Chcieli, żebyśmy se postrzelali

Posłuchajcie mnie teraz. Haubica numer sześć to my. Odpowiadamy za nią. Po prostu zabiliśmy paru złych ludzi. Tą haubicą. My wszyscy. To dobry dzień na robocie.

Publikacja: 16.06.2023 17:00

Każda bombka zawiera ładunek kumulacyjny zdolny przebić dwa cale litej stali i rozsiać odłamki po po

Każda bombka zawiera ładunek kumulacyjny zdolny przebić dwa cale litej stali i rozsiać odłamki po polu bitwy. Do wystrzelenia tych pocisków w odpowiednim kierunku trzeba idealnej synchronizacji ruchów dziewięciu żołnierzy. Na zdjęciu żołnierze 4. Dywizji Piechoty USA przygotowują się do ostrzału z haubicy Paladin, Irak, Tikrit, 17 listopada 2003 r.

Foto: Joe Raedle/Getty Images

Tego ranka nasza haubica spuściła ze sto dwadzieścia kilogramów udoskonalonej amunicji konwencjonalnej na obóz przemytników dziesięć kilosów na południe od nas. Zlikwidowaliśmy grupkę powstańców, a potem poszliśmy na obiad do kantyny w Camp al‑Falludża. Wziąłem rybę z fasolą limeńską. Staram się zdrowo jeść.

Przy stole cała nasza dziewiątka uśmiecha się i rechocze. Dalej jestem roztrzęsiony i nerwowo podniecony tym wszystkim, szczerzę się, wyłamuję sobie palce, kręcę obrączką na serdecznym. Siedzę obok Voorstadta, naszego numeru jeden, i Jewetta, który jest w drużynie amunicyjnej ze mną i Bolanderem. Voorstadt ma wielki talerz ravioli i pop-tartsów, a zanim zaczyna szamać, patrzy wzdłuż stołu i mówi:

– Trudno uwierzyć, że w końcu dostaliśmy zadanie artyleryjskie.

– Najwyższa pora, żeby kogoś zabić – mówi Sanchez, a sierżant Deetz się śmieje.

Nawet ja lekko prycham. Jesteśmy w Iraku od dwóch miesięcy jako jedna z niewielu jednostek artyleryjskich, które faktycznie zajmują się ostrzałem, tyle że do tej pory otrzymywaliśmy wyłącznie zadania oświetleniowe. Piechota zwykle nie chce ryzykować strat i zniszczeń kolateralnych. Część innych dział w baterii strzelała do wrogów, ale nie my. Aż do dziś. Dzisiaj odpaliła cała zasrana bateria. I wiemy, że trafiliśmy w nasz cel. Tak nam powiedział porucznik.

Zabiliśmy sześć przecinek sześć osoby

Jewett, do tej pory raczej milczący, pyta:

– Jak myślicie, ilu powstańców zabiliśmy?

– Pododdział wielkości plutonu – mówi sierżant Deetz.

– Co? – mówi Bolander. Wybucha śmiechem, jest zawodowym cynikiem o szczurzej twarzy. – Wielkości plutonu? Sierżancie, w irackiej Al‑Kaidzie nie ma plutonów.

– To na co nam było trzeba całej obszczanej baterii?

– Na nic – mówi Bolander. – Każda haubica wystrzeliła tylko po dwa pociski. Stawiam, że po prostu chcieli, żebyśmy se wszyscy postrzelali do prawdziwego celu. Poza tym nawet jeden pocisk ICM by starczył, żeby załatwić cały pluton na otwartej pustyni. Za chuja nie było nam trzeba całej baterii. Ale zabawa była.

Sierżant Deetz powoli kręci głową, kuli ciężkie ramiona nad stolikiem.

– Pododdział wielkości plutonu – powtarza. – I tyle. A żeby go zlikwidować, trzeba było dwóch pocisków na haubicę.

– Ale – mówi cichym głosem Jewett – nie chodziło mi o całą baterię, tylko o naszą haubicę. Ilu zabiła nasza, wyłącznie nasza, haubica?

