowe, ale dopiero ostatnio opublikowała swój plan doprowadzenia do równości w tenisie na wszystkich poziomach w ciągu najbliższych pięciu lat. Jej sztandarowy turniej ma oferować identyczne premie w 2027 roku. Realizacja łatwa jednak nie będzie.

Czasem się udaje, ale trzeba pomocy kogoś, kto wierzy w równość i ma pieniądze. Tak stało się w Indian Wells. Wielki turniej BNP Paribas Open, będący od ponad dekady w rękach miliardera Larry’ego Ellisona, swoje problemy rozwiązuje szybko. Tak było chociażby w przypadku byłego już dyrektora generalnego imprezy, który rzekł publicznie, że kobiety powinny na kolanach dziękować za pojawienie się w tenisie Federera, Djokovicia oraz Nadała, i po chwili musiał zrezygnować z pracy.

Amerykańscy działacze nie do końca mogą być wzorem, skoro poprzedzający US Open turniej w Ohio, organizowany od lat przez tamtejszą federację, ma do rozdania paniom 2,53, a panom – 6,28 mln dolarów.

Wraca tu stara opowieść: premie są proporcjonalne do poziomu zawodów określanego przez władze każdego cyklu. Inaczej mówiąc, skoro turniej Western & Southern Open nie jest obowiązkowym turniejem WTA (choć formalnie ma poziom WTA 1000) i panie otrzymywały 10 proc. punktów rankingowych mniej niż w przypadku turnieju obowiązkowego, to podobno uzasadnione jest, by płacić im 40 proc. tego, co otrzymują panowie. Czy pomoże to, że turniej kupił niedawno Ben Navarro, czyli finansista z Karoliny Południowej, znany także jako entuzjasta tenisa? Niewykluczone.

Pozostaje pytanie, co z dochodami WTA Tour, które kilka ta temu wydawały się – dzięki kontraktom z Chinami – doganiać rozgrywki męskie, a nawet je przewyższać. Turniej WTA Finals w Shenzen (14 mln dol. w puli) wygrany przez Ashleigh Barty w 2019 roku (zarobiła 4,42 mln dol.) był najbardziej kasowym turniejem finałowym w historii tenisa bez podziału na płcie. Pandemia wstrzymała ten rozkwit. Teraz kobiecy tenis powoli wraca do Chin, co wróży poprawę sytuacji. Być może pomoże też nowy kontrakt WTA z CVC Capital Partners.

To jednak przyszłość. Panie na razie wciąż uderzają w szklany sufit, na korcie niezmiennie istnieją uprzedzenia oraz nierówności. Dopiero od niedawno w zarządzie Międzynarodowej Federacji Tenisowej zaczęły pojawiać się kobiety (w 17-osobowym gronie są dziś trzy). Projekty zmian w wielu przypadkach wyglądają nieźle, ale wciąż wymagają cierpliwości i czasu. Tenisistki czekały pół wieku. Poczekają dłużej.

Najlepsze tenisistki świata, a wśród nich Iga Świątek, zagrały na Foro Italico w turnieju BNL Internazionali d’Italia o 3,9 mln dolarów. To dużo, ale w tym samym czasie tenisiści – biegający podobnie długo po tych samych kortach, pod tym samym szyldem i w identycznym układzie drabinki na 96 uczestników, przed widzami płacącymi takie same ceny za bilety na mecze obu płci (z wyjątkiem finałów) – mieli w puli 8,5 mln, czyli ponad dwa razy więcej.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi