Wakacje z Kmicicem: Ełk-Szczuczyn-Wąsosz

Jednego zabrakło w „Potopie” – myślimy, stając w miejscu, gdzie przed unią litewską zbiegały się granice Rzeczypospolitej, Litwy i Prus. Spoglądamy oto na słup graniczny z 1545 r. Gdyby Sienkiewicz o nim wiedział, włączyłby go do powieści wraz z rojami okolicznych komarów.

Publikacja: 07.07.2023 17:00

Wakacje z Kmicicem: Ełk-Szczuczyn-Wąsosz

Foto: mat.pras.

Kmicic nie wjechał do Szczuczyna. Z Kiemliczami i Soroką „zatrzymali się w przydrożnej karczmie, »Pokrzyk«”, leżącej w połowie drogi między Szczuczynem a Wąsoszem. Trudno mu się dziwić – pomyśleliśmy – w miasteczku stanął Wołodyjowski, Skrzetuski i Zagłoba. Nas kompania ta nie trwożyła i po cichu liczyliśmy na spotkanie, ale właśnie przestało padać i korzystając z okazji, zaszliśmy do tamtejszego kościoła.

W świątyni, odrestaurowanej dobrych kilka dekad temu i wymagającej już drobnych retuszy, stanęliśmy przed kratą. We wnętrzu, otoczony kobietami, szedł ksiądz i uważnie sprawdzał udekorowane rzędy. „Zaraz będzie ślub” – uznaliśmy i wyszliśmy za bramę.

Na ulicy tutejsze dzieci jeździły rowerami przez kałuże, jak przez czarne lustra.

– Mówili wam w szkole, że wasze miasto jest sławne? – spytaliśmy.

– Nie, nikt nic – 12-latek podrzucił przednie koło i głową wskazał na 15-letnią Oliwię: – Ona uczy się w technikum.

– Polonistka ani historyk, ani nikt inny, nigdy – odpowiedziała dziewczyna, kiedy doprecyzowaliśmy, że chodzi o Sienkiewiczowski „Potop”.

Czytaj więcej

Kłajpeda. Jak Niemcy odnaleźli swoje miejsce w ZSRR i na Litwie

Pan Michał!

W „Potopie” przeczytamy: „Ów Szczuczyn uchodził za miasto, ale nim nie był rzeczywiście, nie miał albowiem jeszcze ani wałów, ani ratusza, ani sądów, ani kolegium pijarskiego, które dopiero za czasów króla Jana III powstało, a domów szczupło i więcej chałup niż domów, które dlatego tylko miastem się zwały, że w kwadrat były pobudowane, tworząc rynek, niewiele zresztą mniej błotnisty od stawu, nad którym mieścina leżała”.

Nieoczekiwanie wyszło słońce i trzytysięczne miasteczko objawiło się w pełnej, popołudniowej krasie. Fakt, nie jest to metropolia czy kurort, ale ma swój urok. Kusi też pizzerio-kebabem tuż przy skwerze, nazywanym przez Sienkiewicza rynkiem. Tam właśnie musieli stacjonować żołnierze Wołodyjowskiego, do których jechał również Rzędzian, pacholik Skrzetuskiego. Dotarł późnym wieczorem – dowiadujemy się z powieści – i może w miejscu, gdzie zaparkowaliśmy, „rostasował się” i ku zgrozie naszych dzieci, spędził noc okryty „wilczurą”, czyli skórami wilków.

Spoglądaliśmy więc na miasteczko rzeczywiste i literackie sprzed wieków, i postanowiliśmy skonfrontować te dwa Szczuczyny z jeszcze jednym. Sztuczki tej nauczyliśmy się w trasie, w nadnarwiańskim, kieszonkowym Nowogrodzie. Zaintrygował nas tam nowiutki plac zabaw w historycznym centrum i sprawdziliśmy, jak wygląda to miejsce na mapie Google. Zazwyczaj przedstawia ona fotografie sprzed kilku czy kilkunastu lat i zamiast huśtawek był tam intrygujący, choć zaniedbany, budynek, otoczony zielenią, z dwiema armatami w sadzie.