– Skąd mam niby wiedzieć? – odpowiada sierżant Deetz.

– Pododdział wielkości plutonu to ze czterdziestu ludzi – mówię. – Policzmy: sześć haubic, jak podzielisz, to masz jakieś sześć… nie wiem, sześć przecinek sześć ofiary na haubicę.

– Ta – mówi Bolander. – Zabiliśmy dokładnie sześć przecinek sześć osoby.

Sanchez wyjmuje notes i zaczyna liczyć, kreśli cyfry swym mechanicznie precyzyjnym pismem.

– Dzielisz to przez dziewięciu marines na haubicę i ty, osobiście, zabiłeś dzisiaj zero przecinek siedemdziesiąt coś człowieka. To jakby tułów i głowa. A może tułów i noga.

– To nie jest śmieszne – mówi Jewett.

– Na pewno więcej – mówi sierżant Deetz. – Strzelamy najlepiej w całej baterii.

Czytaj więcej

Wojciech Włodarczyk: Mamy kłopot ze sztuką współczesną

Bolander parska.

– My tylko strzelamy według kąta podniesienia i odchylenia, które podaje nam punkt kierowania ogniem, sierżancie. Znaczy…

– Strzelamy najlepiej – powtarza sierżant Deetz. – Umieścilibyśmy pocisk w króliczej norze z trzydziestu kilometrów.

– Ale nawet jeśli trafiliśmy prosto… – zaczyna Jewett.

– Trafiliśmy prosto w cel – ucina sierżant Deetz.

– Dobra, sierżancie, trafiliśmy prosto w cel – mówi Jewett. – Ale inne haubice… ich pociski mogły spaść pierwsze. Może wszyscy już nie żyli.

Widzę to wyraźnie: odłamki uderzają z łoskotem w zmasakrowane ciała, siła uderzenia wstrząsa kończynami.

– Słuchaj – mówi Bolander – nawet jeśli ich pociski spadły pierwsze, to niekoniecznie znaczy, że wszyscy nie żyli. Może któryś powstaniec miał odłamek w piersi, nie, i wyglądał tak… – Bolander wystawia język i teatralnie ściska swoją pierś, jakby umierał w jakimś starym czarno-białym filmie. – Potem spada nasz pocisk i bum, urywa mu jebaną głowę. I tak umierał, ale przyczyną śmierci byłoby „wysadzenie w pizdu”, a nie „odłamek w piersi”.

– Ta, pewnie – odpowiada Jewett. – Raczej. Ale nie mam poczucia, że kogoś zabiłem. Chyba bym wiedział, jakbym zabił.

– Nie-e – mówi sierżant Deetz – nie wiedziałbyś. Dopóki nie zobaczyłbyś ciał. – Przy stole zapada na chwilę cisza. Sierżant Deetz wzrusza ramionami. – Tak jest lepiej.

– Nie wydaje wam się dziwne – pyta Jewett – że po naszym pierwszym prawdziwym zadaniu bojowym po prostu jemy obiad?

Sierżant Deetz patrzy na niego spode łba, a następnie bierze wielkiego gryza steka Salisbury i uśmiecha się szeroko.

– Trza jeść – mówi z ustami pełnymi jedzenia.

– Dobrze się z tym czuję – mówi Voorstadt. – Właśnie zabiliśmy paru złych.

Sanchez szybko przytakuje.

– Dobrze to coś takiego zrobić.

– Nie mam poczucia, żebym kogoś zabił – mówi Jewett.

– Formalnie to ja pociągnąłem za linkę – mówi Voorstadt. – Ja odpaliłem haubicę. Ty tylko ładowałeś.

– Jakbym nie mógł pociągnąć – mówi Jewett.

– Ta, ale tego nie zrobiłeś – odpowiada Voorstadt.

– Dajcie spokój – wtrąca sierżant Deetz. – To broń zespołowa. Trzeba zespołu.

– Ciekawe, jakie zarzuty by nam postawili, gdybyśmy użyli haubicy, żeby kropnąć kogoś u nas, w Stanach – mówię.

– Morderstwa – mówi sierżant Deetz. – A ty co, idiota jesteś?

– Tak, jasne, morderstwa – mówię – ale każdemu z nas? I jakiego stopnia? W sensie: ja, Bolander i Jewett ładowaliśmy, nie? Gdybym załadował M16 i podał go Voorstadtowi, a on by kogoś zabił, tobym nie powiedział, że kogoś zabiłem.

– To broń zespołowa – powtarza sierżant Deetz. – Broń. Zespołowa. To co innego.

– No ja ładowałem, ale amunicję dostaliśmy z punktu zaopatrzenia – mówię. – Czy oni nie powinni też odpowiadać, marines z punktu zaopatrzenia?

– No – mówi Jewett. – Czemu by nie logistycy?

– Czemu by nie pracownicy fabryki, która wyprodukowała amunicję? – pyta sierżant Deetz. – Albo podatnicy, którzy za nią zapłacili? Wiesz czemu? Bo to debilne.

– Porucznik wydał rozkaz – stwierdzam. – Dostałby za swoje w sądzie, nie?

– Ty w to wierzysz? Myślisz, że oficerowie by oberwali? – Voorstadt się śmieje. – Ile już jesteś w wojsku?

Sierżant Deetz wali pięścią w stół.

– Posłuchajcie mnie teraz. Haubica numer sześć to my. Odpowiadamy za nią. Po prostu zabiliśmy paru złych ludzi. Tą haubicą. My wszyscy. To dobry dzień na robocie.

– I tak nie mam wrażenia, jakbym kogoś zabił, sierżancie – mówi Jewett.

Sierżant Deetz głęboko oddycha. Przez chwilę jest cicho. Potem kręci głową i zaczyna się śmiać.

– Tak, cóż, no to my wszyscy poza tobą – mówi.

Gdy wychodzimy z kantyny, nie wiem, co ze sobą zrobić. (…)

Czytaj więcej

Pisarze „na bani”

Cieszę, że jestem artylerzystą

Stanowiska są o dwie minuty spacerkiem stąd. Gdy się do nich zbliżam, palmy się przerzedzają i otwiera się pustynia. Widzę obozową pocztę. Niebo rozpościera się tu po skraj horyzontu. Jest idealnie błękitne i bezchmurne, jak codziennie przez ostatnie dwa miesiące. Widzę lufy wycelowane w niebo. Tylko Dwójka i Trójka są obsadzone, ich obsługa po prostu sobie bezczynnie siedzi. Gdy przyszedłem tu rano, obsadzone były wszystkie i panowała gorączkowa atmosfera. Niebo było czarne – tylko szczypta czerwieni sączyła się z obrzeża horyzontu. W półmroku rysowały się kontury masywnych, sześciometrowych, ciemnych, stalowych luf wycelowanych w ciemne poranne sklepienie, a pod nimi – sylwetki krzątających się żołnierzy, którzy sprawdzali haubice, pociski, ładunki miotające.

W dziennym świetle działa lśnią świeżo w słońcu, ale nad ranem panowały mrok i brud. Staliśmy z tyłu po prawej z Bolanderem i Jewettem, czekaliśmy na amunicję, podczas gdy Sanchez wykrzykiwał kąt podniesienia i odchylenie, które podali dla Trójki.

Położyłem dłonie na jednym z naszych pocisków – pierwszym, który posłaliśmy. I pierwszym, który w życiu wystrzeliłem do żywych celów. Chciałem go od razu podnieść, poczuć jego ciężar na własnych barkach. Szkoliłem się, by załadowywać te pociski. Szkoliłem się tyle, że miałem na rękach blizny po tym, jak poobijały mi palce albo rozdarły skórę.

Potem Trójka wystrzeliła dwa pociski próbne. Wreszcie:

– Zadanie ogniowe. Bateria. Dwa pociski.

Następnie Sanchez wykrzyczał kąt podniesienia i odchylenie, sierżant Deetz powtórzył, Dupont i Coleman, nasz celowniczy i jego asystent, też je powtórzyli, ustawili wszystko i sprawdzili, kazali sprawdzić sierżantowi Deetzowi i zweryfikować Sanchezowi, wzięliśmy bez pośpiechu pocisk, a Jackson ładunek prochowy, poruszaliśmy się płynnie, jak nas wyszkolono, ja i Jewett z obu stron noszy, na których leżał pocisk, Bolander z tyłu z dobijakiem. Sierżant Deetz sprawdził ładunek prochowy i przeczytał:

– Trzy, cztery, pięć, biała torba.

Potem do Sancheza.

– Ładunek miotający pięć, biała torba.

Zweryfikowano.

Załadowaliśmy pocisk do otwartej komory, a Bolander wpychał go dobijakiem, dopóki nie usłyszeliśmy brzęku. Wtedy Voorstadt zamknął właz.

– Podłączać – powiedział Sanchez.

– Podłączać – powiedział Deetz.

Voorstadt podłączył linkę do mechanizmu spustowego. Tysiące razy widziałem, jak to robi.

– W gotowości – powiedział Sanchez.

– W gotowości – powiedział Deetz.

Voorstadt wybrał luz na lince, trzymając ją przy pasie.

– Ognia – powiedział Sanchez.

– Ognia – powiedział Deetz.

Voorstadt zrobił w lewo zwrot i nasza haubica ożyła. Dźwięk wystrzału nas uderzył, rozszedł się wibracjami po naszych ciałach, w głębi klatki piersiowej i trzewi, z tyłu zębów. Czułem smak prochu w powietrzu. Po wystrzale lufy odskoczyły niczym tłoki i osiadły z powrotem, siła każdego wypalonego pocisku wzbiła tumany dymu i kurzu. Gdy rzuciłem okiem na stanowiska, nie dostrzegłem sześciu haubic. Poprzez pył widziałem jedynie wystrzały, a może nawet nie wystrzały, tylko czerwone błyski pośród kurzu i kordytu. Czułem huk każdej z haubic, nie tylko naszej, podczas wystrzału. I pomyślałem: Boże, to dlatego się cieszę, że jestem artylerzystą. (...)

Każda bombka zawiera ładunek kumulacyjny zdolny przebić dwa cale litej stali i rozsiać odłamki po polu bitwy. Do wystrzelenia tych pocisków w odpowiednim kierunku trzeba idealnej synchronizacji ruchów dziewięciu żołnierzy. Potrzeba punktu kierowania ogniem i dobrego obserwatora, a także matematyki, fizyki, sztuki, umiejętności i doświadczenia. I choć ja tylko ładowałem, i może stanowiłem tylko jedną trzecią drużyny amunicyjnej, to poruszałem się perfekcyjnie, pocisk wszedł z satysfakcjonującym pobrzękiem, wypalił z niewiarygodnym hukiem, wystrzelił w niebo i uderzył dziesięć kilosów na południe od nas. W rejon celu. A gdziekolwiek spadł, wszystko w zasięgu stu metrów, wszystko w obrębie koła o promieniu długości równej długości boiska do futbolu – zginęło.

Voorstadt odpiął linkę i otworzył zamek, zanim haubica z powrotem osiadła, przeczyścił przewód lufy wyciorem i załadowaliśmy kolejny pocisk – drugi, który wystrzeliłem tego dnia do żywego celu, choć do tego czasu na pewno nie było tam już żywych celów. Wypaliliśmy ponownie i poczuliśmy to w kościach, widzieliśmy kulę ognia wypadającą z lufy, i znów kurz i kordyt wzbiły się w powietrze, a my dławiliśmy się piaskiem irackiej pustyni.

I wtedy było po wszystkim. (…)

Odwracam się gwałtownie od stanowisk ogniowych. Zbyt nieskazitelnie. A może nie należy o tym w ten sposób myśleć. Gdzieś tam leży trup, bielejący na słońcu. Zanim został trupem, był człowiekiem, który żył i oddychał, może zabijał, a może torturował, człowiekiem z tych, których zawsze chciałem zabić. Niezależnie od wszystkiego z pewnością jest martwy.

Dacie sobie radę

Wracam więc do rejonu zakwaterowania naszej baterii, nie odwracając się ani razu. To krótka droga, a gdy już jestem na miejscu, zastaję paru chłopaków przy grze w pokera przy kiepowni. Są tam sierżant Deetz, Bolander, Voorstadt i Sanchez. Deetz ma mniej żetonów niż pozostali, pochyla się cały nad stołem, patrzy spode łba na pulę.

– Uu-ra, panie motywator – mówi, gdy mnie widzi.

– Uu-ra, sierżancie.

Patrzę, jak grają. Sanchez przewraca czwartą kartę i wszyscy sprawdzają.

– Sierżancie? – mówię.

– Co?

Czytaj więcej

Wira Ahejewa: Kulisy ukraińsko-rosyjskiej wojny kulturowej

Nie wiem, od czego zacząć.

– Nie sądzi pan, może, że powinniśmy wysłać patrol, żeby sprawdzić, czy nikt nie przeżył?

– Co?

Sierżant Deetz jest skupiony na grze. Gdy tylko Sanchez odkrywa piątą kartę, Deetz rzuca swoimi.

– W sensie, ta nasza misja. Nie powinniśmy pójść jakby na patrol, żeby sprawdzić, czy nikt nie przeżył?

Sierżant Deetz podnosi na mnie wzrok.

– Wy to idiota jesteście, nie?

– Nie, sierżancie.

– Nikt nie przeżył – mówi Voorstadt i także rzuca kartami.

– Widzicie, żeby Al‑Kaida woziła się tu czołgami? – pyta sierżant Deetz.

– Nie, sierżancie.

– Widzicie, żeby Al‑Kaida stawiała kretyńskie bunkry i robiła okopy?

– Nie, sierżancie.

– Myślicie, że Al‑Kaida dysponuje jakimiś magicznymi antyiceemowymi ninja mocami?

– Nie, sierżancie.

– Nie, święta kurde racja, że nie.

– Tak, sierżancie.

Teraz licytują tylko Sanchez i Bolander. Sanchez spogląda na pulę i rzuca do nikogo konkretnego:

– Chyba Drugi ze Sto Trzydziestego Szóstego tam patroluje.

– Ale, sierżancie – mówię – co z ciałami? Nie musi ich ktoś posprzątać?

– Jezu, kapralu, czy ja wam wyglądam na PRP-owca?

– Nie, sierżancie.

– To jak wyglądam?

– Jak artylerzysta, sierżancie.

– Święta racja, morderco. Jestem artylerzystą. My dostarczamy zwłoki. Nie obrabiamy ich. Zrozumiano?

– Tak, sierżancie.

Spogląda na mnie.

– A wy kim jesteście, kapralu?

– Artylerzystą, sierżancie.

– A czym się zajmujecie?

– Dostarczaniem zwłok, sierżancie.

– Święta racja, morderco. Święta racja.

Sierżant Deetz wraca do gry. Wykorzystuję okazję, by się wymknąć. Głupotą było pytanie Deetza, ale jego słowa dały mi do myślenia. PRP – odzyskiwanie personelu i procesowanie zwłok, inaczej Sprawy Pogrzebowe. Zapomniałem o nich. Pewnie zebrali ciała z dzisiejszego ranka.

Myśl o PRP kotłuje mi się w głowie. Ciała mogą być tu, w bazie. (…)

Stoję na zewnątrz, patrząc na wejście. Proste, drewniane drzwi. Przed którymi nie powinienem się znaleźć, których nie powinienem otwierać, przez które nie powinienem wchodzić. Służę w pododdziale bojowym, to nie miejsce dla mnie. Zły omen. Ale przeszedłem całą tę drogę, odnalazłem budynek i nie jestem tchórzem. Więc wchodzę. (…)

– Mogę jakoś pomóc, kapralu? – mówi. Lekko przeciąga samogłoski, akcent rodem z Południa.

Stoję i patrzę na niego z otwartymi ustami, sekundy mijają.

W końcu twarz starego sierżanta łagodnieje. Pochyla się i mówi:

– Straciłeś kogo, synu?

Dopiero po chwili załapuję.

– Nie – mówię. – Nie. Nie, nie, nie. Nie.

Patrzy na mnie, zdezorientowany, i unosi brew.

– Jestem artylerzystą – mówię.

– Okej – odpowiada.

Patrzymy na siebie.

– Mieliśmy dzisiaj misję. Cel był dziesięć kilosów na południe stąd… – Spoglądam na niego w nadziei, że załapie. Czuję, że wąski korytarz, z wciśniętym biurkiem i grubym starym sierżantem, który patrzy na mnie pytająco, staje się coraz ciaśniejszy.

– Aha? – mówi.

– To była moja pierwsza taka misja…

– Aha? – powtarza.

Pochyla się i patrzy na mnie tak, jakby miał się dowiedzieć, o czym, u diabła, mówię, gdyby się lepiej przyjrzał.

– Znaczy, z Nebraski jestem. Z Ord w Nebrasce. W Ord nic się nie dzieje.

Zdaję sobie w pełni sprawę, że brzmię jak idiota.

– Wszystko w porządku, kapralu? (…)

– Ja po prostu nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem.

– Ja też nie – mówi.

– Ale teraz już tak. Chyba. W sensie, niedawno wystrzeliliśmy pociski.

– W porządku – mówi. – To czemu tu przyszliście, kapralu?

Patrzę na niego bezradnie.

– Pomyślałem, że może tam byliście. I widzieliście, co zrobiliśmy.

Stary sierżant odchyla się na krześle i zaciska usta.

– Nie – mówi. Bierze wdech i powoli wypuszcza powietrze. – Zajmujemy się amerykańskimi ofiarami, a Irakijczycy swoimi. Martwych wrogów widzę tylko, gdy umierają w amerykańskiej placówce. Typu szpital chirurgiczny w Al‑Falludży. – Macha ręką z grubsza w kierunku szpitala w bazie. – Poza tym w At‑Takadum jest jednostka PRP. Pewnie załatwiliby wszystko w tym rejonie działania.

– Ach – mówię. – Okej.

– Nic takiego tu dzisiaj nie mieliśmy.

– W porządku – mówię.

– Dacie sobie radę – stwierdza.

– Tak – mówię. – Dziękuję,

panie sierżancie.

Fragment książki Phila Klaya „Przerzut”, przeł. Krzysztof Cieślik, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Cyranka, Warszawa 2023

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Phil Klay jest pisarzem, uhonorowanym w 2014 roku nagrodą National Book Award za debiutancki zbiór opowiadań „Redeployment”. W latach 2005–2009 był oficerem Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.

Tego ranka nasza haubica spuściła ze sto dwadzieścia kilogramów udoskonalonej amunicji konwencjonalnej na obóz przemytników dziesięć kilosów na południe od nas. Zlikwidowaliśmy grupkę powstańców, a potem poszliśmy na obiad do kantyny w Camp al‑Falludża. Wziąłem rybę z fasolą limeńską. Staram się zdrowo jeść.

Przy stole cała nasza dziewiątka uśmiecha się i rechocze. Dalej jestem roztrzęsiony i nerwowo podniecony tym wszystkim, szczerzę się, wyłamuję sobie palce, kręcę obrączką na serdecznym. Siedzę obok Voorstadta, naszego numeru jeden, i Jewetta, który jest w drużynie amunicyjnej ze mną i Bolanderem. Voorstadt ma wielki talerz ravioli i pop-tartsów, a zanim zaczyna szamać, patrzy wzdłuż stołu i mówi:

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi