Za to kiedyś nie było pomnika, który teraz przebija przez wygolone korony. Trudno było nie rozpoznać górującego kołpaczka z piórem. „Pan Michał!” – krzyknęliśmy i pobiegliśmy witać Małego Rycerza.
Ku naszemu zaskoczeniu to nie Wołodyjowski. I choć metalowy szlachcic ubiorem przypominał bardziej Kmicica, odzianego w „zieloną aksamitną bekieszę, spinaną na złote pętlice a podbitą sobolami i w soboli kołpaczek z czaplim wichrem”, nie był to również pan Andrzej. „Stanisław Antoni Szczuka / 1654–1710”, głosi napis na cokole, a upamiętnienie to wystawili mu mieszkańcy w 2014 r. jako „założycielowi miasta”.
Czasu na czytanie tablicy memorialnej już nie mieliśmy, bo niebo zaciągnęło się na czarno i poleciały pierwsze krople. Lunęło, gdy wskakiwaliśmy do samochodu. Cóż było robić? Wyciągnęliśmy telefony i sprawdziliśmy, że uwieczniony na monumencie Szczuka herbu Grabie był w drugiej połowie XVII w. znaczną osobistością: podkanclerzy litewski, referendarz koronny, tutejszy cześnik i później starosta lubelski. I w rzeczy samej to on sprawił, że Szczuczyn, wcześniej Szczuki Litwa, zamieszkiwany przez mazowiecki ród Szczuków, stał się grodem, a nie błotnistą osadą, opisywaną przez Sienkiewicza.
Jemu też miasteczko zawdzięcza niegdysiejszy zespół klasztorny, czyli kościół, do którego zaglądaliśmy, zastanawiając się, w jakim stylu został wzniesiony. „Barok, ale dziwny, choć znajomy”, myśleliśmy i faktycznie wpisuje się on w nurt klasycyzujący, tzw. uspokojonego baroku, propagowanego w Warszawie w końcówce XVII w. przez Holendra, niejakiego Tylmana z Gameren.
Korciło nas jeszcze, żeby zobaczyć ruiny tutejszego zamku, także należącego do szlachcica z cokołu, ale deszcz rozpadał się mocniej i postanowiliśmy nie tylko wyjeżdżać ze Szczuczyna, ale i ominąć Pokrzyk. Gdzie jak gdzie – żartowaliśmy – ale w karczmie Kmicic sobie poradzi. I ruszyliśmy do miasta, które w „Potopie” wszyscy nazywali Łęgiem. I tylko Kiemliczowie mówili Ełk.
Dla głodnych plince z pomoćką
Nowiutka, dwupasmowa, niemal pusta droga. Na 40-kilometrowym odcinku do Ełku w przeciwną stronę przejechało 250 pojazdów. Wcześniej nie robiliśmy takich obliczeń, ale stawiamy orzechy przeciw dolarom, że na trasie Warszawa–Pułtusk (odsyłamy do pierwszego odcinka cyklu) wynik byłby pięć, a może dziesięć razy większy.