W Szczuczynie nie było takich dysonansów. Z telefonem w dłoni obeszliśmy skwer i porównaliśmy nie tak dawne widoki z obecnymi. Co prawda przystrzyżono drzewa, ale nie wycięto, zostały też jaśminy, nie wybrukowano kostką trawników. Rozbawiła nas tylko poprzedniczka małej gastronomii – nieistniejąca już budka z firaneczkami i peerelowskim liternictwem „Kiosk spożywczy”.

Za to kiedyś nie było pomnika, który teraz przebija przez wygolone korony. Trudno było nie rozpoznać górującego kołpaczka z piórem. „Pan Michał!” – krzyknęliśmy i pobiegliśmy witać Małego Rycerza.

Ku naszemu zaskoczeniu to nie Wołodyjowski. I choć metalowy szlachcic ubiorem przypominał bardziej Kmicica, odzianego w „zieloną aksamitną bekieszę, spinaną na złote pętlice a podbitą sobolami i w soboli kołpaczek z czaplim wichrem”, nie był to również pan Andrzej. „Stanisław Antoni Szczuka / 1654–1710”, głosi napis na cokole, a upamiętnienie to wystawili mu mieszkańcy w 2014 r. jako „założycielowi miasta”.

Czasu na czytanie tablicy memorialnej już nie mieliśmy, bo niebo zaciągnęło się na czarno i poleciały pierwsze krople. Lunęło, gdy wskakiwaliśmy do samochodu. Cóż było robić? Wyciągnęliśmy telefony i sprawdziliśmy, że uwieczniony na monumencie Szczuka herbu Grabie był w drugiej połowie XVII w. znaczną osobistością: podkanclerzy litewski, referendarz koronny, tutejszy cześnik i później starosta lubelski. I w rzeczy samej to on sprawił, że Szczuczyn, wcześniej Szczuki Litwa, zamieszkiwany przez mazowiecki ród Szczuków, stał się grodem, a nie błotnistą osadą, opisywaną przez Sienkiewicza.

Jemu też miasteczko zawdzięcza niegdysiejszy zespół klasztorny, czyli kościół, do którego zaglądaliśmy, zastanawiając się, w jakim stylu został wzniesiony. „Barok, ale dziwny, choć znajomy”, myśleliśmy i faktycznie wpisuje się on w nurt klasycyzujący, tzw. uspokojonego baroku, propagowanego w Warszawie w końcówce XVII w. przez Holendra, niejakiego Tylmana z Gameren.

Korciło nas jeszcze, żeby zobaczyć ruiny tutejszego zamku, także należącego do szlachcica z cokołu, ale deszcz rozpadał się mocniej i postanowiliśmy nie tylko wyjeżdżać ze Szczuczyna, ale i ominąć Pokrzyk. Gdzie jak gdzie – żartowaliśmy – ale w karczmie Kmicic sobie poradzi. I ruszyliśmy do miasta, które w „Potopie” wszyscy nazywali Łęgiem. I tylko Kiemliczowie mówili Ełk.

Dla głodnych plince z pomoćką

Nowiutka, dwupasmowa, niemal pusta droga. Na 40-kilometrowym odcinku do Ełku w przeciwną stronę przejechało 250 pojazdów. Wcześniej nie robiliśmy takich obliczeń, ale stawiamy orzechy przeciw dolarom, że na trasie Warszawa–Pułtusk (odsyłamy do pierwszego odcinka cyklu) wynik byłby pięć, a może dziesięć razy większy.

Przyjemność z drogi wzmaga świadomość przekraczanych granic. Szczuczyn, choć leży na rubieżach historycznego Mazowsza, dziś jest w województwie podlaskim. Jednak po kilku kilometrach zaczyna się warmińskie i od razu po prawej miga wieś Gutki, gdzie w 1939 r. stał słup graniczny; w samym Szczuczynie był komisariat strażników.

Droga do Ełku biegnie teraz przez niegdysiejsze ziemie niemieckie, a wcześniej, za Kmicica, Prus Książęcych, czyli – po wojnach z Krzyżakami – polskiego lenna. Tu ożywia się synek, który zapamiętał, że podobnym epitetem w Pułtusku nazywano Klenczona. „Nie Lennona, ale lenna, ziemie wypożyczane przez Polskę” – śmiejemy się.

Droga kończy się zaślepką i za rondem, już w Ełku, lądujemy w korku. Miasto tonie w deszczu, szyby parują, atmosfera gęstnieje. Kmicic był tu wcześniej i opowiadał, że „Łęg wyglądał jak obóz, a raczej można by rzec, że sejmik jakowyś się w nim odprawuje”. Mówił też, że uciekająca przed Szwedami „szlachta piła pod wiechami piwo pruskie i rozprawiała, a coraz ktoś nowiny przywoził”, więc zachęceni tą relacją chcieliśmy skosztować regionalnej kuchni. Nasza mama, która w 1968 r. zaczynała naukę w tutejszym studium pedagogicznym, wspominała, że w centrum, nad jeziorem były lokale, gdzie podawano plince z pomoćką, a więc placki ziemniaczane z twarożkiem albo ziemniaczane kotlety z mięsnym nadzieniem, zwane farszynkami.

Korki i deszcz się wzmagają, a jesteśmy głodni i zawracamy do baru, którego logo świeci przy zjeździe z dwupasmówki. Dobijamy niczym żółta łódź podwodna i przez uchylone okno zamawiamy zestawy z zabawkami nr 1, 4, 2 i 5. Niech to będzie nasz wkład w rodzinne poznawanie Ełku, miasta założonego w 1425 r. I na tym kończymy zwiedzanie, czas wracać na kwaterę.

Czytaj więcej

Sienkiewicz, Venclova, Mann. Litwa szlakiem literackim

Użądleni na granicy

Wybór noclegu nie był przypadkowy – między wsiami Prostki a Bogusze. 20 km na południe od Ełku, pięć na północ od Grajewa. Tam właśnie 8 października 1656 r. rozegrała się zwycięska dla Polaków bitwa ze Szwedami. Nas wspierali Tatarzy, okupantów Brandenburczycy. Wiadomo, że w Boguszach stała jazda dowodzona przez wielkiego wroga Kmicica, Bogusława Radziwiłła. Do dziś nie udało się jednak wskazać dokładnego pola bitwy. Co jakiś czas podejmowane są nowe próby i pod koniec lutego tego roku przybyli tu członkowie stowarzyszenia Jaćwież z Ełku. Znów się nie powiodło, za to fascynaci historii wykopali toporek, datowany na co najmniej 3 tys. lat.

Bitwę tę zrelacjonował też Sienkiewicz w „Potopie”. Stała się pretekstem do rozprawy między Kmicicem, który już wtedy dowiódł prawdziwości swojej przemiany, i złym nad złymi Bogusławem. I na tej ziemi pan Andrzej jeden na jednego pokonał oponenta. Stanął na jego piersi i zamierzał dobić, ale historia zmagań tej dwójki nie zakończyła się wtedy. Bogusław podstępem odsunął widmo śmierci i nawet odzyskał wolność.

Zresztą kolejny raz powieściowa fikcja pokrywa się z historią i rzeczywisty Radziwiłł, mimo że pokonany, nie stracił majątku ani nawet wpływów. I już w grudniu 1656 r. wspomina się o nim w tzw. traktacie z Radnot. Dokument ten sygnowali szwedzki król Karol X Gustaw i siedmiogrodzki książę Jerzy II Rakoczy. Był to de facto niezrealizowany pierwszy rozbiór Polski.

Zresztą i sama bitwa, choć okazała się dużym sukcesem – poległo co najmniej 1,5 tys. Szwedów przy nieznacznych stratach Polaków – nie przełożyła się na profity polityczne. Nawet tatarscy sojusznicy nas opuścili. Twierdzili, że zostali obrażeni, bo wyrwano z ich rąk Radziwiłła, za którego zamierzali dostać okup, i wracali później na Krym, po drodze grabiąc i mordując nie tylko Prusy, ale i nasze ziemie. O tym również, trochę między wierszami, wspomina Sienkiewicz.

Ale jednego zabrakło w „Potopie” – myślimy, stając na historycznym trójstyku, a więc miejscu, gdzie przed unią litewską zbiegały się granice Rzeczypospolitej, Litwy i Prus. Spoglądamy oto na słup graniczny z 1545 r., podobny nieco do poniemieckich transformatorów na Dolnym Śląsku czy Warmii. Gdyby Sienkiewicz o nim wiedział, włączyłby go do powieści wraz z rojami okolicznych komarów. Pewnie więc nigdy tam nie dotarł.

Zanocuj w lesie

Rano nie pada i czas pozachwycać się przyrodą. Małe jeziora rozsiane po okolicy zapraszają do biwaków. Mijamy Długochwały i kierujemy się w stronę jeziora Dybowskie. Po drodze stajemy przy grodzisku Tatarski Szaniec i początkowo sądzimy, że nazwa jest śladem grabieży, jakich dokonywali nasi sojusznicy spod Prostków. Ale nie, historia tego miejsca jest dłuższa i sięga XI w. Była tam prawdziwa warownia, po której resztki pozostały do dziś.

Znów przekroczyliśmy dawną granicę z Prusami i nietrudno trafić na zapuszczone ewangelickie cmentarze z inskrypcjami gotykiem. Ale mamy też zadanie. Lasy Państwowe w całej Polsce wyznaczyły obszary, gdzie zupełnie legalnie, bez opłat można przenocować w hamaku albo namiocie. Program „Zanocuj w lesie” zakłada, że grupy do dziewięciu osób, jeśli chcą zatrzymać się nie dłużej niż na dobę, nie muszą tego nigdzie zgłaszać. Odnaleźliśmy w okolicy jeden z takich obszarów i jedziemy sprawdzić, czy nie za mokro i nie za strasznie, bo dzieci mają ambiwalentny stosunek do noclegu z lisem za pan brat.

Droga wiedzie rogatkami Szczuczyna i przystajemy na ulicy Sportowej. Wyciągamy „Potop”, żeby nawiązać łączność z Kmicicem. Pan Andrzej w tarapatach! W karczmie miał być bezpieczny, a wywiązała się okrutna bratobójcza bitwa między nim i jego ludźmi a Józwą Beznogim i żołnierzami Wołodyjowskiego. To wtedy wybrzmiał też dialog Kiemliczów, który potem trafił do reklamy proszku do prania. „Ociec, prać?” – pytali Kosma i Damian i gdy stary odrzekł „Prać!”, rzucili się w kotłowaninę.

Za Szczuczynem rozglądamy się, czy aby nie ma śladów po karczmie. Ale nie myślcie, że to zadanie równie realistyczne, co walka z wiatrakami. Poszukiwania wspieramy m.in. pracami naukowymi ze „Studiów i materiałów do dziejów powiatu grajewskiego” z 1974 r. I jedna z hipotetycznych lokalizacji Pokrzyku – karczmy wymyślonej przez Sienkiewicza, której faktycznie tutaj nie było – wskazuje na okolice zagajnika przy bocznej drodze na Świdry-Awissa. Nieopodal płynie rzeczułka Wissa i stąd taka nazwa wsi.

Intryguje też imię samej rzeki, od której pochodzi historyczna ziemia wiska. Okazuje się, że Wissę należałoby wywodzić od słowa starszego niż słowiańszczyzna czy języki bałtyckie, z czasów przedceltyckich, oznaczającego po prostu „płynie”. „Płyną dzieje, a nic się nie zmienia” – myślimy, gdy trafiamy na informację, że właśnie z tych Świdrów pochodził listonosz Mieczysław, który 27 czerwca 1941 r. w Szczuczynie, a 5 lipca w Wąsoszu organizował pogromy.

Pokrzyk i bogini

W Wąsoszu stajemy przy centralnie ulokowanym zielonym skwerze, który jest historycznym rynkiem tego eksmiasteczka; dziś Wąsosz to duża, licząca 1,1 tys. mieszkańców wieś, ale przez wieki było to dumne miasto królewskie.

Może znajdziemy tu pana Andrzeja, który po kolejnym rozlewie polskiej, a nie wrogiej krwi musiał tędy przejeżdżać. Ale zamiast niego – mała niespodzianka. Skwer nazywa się placem Rzędziana. To ulubiony bohater naszego synka. W „Ogniem i mieczem” był kimś między Sancho Pansą a doktorem Watsonem, w „Potopie” jego rola jest epizodyczna, choć właśnie tam przedstawia się jako „starosta z Wąsoszy”.

I tu, inaczej niż w odległym o pięć kilometrów Szczuczynie, Sienkiewiczowskiego człowieka doceniono w dwójnasób. Okazuje się bowiem, że w klasztorku, jak zwą mieszkańcy drugi, mniejszy kościół, w podziemiach znajduje się trumna, w której, według legendy, złożono „rycerza Rzędziana z Wąsoszy”.

Świątynia była zamknięta i nie udało się nam zobaczyć krypty (ponoć wejście jest zamurowane) ani rzadkich geometrycznych ornamentów w tym jednonawowym wnętrzu. Mimo to kilka razy obeszliśmy budynek, nawet pukaliśmy w mury, bo skojarzył się nam z synagogami, których kiedyś musiało tu być niemało.

Ale trzeba jechać. Nie możemy opuścić Kmicica, który – znów się to potwierdza – jest najlepszym z przewodników. Za jego pośrednictwem sam Sienkiewicz – nie ukrywajmy, na pewno nie filosemita – wprowadza nas w rejony, gdzie nigdy byśmy nie trafili. Bez niego sto razy można przejeżdżać między Wąsoszem a Szczuczynem i ani razu nie pomyśleć, że stojąca tam opuszczona stodoła to prototyp karczmy, w której Polak skrzywdził Polaka.

A stąd krok do własnych dociekań. Samo słowo pokrzyk to ludowa nazwa trującej rośliny, zwanej pokrzyk wilcza jagoda. Łacińska nazwa to Atropa belladonna. Pierwszy człon wywodzi się od greckiej Mojry, bogini losu Atropos, tnącej nożyczkami nici naszego życia. W dolinie Wissy, której imię jest większym reliktem niż wszystkie neolityczne toporki razem wzięte, Atropos cięła jakże zapalczywie, jakże znacząco.

Za tydzień: Tykocin, Kiermusy i nieco Białegostoku

Słup graniczny z 1545 r., podobny nieco do poniemieckich transformatorów na Dolnym Śląsku czy Warmii

Słup graniczny z 1545 r., podobny nieco do poniemieckich transformatorów na Dolnym Śląsku czy Warmii. Sienkiewicz chyba nigdy tu nie dotarł

Foto: ARCHIWUM PRYWATNE

Kmicic nie wjechał do Szczuczyna. Z Kiemliczami i Soroką „zatrzymali się w przydrożnej karczmie, »Pokrzyk«”, leżącej w połowie drogi między Szczuczynem a Wąsoszem. Trudno mu się dziwić – pomyśleliśmy – w miasteczku stanął Wołodyjowski, Skrzetuski i Zagłoba. Nas kompania ta nie trwożyła i po cichu liczyliśmy na spotkanie, ale właśnie przestało padać i korzystając z okazji, zaszliśmy do tamtejszego kościoła.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich